Znawca trzecich wyjść

Zawsze swój i osobny. Wierny przyjaciel, ale gotowy do odejścia. Na pierwszy rzut oka wygląda jak wcielenie dobroci, ale nadal śpiewa gorzkie, pozbawione złudzeń słowa.

18.12.2009

Czyta się kilka minut

Jacek Kleyff, garderoba w Centralnym Basenie Artystycznym, Warszawa, 8 grudnia 2009 r. /fot. Kuba Dąbrowski /
Jacek Kleyff, garderoba w Centralnym Basenie Artystycznym, Warszawa, 8 grudnia 2009 r. /fot. Kuba Dąbrowski /

Dom stoi w centralnej Polsce, półtora kilometra od linii kolejowej spinającej granice z Białorusią i Niemcami. W tym wyraźna wypukłość terenu, przez geografów nazywana Wysoczyzną Kałuszyńską, łagodnym zboczem zsuwa się na wschód.

Warszawa leży 70 kilometrów dalej. Z okien budynku widać pełną oddechu przestrzeń, w tym miejscu ciśnienie stolicy przestaje być wyczuwalne - odległe pola, wieś i las wyglądają na skomponowane w odpowiednich proporcjach. Ludzi brak, samotny człowiek przejeżdża na rowerze. Wschody słońca podane jak na talerzu, w czerwcu na lewo, nad eternitowymi dachami wioski, w grudniu daleko nad ścianą lasu. Zaś sam dom, ech, to jest dom jak z marzeń Wojciecha Bellona, choć budulec inny. Niewielki, wzorowany na tradycyjnej architekturze drewnianej tej części Mazowsza. Modrzewiowe deski, odpowiednio wysezonowane, zielone ramy okienne, czerwona dachówka z Warmii, doprowadzona do blasku kawałek po kawałku. Cieśle zrobili nawet "ceremonie", czyli ozdobny zygzak drewniany wzdłuż okapu. W przyszłym roku będzie można się wprowadzić.

Jacek Kleyff sam projektował ten budynek. Na budowę przyjeżdża w każdej wolnej chwili. Po bezliku przeprowadzek, zmian adresów, zarówno dosłownych, jak i metaforycznych, pomieszkiwania kątem tu bądź tam, radykalnym paleniu mostów i ich mozolnej odbudowie, współzałożyciel legendarnego Salonu Niezależnych, obecnie lider Orkiestry Na Zdrowie w końcu znalazł miejsce, w którym chciałby osiąść na stałe.

Nadmiar szyderstwa

Jest kilka szczegółów, które zdają się przybliżać tajemnicę przemian Jacka Kleyffa.

Na przykład Janusz Weiss, jego przyjaciel jeszcze z czasów Salonu Niezależnych, opowiada, że tak jak na kuli ziemskiej są miejsca, gdzie spotykają się płyty tektoniczne, tak istnieją ludzie, w których zachodzą na siebie bardzo odległe porządki. W obu przypadkach nieuniknione są trzęsienia i erupcje.

Może być więc tak, że 1 sierpnia 1947 r. na świat przyszła wybuchowa mieszanka krwi: ojciec, projektant w biurze odbudowy stolicy, przekazał racjonalizm, pedantyczność i ruchliwość holenderskich Żydów, którzy 200 lat wcześniej przyjechali do Łodzi w interesach; spokrewniona z Józefem Wybickim i partyzantami Narodowych Sił Zbrojnych matka, z wykształcenia romanistka, dała zaś tęsknotę za romantycznym szaleństwem i prymatem uczuć nad chłodną rozwagą. Z tego połączenia narodził się jeden z najbystrzejszych i najbardziej nieobliczalnych obserwatorów polskiej rzeczywistości końca lat 60. i pierwszej połowy 70. Głównymi składnikami poczucia humoru Kleyffa z tamtych lat są szyderstwo i bezlitosny sarkazm, wzmocnione nowofalowym wyczuleniem na miałkość języka oficjalnego i absurdalnego sedna rzeczywistości:

Wykrył pies bimbrownię na czas,

wycinanki robi wujek,

jak smarować margaryną,

telewizja transmituje.

