Brama zawsze mnie przyjmie

Gdy pandemia uderzyła, akurat był koniec zimy, więc bezdomni nie odczuli tak mocno jej skutków. Teraz będzie inaczej.

07.12.2020

Czyta się kilka minut

Wolontariusze akcji Zupa na Plantach rozwożą posiłki osobom bezdomnym,  Kraków, 26 maja 2020 r. / JAKUB WŁODEK / AGENCJA GAZETA
Wolontariusze akcji Zupa na Plantach rozwożą posiłki osobom bezdomnym, Kraków, 26 maja 2020 r. / JAKUB WŁODEK / AGENCJA GAZETA

Agnieszka z kolegami przysiadła na murku pod Biedronką, popijają amarenę. Rok temu w mroźne noce giganci ratowali się noclegownią. Przychodziłeś wieczorem, rano wracałeś na miasto. W pandemii noclegownia zamieniła się w regularne schronisko. Żeby tam w ogóle wejść, musisz mieć zrobiony test na covid. W czym Michał widzi zasadniczy problem. Nikt tu nie ma ubezpieczenia, dowodu osobistego nawet, więc testu żaden lekarz im nie zrobi.

Z tej kwadratury koła nie ma dobrego wyjścia, dlatego każdy opracowuje plan awaryjny.

Nie każdy sobie poradzi

Krzysztof, lat 67, od dwudziestu na ulicy, planuje spędzić zimę na klatce schodowej na Bałutach. Sąsiedzi go dobrze znają, bo kiedyś przychodził odwiedzać siostrę. Nikt go nie wygoni.

Iza, która jeździ na wózku, handluje kwiatami i pilnuje samochodów na parkingach, spędzi noce na podłodze u kolegi. Jakoś do wiosny dojedzie.

Agnieszka ma komfortową sytuację, bo ze starego życia zostało jej mieszkanie. Co prawda bez ogrzewania, a ostatnio ukradli jej butlę gazową i kołdry, więc w mroźne wieczory jest nieciekawie.

Maciej, następny z ekipy i też na wózku, ma ulubioną bramę na Piotrkowskiej, z której go nie wyrzucają nigdy. Ale całej zimy to jeszcze tam nie spędzał. Na szczęście Agnieszka jest gościnna. Na 38 metrach podłogi można i sześć osób przenocować. Jeśli Maciek nie wypije za dużo i nie robi awantur, to go wniosą z kolegami do mieszkania.

Dla innych zostają klatki na 10 piętrze, zsypy, działki. No i pustostany. Ulubiona kamienica łódzkich gigantów to ta, co grozi zawaleniem. W centrum, przy stacji Orlen.

Trzeba wskoczyć na murek, przejść przez okno i gotowe. W środku butelki i materace. Ktoś chrapie, ktoś przeklina po ukraińsku. 33-letni Kuba czarno widzi tę zimę. Parę dni temu potrącił go samochód, połamał rękę. W szpitalu wstawili mu śrubę. Zrobili badania, więc ma wynik, że jest czysty, bez wirusa. A i tak go do noclegowni nie wpuścili. Nie, bo pandemia – tak powiedzieli.

Agnieszka prorokuje: – My sobie jakoś poradzimy, bo się trzymamy razem. Na zupkę chińską uzbieramy. Ale nie każdy tak umie. I dlatego zobaczycie: będą trupy podnosić tej zimy.

Zasada „jakoś to będzie”

Gdy pandemia uderzyła, akurat był koniec zimy, dlatego bezdomni nie odczuli aż tak mocno jej skutków. Teraz będzie inaczej.

Jadłodajnie, jak ta na warszawskim Mokotowie, nie wiedzą jeszcze, czy w ogóle wystartują w sezonie zimowym. Inne wydają posiłki tylko na zewnątrz.

W grudniu po Łodzi rusza zimowy autobus dla bezdomnych. Pracownicy Brata Alberta wydadzą ciepłą zupę, ale do środka nie wpuszczą. Przepisy sanitarne.

Bary i restauracje pozamykane, więc nie da się tam zjeść za pieniądze pozbierane na ulicy.

Ale największy problem mają schroniska, które stanęły przed nie lada wyzwaniem: jak przyjmować nowych mieszkańców, skoro nie są przebadani?

Posłanka Hanna Gill-Piątek (Polska 2050 Szymona Hołowni) zapytała rząd: do czyich zadań należy organizacja kwarantanny i wykonywania testów bezdomnym zgłaszającym się do schronisk i noclegowni? Czy i jakie środki przeznaczył rząd na to zadanie? W jaki sposób osoby nieubezpieczone mają wykonać test na koronawirusa, skoro nie mogą pójść do lekarza?

