Camino, dziennik pokładowy

Założenie było proste: iść, podziwiać widoki, czytać, dać coś duszy. A wyszła droga. Czy dojdę do celu?

25.07.2017

Czyta się kilka minut

Wzdłuż portugalskiego wybrzeża, lipiec 2017 r. / MICHELE DOLCINO
Wzdłuż portugalskiego wybrzeża, lipiec 2017 r. / MICHELE DOLCINO

Mówią różnie. Po japońsku, włosku, angielsku, holendersku, szwedzku, po naszemu. Ponoć droga ich wezwała – zobaczyli u znajomych piękne fotografie, poczuli, że czas spakować plecak. Trzeba się ruszyć. Iść.

Nie mogli zabrać wiele. Ponoć po 20. kilometrze daje w kość każda zbędna rzecz. Niektórzy męczyli się z podaniem powodu podróży. Na koniec w ankiecie wybierali spośród kilku celów: „kulturalny”, „duchowy”, „religijny”, „rekreacyjny”. O prawdziwym nie mówią. Niosą go z sobą.

 

Dzień 1. Żółte strzałki znajdują się same. Sylwetka wyprostowana. Wiara, że się uda: 10 na 10. Nadzieja, że nie będzie bolało: 8 na 10. Ekwipunek czysty, radość z drogi ogromna, rytm kroków – równy. W sklepach na trasie sprzedają pamiątkowe koszulki przedstawiające symbolicznie ewolucję: od małpy przez człowieka po pielgrzyma. Przechodnie co chwila mówią nam „bon caminho”.

Na pytanie o albergue, czyli specjalne miejsca noclegowe, pewien Francuz wskazuje z uśmiechem najbliższy bar. Zanocujemy, jak na pielgrzymów przystało.

 

Dzień 2. To nie spacer. Idziemy raczej w górę i w dół, po kamieniach, piasku niż prosto, po brukowanej drodze. Kilometrów więcej niż na mapach. To jedna z reguł drogi: zawsze jest jakiś „skrót”, który okazuje się dłuższy niż normalna trasa.

Troje pielgrzymów z RPA. Najstarszy biega maratony, więc przyleciał z daleka i idzie. Dlaczego? Po prostu, „chciał się przejść”. Za plecami słyszę znajomy język, to Polacy. Kawałek przeszli, kawałek przejechali autobusem. Na noc zostaną w hotelu. Zaczynają boleć nogi. Po dojściu do albergue okazuje się, że warto było iść równym krokiem, nie zwalniać. Trafiasz pierwszy, wybierasz łóżko; przychodzisz na końcu – bierzesz, co zostało. To ważne: gdy masz łóżko najdalej od drzwi, to jutro, wychodząc przed świtem, zostaniesz tym, który zbudził śpiących pielgrzymów.

 

Dzień 3. W miasteczkach – wpatrujący się. Siedzą przed knajpami, na przystankach, na ławkach. Nie, nie gapią się. Patrzą. Tylko trochę ukradkiem, jakby niechcący. Wszyscy elegancko ubrani. Ławki muszą być długie, bo bywa, że wpatrujących się jest nawet dwunastu. Może kiedyś też szli, ale dziś nie mogą się nadziwić pielgrzymom. Najpewniej jednak liczą. Dzisiaj dwudziestu dwóch, wczoraj było więcej, ten z dużym kapeluszem to śmieszny, no nie? A ten pewnie z „Germanii”. Wpatrujący się są częścią drogi, codziennym rytuałem, chyba nie da się ich obejść.

Tytuł „towaru dnia” otrzymuje talk dla niemowlaków znaleziony w supermercado – zasypka, która ratuje stopy.