Łodiridi dla młodzieży,

w Skierniewicach dwie kotłownie;

jak gonili hitlerowca,

to mu opadały spodnie.

"Telewizja"

Uwaga! Podajemy wyniki totalizatora "behapowskiego", a oto wylosowane w dniu dzisiejszym dyscypliny:

6 - spłaszczenie ręki przy pomocy wałków drukarskich systemu "Baden baden",

11 - nagwintowanie palca wskazującego prawej ręki gwintem dwuniciowym 16 mm P.N. 764 K h. 1958,

13 - momentalne zmiażdżenie twarzy prasą Springera,

19 - skrzywienie stosu pacierzowego na giętarce zbrojeniowej stali niskołamliwej w fazie obróbki,

26 - wkręcenie warkocza wraz z nawinięciem tułowia na bęben transmisyjny systemu WZRK z działaniem samoczynnym, opóźnionym,

43 - nieumyślne zaoranie twarzy, pod siew ozimy zbóż jarych,

25 - szpagat rozdarty, doznany na wskutek ugrzęźnięcia obuwia roboczego w dwóch wagonach na niespodziewanym rozwidleniu trakcji kolejowej.

"Totolotek BHP"

Jacek Kleyff, Michał Tarkowski i Janusz Weiss odnoszą wielki sukces. Do połowy lat 70. koncertują w całym kraju, urastając do rangi głosu pokolenia ’68. Szybko okazuje się jednak, że kabaretowe buty zaczynają Kleyffa uwierać. Powtarzanie tych samych monologów nudzi go, chce wywracać do góry nogami strukturę koncertów, tak by każdy z nich wyglądał inaczej. Codzienne wykonywanie utworu "Telewizja" nie sprawia już przyjemności.

Są też przyczyny inne.

Jego pierwszemu małżeństwu nie udaje się przetrwać sławy Salonu i 300 występów w ciągu roku. - O tym, co robił wówczas Jacek poza domem, nie miałam pojęcia. Wszyscy trzymali buzię na kłódkę, bo przecież byłam w ciąży - wspomina Krystyna Trautsolt-Kleyff. - W końcu przejęłam list na domowy adres, którego koperta była ozdobiona kwiatkami i serduszkami, a nadawca widniejący na odwrocie to "Kochająca Mamuśka". Cwana z niej była gapa, nieprawdaż? Wiedziała przecież, że jest żonaty, a małżonka w ósmym miesiącu.

- Przyczyną rozpadu naszego związku było przede wszystkim niedopieszczone ego samca alfa, karmione uwielbieniem różnych infantylnych idiotek - mówi.

Według Kleyffa związek rozpadł się wcześniej. - Emocjonalnie, światopoglądowo i pod każdym innym względem. Ciąża była efektem naszej ostatniej i ostatecznej próby pojednania - odpowiada.

Z czasów Salonu Kleyff pamięta taki moment. Budzi się któregoś dnia, nie wie, gdzie jest. Radio Violetta gra, kulista lampa wisi nad nim, jakby zaraz miała spaść, firanka łopocze. Nic nie pamięta, i nadal nie wie, jak się tu znalazł. Wygląda przez okno, jeżdżą niebieskie tramwaje - czyli Wrocław, Poznań albo Kraków. Blisko, blisko, ale ciągle nie to. Patrzy, na stole jakaś ulotka, litery się rozjeżdżają, "Festiwal teatru otwartego". Czyli Wrocław. - Takich zdarzeń było trochę i musiałem jakoś znaleźć pion - wspomina.