Z Ministerstwa Zdrowia otrzymała odpowiedź w duchu: bezdomni to tacy sami obywatele jak reszta, więc tak samo mają dostęp do badań na covid.

– Właśnie nie mają takiego samego dostępu! – denerwuje się Gill-Piątek.

Bezdomnego można ubezpieczyć, ale najpierw trzeba go albo zarejestrować jako bezrobotnego, albo załatwić mu skierowanie przez gminny ośrodek pomocy społecznej. – To koszmarna biurokracja – mówi posłanka.

Wszelkie sprawy urzędowe w pandemii się wydłużyły. – Trzeba się umówić, by złożyć wniosek o dowód osobisty. Potem się czeka, żeby go odebrać. Razem wychodzą ze dwa miesiące – opowiada Adriana Porowska, szefowa Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej.


Czytaj także: Ta ławka jest wspólna - rozmowa z Piotrem Żyłką, prezesem Fundacji Zupa


Wiceminister rodziny i polityki społecznej Stanisław Szwed odpowiedział posłance, że opieka nad bezdomnymi to zadanie własne gminy. Ministerstwo wydało wytyczne, w których czytamy, że bezdomni muszą najpierw spędzić 10 dni w miejscu odosobnienia, zanim będą mogli zamieszkać w schronisku. W każdym mieście muszą być też izolatoria dla bezdomnych z podejrzeniem koronawirusa. A noclegownie mają działać przez całą dobę, czyli de facto mają zamienić się w schroniska. Wszystko po to, by mieszkańcy nie krążyli w tę i z powrotem. Jak samorządy mają to załatwić? Na to pytanie ministerstwo nie odpowiada.

– Absurdalna sytuacja: bezdomny jest „własnością” gminy, a jego wirus – rządu. Właściwie czemu samorządy mają same wszystko załatwiać? Za przeciwdziałanie epidemii odpowiada wojewoda, i wojewoda może zlecić różne zadania gminom, tylko że musiałby za nie zapłacić. Wojewodowie nie chcą tego robić. Rząd umywa ręce, działa według zasady: lepiej dać ludziom umrzeć na ulicy, niż dać samorządom nędzne kilka milionów. Tyle by wystarczyło – mówi Hanna Gill-Piątek.

Państwo radzi sobie z problemem zgodnie z tradycją „jakoś to będzie”. I faktycznie, jakoś to działa. W każdym mieście inaczej.

Wyjdziesz, ale nie wrócisz

Wielisława Rogalska, prezes łódzkiego Brata Alberta, od wiosny mówiła włodarzom miasta: musimy coś zrobić. Straż miejska znajdowała bezdomnych i zaczynała się jazda: co z nim zrobić? Kto go przebada na covid? Za co? Przepychanki w trójkącie miasto–wojewoda–NGO-sy trwały do października. W końcu się udało. Procedura w Łodzi jest teraz taka: strażnicy odławiają bezdomnych z pustostanów, wiozą ich do Centrum Terapii i Profilaktyki Zdrowotnej. Tam personel pobiera wymaz, a bezdomni w odizolowanych pomieszczeniach czekają na wynik testu. Jeśli jest ujemny, jadą do schroniska i noclegowni. Jeśli pozytywny, odbywają kwarantannę na miejscu. Co tydzień trafia tam kilkanaście osób. Za wszystko płacą władze miasta.

Informacja o nowej procedurze nie dotarła najwyraźniej do bezdomnych, skoro Agnieszka i Michał nie mają o niej pojęcia i nie wiedzą, że mogą się przetestować za darmo.

Noclegownia Brata Alberta zamieniła się w schronisko, razem z innymi schroniskami przeszła w tryb lockdownu. Mieszkańcy mogą wyjść, ale jeśli chcą wrócić, to muszą już zaliczyć test i kwarantannę. Mimo tych środków bezpieczeństwa nie udało się ustrzec przed chorobą: u dwóch mieszkanek schroniska dla kobiet wykryto wirusa.

Z pomocą władzom miasta pospieszył abp Grzegorz Ryś. Łódzka archidiecezja zebrała 150 tys. złotych na testy dla bezdomnych, przygotowano miejsca do izolacji w ośrodku Caritasu pod Łodzią. Dzięki temu nie ma ryzyka, że zabraknie miejsca. Łódź ma szczęście.

Jak w więzieniu

– Jak we więzieniu tu się mieszka – podsumowuje Mieczysław.

Wie, co mówi. Świat oglądał zza krat przez 12 lat. Dostał przerwę w karze na podreperowanie zdrowia. W końcu rak to nie są żarty. Wypuścili go na wolność. Mieszkał u kolegów, ale ciągłe picie przestało mu odpowiadać. Gdzie indziej miał pójść? Brat ma żonę, dzieci, nie będzie mu na głowie siedział. Trafił do schroniska. I wtedy przyszła pandemia.