 

Dzień 4. Coraz trudniej o równe tempo, coraz łatwiej o bąble. Policjant z Palermo chodzi jak prawdziwy karabinier, wychodzi pierwszy i gna. Puste łóżko po nim może sugerować, że pozostali zaspali. Ale tu nikt nie śpi snem sprawiedliwego. Są próby, chrapanie, pobudki, czuwanie; jednak zawsze ktoś się kręci, wychodzi do toalety, wchodzi do łóżka, wyjmuje telefon, szuka bluzy, zrobiło się przecież chłodno. Śpi się czasem gorzej niż idzie. Założenie wędrówki było proste: iść, podziwiać widoki, czytać, dać coś duszy. A wyszła droga. Czy dojdę do celu? Trasy codziennie ciągną się tu inaczej.

Dziś historia odparzeń i upadków. Policjant z Palermo doszedł pierwszy do albergue, ale nie wyszedł już na miasto, nie miał siły. Dał nam listę z zakupami.

 

Dzień 5. Życzliwych jest wielu. Machają ręką, życzą „Dobrego camino” w językach narodowych albo kłaniają się lekko, dając do zrozumienia, że dziś nie czas na wylewną egzaltację na widok pielgrzyma, że nie takich już ziemia widziała, a na pewno widziała ich tutaj wielu. Czasem wystarczy uśmiech i następnych kilkaset metrów leci szybciej, na wydechu. Czasem nad ranem zza rogu wyłania się grupka, którą widziałeś kilka dni temu, przybijacie piątki i nawet gadać nie trzeba.

Trzeba mieć farta, by przytrafił się camino kompan. Taki jak Michał z Genui. Pojawił się nie wiadomo skąd i został towarzyszem podróży. Śmiał się, grał twardziela, nie pokazywał bólu, bo tu przecież sami twardziele. Po prostu swojak i już! Chociaż nie. Trudno go namówić na hiszpańską kawę; twierdzi, że parzone tutaj espresso to profanum. No i jak można proponować w restauracji spaghetti bolognese na drugie danie!

Trudno zrozumieć właściciela miejsca, gdzie śpimy. Patrzy nie w twarz, lecz na stopy, jakby czytał z nich drogę. Drapie się po głowie, znika gdzieś za domem, po czym przynosi liść. Aloe vera – pomoże ci, smaruj po camino przez trzy dni i będzie lepiej. Życzliwi dzielą się wodą, opatrunkami, donoszą plecak do albergue, gdy łapie skurcz. Bez zbędnej gadaniny. „Daliście mi pić”.

 

Dzień 6. Który to dzień tygodnia? Po prostu – kolejny dzień camino. Odpoczął dnia siódmego po całym trudzie, jaki podjął. Bogom to dobrze! A pielgrzymi wciąż zmierzają do siódmego dnia, a tu na razie siódma pieczęć, na stopach siedem nieszczęść.

Nie można się zatrzymać na zbyt długo. Czujesz, jak boli, jak stopy nie mogą odkleić się od podeszwy. W drodze sporo się milczy, ciszę najczęściej przerywa czas narad na skrzyżowaniach. Czy iść za strzałką, czy inną trasą? Rozmawia się na przystankach, zagaduje się mało atrakcyjne wizualnie miasteczka. Reszta jest milczeniem.

 

Dzień 7. Oszukać budzik: zacząć dzień nie o szóstej, a o szóstej dziesięć! Próba opuszczenia hostelu spełza na niczym, recepcjonista łapie Drużynę Pierścienia przy wychodzeniu z groty i proponuje kawę. Wiele rzeczy dostaje się tu za darmo.

