Cały ten zgiełk

Jeśli chcemy, by Polska była państwem prawa, powinniśmy respektować prawo. Jeśli uważamy, że prawo jest sprzeczne z konstytucją i niewykonalne, powinniśmy je krytykować, protestować i czekać na decyzję Trybunału Konstytucyjnego.

26.03.2007

Czyta się kilka minut

Kto myślał, że wejście w życie nowej ustawy lustracyjnej będzie końcem wojny wokół problemu ujawniania archiwów komunistycznej SB - mylił się. Zdecydowana większość obywateli ma zapewne mieszane uczucia wobec proponowanych sposobów ujawniania archiwów oraz przeprowadzenia lustracji i rozważa "za" i "przeciw". Kiedy słucha zanadto zapalczywych zwolenników którejś ze skrajnych opcji (lany beton przeciw wyzwalaniu teczką), skłonna jest raczej zająć stanowisko przeciwne niż pozbawiony wątpliwości interlokutor. A w końcu, po tylu latach wysłuchiwania argumentów godnych Sądu Ostatecznego, owa większość obywateli ma zapewne dość - i zobojętniała na tę nie najważniejszą, ale też i niebagatelną dla państwa kwestię.

Skąd więc obecna wojna? Ustawa, która weszła w życie, jest hybrydą, trudno więc, by nie budziła wątpliwości. Wątpliwości nie są jednak chodliwym towarem dla mediów i nie budzą zainteresowania polityków, więc ostatnie tygodnie zdominowała dyskusja akcentująca postawy skrajne. Tym bardziej że dotyczyła właściwie tylko jednej z grup zawodowych podlegających lustracji: dziennikarzy. Efekt sprzężenia był oczywisty: jego bohaterowie byli zarazem twórcą i tworzywem debaty.

Dwuznaczność ich ról miała jednak poważne usprawiedliwienie: w przypadku dziennikarzy zapisy nowej ustawy ewidentnie naruszają normy konstytucyjne, i to również w miejscach, gdzie ustawa zasadnicza odzwierciedla prawa człowieka. Nie ulega wątpliwości, że Trybunał Konstytucyjny zakwestionuje te zapisy, sprowadzające się przede wszystkim do sankcji (zakazu publikacji, sprzecznego z zasadą wolności słowa) i definicji samego dziennikarstwa (rodem z PRL-u, z ustawy z 1984 r.).

Spór nie dotyczy jednak tylko dziennikarzy. Choćby w przypadku uczelni publicznych ustawa nie uwzględnia ich autonomii. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób państwo miałoby wymóc na rektorach egzekwowanie sankcji na niepokornych pracownikach naukowych, jeśli rektorzy uznają, że godzi to w niezależność ich instytucji i dobro uczelni. Na orzeczenie Trybunału będziemy musieli poczekać jednak parę miesięcy.

***

Wszystko zaczęło się od wyznania jednej z najwybitniejszych i powszechnie szanowanych polskich dziennikarek: Ewa Milewicz napisała w swoim blogu, że nie złoży upokarzającego ją oświadczenia lustracyjnego i że jest gotowa poddać się sankcjom, nawet jeśli będzie to oznaczać rezygnację z wykonywania zawodu. Potem wypadki potoczyły się zgodnie ze znaną od lat logiką lustracyjnej debaty. Milewicz i inni dziennikarze-sygnatariusze listu, w którym apelowali do ustawodawcy o zmianę złego prawa, a do Trybunału Konstytucyjnego o "możliwie szybkie uwolnienie od ciężaru ustawy, którą uważamy za niezgodną z konstytucją i standardami demokratycznymi", okazali się w oczach adwersarzy kawiarnianym salonem, który stawia się ponad prawem. Nic to, że w liście czytamy: "Szanujemy wybór tych, którzy odmawiają podpisania oświadczenia lustracyjnego. Rozumiemy też decyzje tych kolegów, którzy z przekonania lub pod przymusem złożą takie oświadczenia" - i tak okazało się, że list został uznany za wezwanie do bojkotu ustawy.

Problem w tym, że referowana w mediach polaryzacja jest fikcją. Wielu z dziennikarzy ustawionych w tej debacie jako front antylustracyjny zamierza złożyć oświadczenia, lecz nie może przejść obojętnie nad bublem prawnym, który właśnie wszedł w życie; zaś ci, którzy ustawie nie chcą się poddać, są gotowi ponieść konsekwencje swojego działania. Nie wiadomo, co miałby oznaczać zarzut, że "stawiają się ponad prawem": jeśli nie dopełniwszy ustawowego obowiązku dalej pełniliby swoje funkcje, znaczyłoby to, że sankcje zapisane w ustawie są fikcją, a ustawodawca jest godnym pobłażania ignorantem. Jeśli jednak, jak deklarują, są gotowi ponieść konsekwencje, to znaczy, że dokonali wyboru zgodnie z własnym sumieniem, które każe im raczej odejść z zawodu, niż poddawać się upokarzającemu prawu. Nie obchodzą prawa, szukają tylko miejsca, w którym ono ich nie dotyczy. Warto zresztą pamiętać, że nie chodzi o zatajenie wiedzy na swój temat: zgodnie z ustawą akta bezpieki są od minionego tygodnia jawne i każdy dziennikarz może złożyć do IPN podanie o wgląd w materiały dotyczące tych kolegów po fachu, którzy odmawiają składania oświadczeń. Złożą oświadczenia czy nie złożą - i tak będą transparentni. Podobnie jak przedstawiciele innych zawodów.