Schronisko Monar-Markot w Toruniu zamknięto na cztery spusty. Dyrekcja wprowadziła rygor: wyjścia tylko dla tych, którzy pracują. Bo niektórzy koszą trawę albo pilnują galerii handlowych. Reszta musi siedzieć w ciasnych pomieszczeniach. Mogą wyjść do ogrodu, do altanki na papierosa, pooglądać pociągi, bo budynek należy do PKP, chłopaki obok mają tory. I to wszystko. Mietka szlag trafia: przecież to jest jak spacerniak, tylko krat nie ma. Po cholerę mu taka przerwa w karze, z jednego więzienia do drugiego trafił? Latem można było jeszcze wyjść na spacer, na ryby, do lasu, rodzinę odwiedzić. Z drugą falą to się skończyło.

Marek, co razem z Mietkiem dopala papierosa pod altanką, ma 66 lat. I różne choroby, więc wirus to by był dla niego wyrok. Każdy by chciał wyjść, oprócz Mietka mieszka tu jeszcze trzydziestu innych. Andrzej, lat 57, też by odwiedził wnuki, dzieci, pojechał na działkę. A widział ktoś przepisy, które im nie pozwalają wyjść? A widział ktoś tego wirusa? Nie wiadomo, komu i czemu ma to służyć. Ile można z nudów ziemniaki obierać albo przeglądać internet na komórce? Dzwonić do synów w Holandii i pod Toruniem? Mimo uwięzienia Marek ze schroniska nie wyjdzie: ulica to jest picie, a po rozwodzie już przechlał chyba wszystko. Z dwojga złego lepsza cela.

Kierownik Monar-Markot w Toruniu Zbigniew Grzesiak rozkłada bezradnie ręce: no tak, zamknął schronisko, ale jakie miał wyjście? Tutaj średnia wieku to jest ponad 50 lat, wirus byłby zabójczy.

– Ja nie narażę zdrowia wszystkich, żeby sobie paru panów mogło pospacerować. No niestety.

Grzesiak ma podpisaną umowę z kilkunastoma gminami na opiekę nad bezdomnymi. Gminy po wielkich bojach zgadzają się zrobić testy, ale zwykle bronią się, bo to czas i koszty.

W schronisku przygotowali miejsce do kwarantanny dla nowo przybyłych. Dwuosobowy pokoik. Chociaż wytyczne ministerstwa mówią, że bezdomni na kwarantannie powinni mieć swoją łazienkę, to kierownik pyta: no gdzie? Nowego budynku, nawet kontenera, nie postawi, bo raz, że nie ma za co, a dwa, że tu jest teren kolejowy i nie wolno mu nic dobudowywać.

Jest jeszcze jeden problem – pandemia zawiesza właściwie walkę z bezdomnością. Przecież w schronisku ludzie mają przebywać czasowo, żeby się usamodzielnili. Kierownik tłumaczy takiemu: „Weź się za siebie, podejmij pracę, za jakiś czas wyjdziesz z tego”. A teraz okazuje się, że mieszkańcy mają nie wychodzić, więc kierownik sugeruje w drugą stronę: „Sorry, siedź tu, nie wychodzimy”. Widać potężną sprzeczność.

– Zimy to ja sobie nie wyobrażam – opowiada Grzesiak. – Ja w jednym momencie mogę na kwarantannę położyć dwie osoby. Może być ciężko, jeżeli w jednym momencie gminy przyślą np. 10 osób. Materacy na ziemi nie położę, bo nie mogę wprowadzić nieprzetestowanej osoby. Będę musiał ich odesłać albo szukać innych rozwiązań.

Albo to, albo ulica

Jeszcze w październiku ministerstwo ogłosiło nową edycję programu „Pokonać bezdomność”. Organizacje dostały od 50 do 150 tys. zł., łącznie 17 mln w całym roku. Pieniądze mają być przeznaczone m.in. na profilaktykę i aktywizację.

Wszystko super, myśli Adriana Porowska z Kamiliańskiej Misji, ale jest jeden problem: pieniądze muszą być wydane do 31 grudnia. Tego roku. Poza tym nie rozwiążą podstawowego problemu, bo nie da się za nie na szybko dobudować pokojów do kwarantanny.

Warszawa ma ten sam problem co inne miasta – straż miejska podejmuje bezdomnego i zaczyna się gorączkowe pytanie: nawet, jeśli go przetestujemy, to gdzie ma czekać na wynik? Na kupie liści? Dochodziło do tego, że strażnicy wozili bezdomnego w tę i z powrotem, aż coś się wymyśli.