Dzień z mniejszą niż zwykle liczbą kilometrów nie zawsze oznacza, że będzie lżej. Na liczniku już wiele tysięcy kroków, pokonane pagórki, góry, lasy, doły. Po co te męki? Pielgrzymi, których pytam, mówią często, że dla widoków, że przygoda przednia. Gdzie na przykład spotkasz w miejscu, które trudno jest znaleźć w ­Google Maps, świętego gadułę? Człapie ścieżką i wyrzuca z siebie słowa. Jakby częstował, rozdawał je za darmo. Nawet nie wiadomo, po jakiemu mówi, ale hiszpański to nie jest. W jego szaleństwie brak przecinków, jego twarz jest przejęta, zaangażowana w wypowiadane słowa. Zachować dystans, zdrowy dystans do drogi i nie konfabulować. Na pewno to był gość z sąsiedniej wioski, co chciał nam skrót pokazać, a mówił w jakimś narzeczu. Monolog świętego gaduły brzęczy w głowie, ludzie tu jednak niewiele mówią, wolą wdeptywać słowa w drogę.

 

Dzień 8. Nowe słowo zapisane w dzienniku pokładowym: „bezplecakowcy”. Nadają bagaże z miejsca do miejsca, dzięki czemu mogą wychodzić później, szybciej znikają za horyzontem, częściej ich mijamy, gdy piją kawę, mają czas na zwiedzanie; kiedy wpadamy do albergue, leżą już na pryczach.

Zyskujemy nowe imiona, drugie, specjalne, na camino. Senior grupy z RPA to Maratończyk, kolega zostaje Leonardem, ja – Ernestem, bo po drodze przypomina się komuś, że u Hemingwaya też był ­Santiago. Dwa imiona i dwie drogi, jedna na mapie, w stopach, druga w głowie, w ciszy.

W kościele dziś czytanie o ofierze Abrahama. O poświęceniu. Dobry Bóg wystawia na próbę, żąda tego, co najbliższe, czego mu nie oddasz. Nie rozumiem. Ale idę.

Nagrodę żółtej ciżemki dostaje szewc-magik, pan Zapateria, który sprawił pielgrzymom nowe wkładki. Działają.

 

Dzień 9. Dwie drogi, jedna w górę ścieżką, druga w pismach. Dziś o przelewaniu młodego wina do starych bukłaków. Podróżnik Marek Kamiński swoje camino nazwał „trzecim biegunem”. Od rozumu szedł do duchowości, od grobu Kanta w Kaliningradzie do grobu świętego Jakuba Starszego w Santiago de Compostela. Prawie cztery tysiące kilometrów w 119 dni; po powrocie pewnie musiał schować w kąt stare bukłaki.

Jak w każdej opowieści, którą mógłby napisać Paulo Coelho, w podróży musi być góra. Słońce pali, ona rośnie w oczach, plecak ciągnie do ziemi, mieszczuch na górskich dróżkach chce, by góra się skończyła. A ona nie zamierza dać mu tej satysfakcji. Powietrza. Młodego wina. Drużyna nie wie jak, ale pokonuje wierzchołek, schodzi w stronę klasztoru, gdzie na dziedzińcu czeka stu gości weselnych, pięknie wystrojonych, trza być w butach na weselu i w krawacie, i w surducie, w lewym bucie, w prawym bucie. Para młoda wysiada z odrestaurowanego starego auta. Młode wino versus pielgrzymi przed wielką świątynią.

 

Dzień 10. Nieświadomie spowalniamy marsz, znaki mówią, że już blisko. Znajdujemy czas na kościółki, sprawdzamy w nich katalog czczonych świętych. Znają tu Maura, jednego z pierwszych uczniów św. Benedykta – to ponoć ten, który chodził po wodzie. Hiszpania to kraj fiesty na cześć świętych. Kończy się jedna, zaczyna druga w innym miasteczku, o czym informują przydrożne plakaty.

Jeszcze 15 kilometrów. Snujemy się bardziej niż idziemy, nie my jedni. Tyle się miało wydarzyć, opowieści o przemianach duchowych, historie jak z książek, magiczne spotkania. Czyżby Leonarda, Ernesta i Genueńczyka miało ominąć przepowiedziane? Na szlakach co rusz muszle, na jednym z drogowskazów wyryto: „Miguel and Jesus”. Na muszli, którą ktoś zostawił przy znaku camino, napis: „No pain”.