Janusz Weiss pamięta to inaczej. Twierdzi, że alkoholu nie nadużywali, ale nadmiar marihuany sprawiał czasem, że Jacek grał na gitarze nie dotykając strun. Dlatego ustalili, że przed występami nie palą.

Symboliczny koniec następuje w Gdańsku, w 1976 albo 1977 r. Narwany młodzieniec organizuje występ Salonu w hotelu robotniczym na Wrzeszczu. Występują przed skonfundowanymi mężczyznami w kapciach, którzy chyłkiem wymykają się jeden po drugim do sąsiedniego pokoju. - W pewnym momencie słychać niedaleko gromkie "Jeeeeest!" i okazuje się, że w telewizji pokazują mecz. Kończyliśmy, zdaje się, przed jednym widzem - wspomina Michał Tarkowski.

Kleyff: - Miałem dość szyderki, którą uprawialiśmy w Salonie. Był taki okres, że czułem się w niej dobrze, ale to szybko minęło. Ludzie tego od nas chcieli, a ja czułem, że szyderstwo jest bardzo niebezpieczną, wyniszczającą bronią.

Za niewyparzony język płaci wysoką cenę. Objęty nieformalnym zakazem występów, nie ma szans na własne koncerty. Najpierw zarabia na życie, jeżdżąc po kraju z Marylą Rodowicz i Asocjacją Hagaw Andrzeja Rosiewicza. Ze sztucznym garbem, w kapocie przepasanej sznurkiem i z pilotką wciśniętą na czaszkę, zaczepia publiczność przed koncertami, w finale wykonując sarkastyczną balladę "O pierwszym skrzypku". Podczas jednego z koncertów, tuż po wybraniu Karola Wojtyły na papieża, Maryla Rodowicz zmusza Kleyffa, by zaśpiewał "Sejm" - piosenkę wyszydzającą polski quasi-

-parlamentaryzm:

Już marszałek Sejmu kalek uroczyście wszedł na salę.

Strasznie brzęczą mu medale, lecz się nie przejmuje wcale.

Maca laską krok po kroku, osiem dioptrii w każdym oku.

Okulary ma schowane, bo dziś będzie głosowane

Stuk, stuk, laską w podłogę,

Sejm, Sejm wyraża zgodę.

Stuk, stuk, laską o blat, Sejm mówi - tak.

Publiczność wpada w euforię, cenzura zrywa trasę koncertową, Rodowicz dostaje zakaz występów na trzy miesiące, Kleyff ostatecznie znika z estrady.

Ogórek na rękawie

O jego nieobliczalności krążą legendy.

W dniu śmierci Stalina, po powrocie z przedszkola mały Jacek zobaczył scenę następującą: pijany ojciec i rozanielona matka wraz z parą sąsiadów tańczą kozaczoka w koszulach wyciągniętych na wierzch i przewiązanych krawatami. Jacek z zaciśniętymi zębami mówi: "Wszystko będzie u pani. Stalin to był nasz ojciec, tak pani mówiła". Przerażeni rodzice wmawiają mu chorobę i zatrzymują syna na trzy tygodnie w domu, a potem przenoszą do innego przedszkola.

W dniu pierwszej komunii ucieka od grupowego zdjęcia, bo widok zasłania mu gruba pani z dzieckiem. Ojciec dogania go gdzieś przy śmietnikach, Jacek zapiera się rękami i nogami. Ojciec robi więc na chybił trafił zdjęcie pamiątkowe. Jacek ma na nim wywinięte usta, lewa ręka wykonuje dziwny gest, jakby groził w kierunku obiektywu.

Na dyplomie z architektury pokazuje plan wesołego miasteczka na Cyplu Czerniakowskim. Podoba się, bo kolorowe i pięknie namalowane. W pewnej chwili któryś z członków komisji egzaminacyjnej pyta, do czego służy ten czerwony pylon o wysokości 40 metrów. Kleyff ze śmiertelną powagą odpowiada, że z tego oto pylonu chętni będą zrzucani w specjalnych kapsułach 25 metrów pod wodę. Więcej pytań nie ma.

