Bożyszcza na zgliszczach

01.06.2003

Czyta się kilka minut

A mój syn albo zauważył gdzieś wcześniej plakat artystki, albo jego myśl weszła w jakiś zupełnie dla mnie niepojęty meander, dość, że po swojemu, czyli ni stąd, ni zowąd, powiedział:

- To powinna być Maryja Rodowicz, a nie Maryla.

Parsknąłem.

Tak, przyznaję się: parsknąłem, bo wydało mi się zabawne to, co powiedział. Przesłuchaniu też go zaraz poddałem, ale nie pytałem „Kto cię tego nauczył” ani „Jak śmiesz tak mówić”.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytałem.

A mój syn tylko wzruszył ramionami, zaś jego myśli popłynęły prawdopodobnie już za siedem innych meandrów. Cisnąłem go jednak, bo ciekawość to ledwie pierwszy stopień do piekła i łatwo się jeszcze zawrócić. W końcu wyjaśnił nie kryjąc zniecierpliwienia:

- Po prostu lepiej znam to imię, niż Maryla.

Rzeczywiście, proste. I skoro Amerykanie mają swoją „Madonnę”, czemu my nie mielibyśmy mieć Maryi Rodowicz? Co prawda najświętsze imiona są u nas na swój sposób „zastrzeżone”, nie to, co w Hiszpanii czy Portugalii, gdzie na przykład każdy może ochrzcić sobie dzieciątko imieniem Jesus, ale skoro imieniem Maryi można było nazwać rozgłośnię radiową, to czemu nie gwiazdę estrady, gdyby jej się zachciało? Na pewno dałoby się; co prawda na prawicy rozległyby się jakieś głosy potępienia, ale zaraz na lewicy rozległyby się jak echo głosy potępienia potępienia, i nikt by artystce głowy nie urwał, bo nie jesteśmy jakimiś talibami, tylko Jewropcami całą gębą.

Akurat moje związki z Marylą Rodowicz są dość płytkie i jednostronne. Tzn. widzę ją czasem niechcący w telewizorze lub na plakacie, a ona mnie nie; nie sądzę też, żeby dotarło do niej moje wyrażone w jakże lokalnej stacji radiowej pytanie z okazji jej udziału w kampanii „antypirackiej”, czy zapłaciła już Dylanowi za swoje pierwsze przeboje. Przez długie lata była dla mnie jednym z wielu słowików PRL-u i niczym więcej. Rysu świętości trudno by było się w niej dopatrzyć na podstawie telewizyjnych występów. Obraz jej osobowości dopełnił mi się dopiero za sprawą Jacka Kleyffa, który mnie uświadomił, że w mrokach komunizmu, kiedy miał zakaz występów, Rodowicz nie pozwoliła mu umrzeć z głodu, zabierając go po cichu w trasy jako jednego ze swoich gitarzystów. Jak tak, to już niech jej i Dylan wybaczy.

Czas wszystko zmienia. Dawniej, drogie dzieci, było inaczej niż teraz. Owszem, coś tam się wiedziało z wywiadów o pozaestra-dowym życiu gwiazd, ale były to wieści niczego nie mówiące o tym, jacy są naprawdę. Stąd może uproszczone sądy i niesprawiedliwe osądy, takie jak moje. Ale był to zupełnie inny styl niż teraz, kiedy ten taki dziwnie rudy całe swoje życie pokazuje w telewizorze, żeby udowodnić, że jest, jaki jest. Co nawet jest niestety prawdą, ale nie wiem, po co to od razu całemu światu pokazywać. Choć trochę się domyślam. Idol musi mieć w sobie „coś”, a to „coś” musi być pokazane. Nie musi to być szczególna świętość, wystarczy, że idol uzewnętrzni jakieś swoje id (łac. „to”). Machiny kreujące idoli pracują na ich wizerunek przedstawiając ich najczęściej jako „swoich chłopów”, oni sami chętnie mówią „nie jestem święty”, ale wszystko to i tak służy wzbudzeniu uwielbienia, które niepowstrzymanie kojarzy mi się z uwielbieniem okazywanym bytom nadprzyrodzonym. Wystarczy chyba popatrzeć na histeryczne reakcje tłumu na koncercie gwiazdy rocka, żeby choć częściowo się z tym zgodzić. Niezmiernie ciekawi mnie, czy idole i kandydaci na idoli pamiętają, co to słowo znaczy i skąd się wzięło. Bo idol jako gwiazda massmediów występuje przecież w znaczeniu przenośnym. Ze Bacon określał tym mianem „złudzenia poznawcze”, mają prawo nie wiedzieć i oni, i ich wielbiciele. Ale konotacje biblijne nie są im chyba całkiem obce? Idol to, niestety, bożek, cielec albo jeszcze gorzej: bałwan (los Michaela Jacksona, któremu odpadł nos, najdosłowniej to ilustruje). Mogliby się nieźle przerazić, jeśli by zobaczyli ten związek między dzisiejszym idolem a jego prototypem i postrzegli biblijne wizje jako uwspółcześnione parafrazy w rodzaju: „Zniszczę wasze top-teny, rozbiję wasze fankluby, rzucę wasze trupy na szczątki waszych idoli, będę się brzydzić wami”. I tu można by pokusić się o dalsze paralele, wskazać, że idole znajdują tyle miejsca dla siebie w duszach współczesnych dzięki pustce po Bogu itd., ale to zadanie pozostawmy Romanowi Rogowieckiemu i Mirosławowi Pęczakowi.

Jacek Podsiadło

skr. poczt.32, 45-076 Opole1 podsiadlo@atol.com.pl
 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2003