Dziesięć kilometrów, sto czterdzieści metrów. Boleć może tylko, że blisko, że szmat drogi szli pielgrzymi osobno, a jednak razem. Teraz częściej przystają. Niektórzy wyglądają, jakby dopiero otrzymali wypis z ostrego dyżuru: zabandażowane kolana, pozaklejane stopy w sandałach, niedbale spakowane plecaki, przepalone słońcem twarze, wsparci na kijach, kosturach, które znaleźli podczas marszu. Wbici w camino.

Osiem kilometrów, dwieście pięćdziesiąt metrów. Pewnie już za wzgórzem. Drabina Jakubowa z perspektywy dwóch ostatnich szczebli wcale nie jest taka długa.

 

Dzień 11. Dwieście osiemdziesiąt kilometrów – tyle wypisują nam na dyplomach. Krótko. Wybraliśmy trasę camino portugalskiego, z Porto do Santiago. Są tacy, którym wystarczyło sto kilometrów; niektórym wpiszą ponad siedemset.

Przed katedrą w Santiago de Compostela grupy pielgrzymów stanowią dodatkową atrakcję dla innych, którzy wpadli na moment autokarami. Krótka piłka: zwiedzić kościół, przytulić świętego Jakuba i ruszać dalej. No może jeszcze godzina wolnego czasu na zakup pamiątek i do autokaru. Stary pielgrzym z psem chodzi od rana po mieście, wydeptuje chyba kolejne camino, wygląda, jakby często tu wracał.

Nieoficjalnie, poza protokołem, można zobaczyć łzy. Jeden z mężczyzn w większej grupie, rosły chłop, staje przed katedrą, patrzy, podziwia monumentalną budowlę w trakcie remontu. Może czuje się zawiedziony tym, że architektoniczny zamysł twórców nie powalił na kolana? Po kilku minutach nagle, jakby odblokowany, płacze jak dziecko. Nie dowiem się czemu. On tak.

 

Dzień 12. Katedra. W jej kaplicach pomieszanie języków, w każdej msza św. z innego kraju. Msza po arabsku i słowa: „A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie. Wchodząc do domu, przywitajcie go pozdrowieniem”. Najgłośniejszą mszę oglądamy przez kraty kaplicy. Na ławce libańska flaga, kobiety stłoczone wokół księdza przy ołtarzu. Jedna z nich odwraca się i przywołuje do środka. Wchodząc do domu, przywitajcie ich pozdrowieniem.

Po mszy krótka wymiana uprzejmości. Pytają: „Dlaczego dołączyliście do nas”? Bo pięknie śpiewacie, inaczej niż w naszych kościołach. Msza w waszym języku wydała się nam bardzo egzotyczna”. Głupią odpowiedź chłopaka z Polski mężczyzna puentuje uśmiechem: „Na szczęście Bóg mówi wszędzie tak samo!”.

W innej kaplicy donośny głos pastora, retora na granicy patosu. Gestykuluje, zawiesza głos, patrzy, jakby naprawdę chciał mówić do każdego z osobna: „Dotarliście tu, ponieważ podążaliście za znakami na drodze, wszystkimi znakami. Gdybyście potraktowali je wybiórczo, zamiast do Santiago doszlibyście do Barcelony!”.

Nieopodal w małej kaplicy jeden ksiądz i jeden wierny, czyli msza po hiszpańsku. Tuż obok najbardziej kameralne spotkanie – francuski ksiądz sam na sam z ołtarzem. Na konfesjonałach wiszą karteczki o spowiedziach w różnych językach, nawet w suahili.

Ale nie da się wyspowiadać z camino. Można wziąć plecak i przyjść. Znowu zobaczyć, jak idą. ©

Autor jest dziennikarzem Radia TokFM, autorem książki-rozmów z o. Leonem Knabitem OSB „Dusza z ciała wyleciała, czyli rozmowy o śmierci i nie tylko” (2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2017