Fakt ten podważa zarzuty stawiane im przez polityków i kolegów-dziennikarzy (którzy napisali nawet w tej kwestii kontrlist). Logiki nie widać też - dodajmy - w nazywaniu sprzeciwu wobec ustawy "nieposłuszeństwem obywatelskim" i w analogiach z jego historycznymi bohaterami. Wydaje się, że w tym przypadku histeria jednej strony dała pretekst do łatwego patosu drugiej.

Odmowa złożenia oświadczenia lustracyjnego przez osobę o takim autorytecie i instynkcie moralnym jak Ewa Milewicz może być dla wielu wystarczającym bodźcem do zastanowienia się nad regułami lustracji, lecz czyni to ona na własny rachunek i nie staje się w ten sposób parasolem "dla dziennikarskich szumowin" - jak piszą krytycy jej postępowania. Jednym da do myślenia, innym nie, ale odmawianie jej tego prawa czyni jej adwersarzy sędziami cudzych sumień. Co pewnie nie powinno dziwić. W tym boju nie było bowiem symetrii. Jedna strona krytykowała złą ustawę, druga wzięła na cel tylko jej przeciwników i trudno się było oprzeć wrażeniu, że ten drugi atak miał także na celu podważenie wiarygodności konkurencji, choćby przez imputowanie jej próżności i niecnych intencji. Czyli: odprysk bitwy koncernów o rynek.

Jakie z tej awantury mogą płynąć nauki? Jeśli chcemy, aby Polska była państwem prawa, powinniśmy to prawo respektować. Jeśli uważamy, że prawo - jak w tym przypadku - jest sprzeczne z konstytucją i niewykonalne, powinniśmy je krytykować, protestować i czekać na decyzję Trybunału Konstytucyjnego.

Sprawa lustracji dziennikarzy stała się dziś pierwszoplanowa. Jednak warto pamiętać, że ustawa dotyczy od 400 do 700 tysięcy obywateli. Argument, że czyni to z lustracji proces permanentny, można łatwo zbić: przecież w 16-milionowej byłej Niemieckiej Republice Demokratycznej po 1992 r. złożono ponad dwa miliony oświadczeń, a ujawnianie archiwów tamtejszej bezpieki trwa do dziś - i w opinii historyków długo jeszcze nie będzie zakończone, bo co chwila w jakichś zakamarkach odkrywane są nowe dokumenty.

W Polsce kłopotem jest raczej zmienianie lustracyjnych reguł. Kolejne ustawy sprawiają, że nawet ci, którzy się temu procesowi z przekonaniem poddali, mogą żyć w poczuciu przyznania im glejtu niewinności, ale w zawieszeniu: są niewinni do czasu kolejnego projektu legislacyjnego. Bo może być i tak, że w przyszłości do władzy dojdą politycy z nowym pomysłem na przywrócenie polskiej przeszłości stanu historycznego niepokalania. Nie z kształtu obecnej ustawy, lecz z retoryki politycznej wynika więc, że może to być proces bez końca. Co więcej, nawet ci, którzy zgodnie z obecną ustawą wezwą swoich pracowników do składania oświadczeń, będą musieli po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego zaczynać całą procedurę od nowa, według nowych reguł.

***

Lustracja to tylko jeden z fundamentów ustawy. Drugi - to szerokie udostępnienie archiwów SB. Dziś nie tylko każdy niegdyś prześladowany ma prawo wglądu w dokumenty, jakie SB zakładała wobec jego osoby. Tak było i do tej pory. Nowością jest, że historycy i dziennikarze uzyskują dostęp do wielu zasobów dotąd dla nich niedostępnych - oby nie po to, aby prowadzić "łowy", ale by opisywać historię lat 1945-1989 z uwzględnieniem także i tego kontekstu historycznego, jakim była w PRL działalność jej aparatu terroru.

Otwarciu archiwów w byłej NRD również towarzyszyły olbrzymie emocje; z instytucji publicznych zwalniano dawnych współpracowników "Stasi", zarówno tych, którzy przyznali się do współpracy, jak i tych, którzy takową zataili. Krytycy otwarcia archiwów ostrzegali też, że nastąpi dezintegracja społeczna, a ofiary "Stasi" będą się mścić. Obawy te się nie sprawdziły. Otwarcie akt okazało się w Niemczech elementem stabilizującym - urzeczowiło debatę po tym, jak w mediach pojawiały się sensacyjne przecieki na temat przeszłości osób publicznych. Czy tak będzie również w Polsce? Oby i u nas po etapie emocji - chyba nieuniknionych, skoro przez taki etap przechodzić musiały wszystkie kraje Europy Środkowej, które otworzyły archiwa - nastąpił etap rzeczowej dyskusji.

***

Kiedy Andrzej Gwiazda mówił, że Bronisław Wildstein powtórzył czyn Prometeusza, czyli oddał ludziom we władanie - w postaci słynnej listy IPN-u - tajemnice zastrzeżone dotąd dla bogów, popadł w charakterystyczną dla obecnej debaty przesadę. Pamiętajmy jednak, że w wersji Sofoklesa Prometeusz przyniósł śmiertelnym w darze nie ogień, lecz nadzieję. Nadzieja polskich śmiertelników jest taka, że powstanie wreszcie prawo, które uwolni nas od rozdarcia, konfliktów sumienia i zakończy najbardziej jałowy antagonizm, jakiego doświadczyła Trzecia RP (albo i Czwarta, jeśli ma już być tak koncyliacyjnie).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, publicysta, autor wywiadów, kierownik działu Kultura. W „Tygodniku” od 1988 r., Współtwórca telewizyjnych cykli wywiadów „Rozmowy na koniec wieku”, „Rozmowy na nowy wiek” i „Rozmowy na czasie” (TVP).… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2007