W końcu Porowska zorganizowała miejsce na kwarantannę w schronisku w Ursusie. Mieszkańców z jednego pokoju przeprowadziła do ich kolegów. Mają ciasno, ale dają radę, a sześć łóżek zwolniło się dla nowych osób. Testy udało się zorganizować od prywatnych darczyńców. Jest nawet miniizolatorium dla osoby z podejrzeniem wirusa – jeden pokoik z polowym łóżkiem i osobną łazienką. Porowska pieniądze z ministerstwa najchętniej przeznaczyłaby na etat dla nowego pracownika, bo ktoś przecież musi się tymi osobami na kwarantannie zajmować. A co, jeśli są na wózku i trzeba ich wykąpać? Ale tego plan resortu rodziny nie przewidywał.

W pandemii jak na dłoni widać błędy systemu. Domy Pomocy Społecznej dostają 3500 zł dotacji do każdego mieszkańca, schroniska dla bezdomnych – raptem 800. W DPS-ach jest dwudziestu pracowników, a w schronisku dla 80 osób w Ursusie dziewięciu. W jednym momencie czterech trafiło na kwarantannę, więc można sobie wyobrazić, ile pracy zwaliło się na głowę pozostałym.

Dostęp do leczenia, trudny dla ludzi w kryzysie bezdomności jeszcze przed pandemią, teraz staje się trudny ekstremalnie. Jeden z panów na terapię alkoholową idzie już czwarty miesiąc. Najpierw czekał na test, potem był covid na oddziale, teraz znowu na coś tam czeka.

Dyrektor Porowska ma sygnały od medyków ulicznych: panowie i panie, którzy od miesięcy, lat korzystali z pomocy, nagle znikają. Co się z nimi dzieje? Nie wiadomo. Wyjechali z miasta, wyszli z bezdomności, zmarli czy śpią po krzakach? Porowska jest przekonana, że to nie koniec znikania.

Bezdomni w Ursusie mogą normalnie opuszczać schronisko, bo dyrektorka nie widzi się w roli klawisza. Ciężko zapanować nad panami, z których duża część nie wierzy w pandemię. Najpierw schronisko było podzielone na pół – jedna klatka schodowa dla „niedowiarków”, druga dla tych, co obawiają się o życie. Grupy szybko się wymieszały, bo zmęczeni izolacją zaczęli przyznawać: „Wolę umrzeć, niż żyć jak w więzieniu”.

Warszawa zainwestowała w miejsca buforowe, czyli pomieszczenia, gdzie bezdomni przechodzą dziesięciodniową kwarantannę. Specjalne kontenery reklamował na Facebooku były już wiceprezydent Paweł Rabiej. W miejsce buforowe zamieniono też noclegownię na Białołęce.

Po tym, jak Patryk stracił mieszkanie, wędrował między dworcami a ogrzewalnią, w której nocami koczują bezdomni i w której kradną na potęgę. W autobusie rozdającym żywność powiedzieli mu o buforze na Białołęce. Działał w ten sposób, że najpierw czekałeś, aż uzbiera się komplet osób. Patryk czekał tydzień, jak już wypełniło się schronisko, to dopiero wszystkich zamknęli na dziesięć dni. Przez ten czas bufor nie przyjmował nowych osób. Patryk zapamiętał jogurty i suchy chleb na śniadanie, jakieś zupy na obiad, bez dokładki. Bardzo dużo osób nie wytrzymało. Posiedzieli na buforze dwa, trzy dni i wychodzili. Albo jak usłyszeli, że trzeba siedzieć dziesięć dni na miejscu, to zawracali spod bramy. Każdy miał swoją wymówkę, ale prawda jest taka, że jak mają siedzieć w zamknięciu, to wolą ulicę.

– Zawsze była, jest i będzie grupa, która nie jest w stanie zamknąć się na 24 godziny, bo nie wytrzyma. Dla takich osób, uzależnionych od alkoholu, były noclegownie. Teraz noclegowni prawie nie ma, więc ci ludzie zostają sami – mówi Porowska.

Ale noclegownia w Warszawie działa w najlepsze, mimo wytycznych ministerstwa. A to oznacza ogromne ryzyko w pandemii. Łatwo sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli wirus rozprzestrzeni się po sali pełnej piętrowych łóżek i 50 mężczyzn.

Albo to, albo ulica. Lepszego sposobu na razie nikt nie wymyślił. Zostają działki, pustostany czy namioty gdzieś nad Wisłą. I trzymanie kciuków, że wszyscy dadzą sobie jakoś radę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2020