Salon Niezależnych daje koncert w Krakowie, w Piwnicy pod Baranami. Wracają do domów bez pieniędzy, bo Jacek z kolegami za całą gażę kupują na Śląsku winogrona, żeby Skrzynecki mógł je rozdać wśród widzów.

Janusz Weiss: - Zaprosił nas na dobrą kolację Krzysztof Teodor Toeplitz. Kelner tak nieumiejętnie serwował dania, że kawałek ogórka spadł szefowi "Szpilek" na rękaw marynarki. KTT wściekły, kelner blady, pachnie awanturą. A Jacek między jednym zdaniem a drugim zdejmuje palcem tego ogórka z rękawa i zjada. Co najdziwniejsze, po kolacji w ogóle o tym nie pamiętał.

Potrafi być uroczy, potrafi być bardzo nieprzyjemny. Krystyna Trautsolt-Kleyff: - Już po rozwodzie przyszedł do nas na święta. Wiedziałam, że nie je mięsa, więc zrobiłam wywar warzywny. Nie chciał jeść, powiedział, że mi nie ufa. Mogłam przecież kroić warzywa tym samym nożem co mięso.

Niebo na ścianie

Dom zaprojektował sam, bo przecież z wykształcenia jest architektem. Obłożą podmurówkę dobrą ziemią, zbudują szklarnię. Z bali podtrzymujących werandę wystają resztki gałęzi, w sam raz długie, żeby zawiesić na nich kosze z kwiatami. We wschodniej ścianie trzeba było wybić nieplanowane wcześniej okno, drugiego się nie da, bo wypada w miejscu schodów. To zburzyło trochę symetrię, a symetria w tradycyjnych domach mazowieckich jest ważna. Ale wymyślił już, jak ją przywrócić. Namaluje po prostu drugie okno farbami. Będą się w nim odbijać okoliczne drzewa i niebo.

Pół-Żyd, półzłodziej i artysta

Kleyff w rozmowach często używa metafory młyna kulowego. To urządzenie wypełnione kulami o różnej średnicy, używane do miażdżenia na pył minerałów. Polski młyn bierze w społeczne obroty każdą jednostkę, poddając ją nieustannemu ciśnieniu powinności obywatelskich, religijnych i rodzinnych. Kleyff nieustannie próbuje uciec z rzeczywistości, którą zamyka w trafnych i gorzkich skrótach, pokazujących galimatias polskiego świata. "Stal się leje, moc truchleje". "O dalszy pomyślny rozwój módl się za nami".

Zawsze swój i osobny. Wierny przyjaciel, ale gotowy do odejścia. Alergicznie nieufny wobec odruchów stadnych. Przyjaźnił się z opozycjonistami, ze środowiskiem "Komandosów" i "Taterników", choć nigdy nie miał w sobie takiego radykalizmu jak oni. Powtarza czasem, że koszty bohaterstwa bywają bardzo wysokie.

Obstawia, że coś po śmierci być musi, ale wszelkie religie traktuje z dystansem.

Uprawia od wielu lat medytację, ale nie czuje się buddystą.

Do Jezusa nic nie ma, choć uważa, że symbol krzyża naznaczył całą kulturę europejską męczeństwem i cierpieniem.

Od 30 lat jest ścisłym wegetarianinem, w wiejskim sklepie spożywczym nie kupi żółtego sera krojonego tym samym nożem, co mięso, ale od radykalnych ekologów się dystansuje.

- Widzę w nim jakiś rys tragiczny - mówi Seweryn Blumsztajn, jeden z marcowych "Komandosów". Kleyffa poznał jeszcze w latach 60. - Poszukuje, błądzi, jakby w żadnej idei i w żadnym miejscu nie mógł zaczepić się na dłużej.

Na pierwszy rzut oka wygląda jak wcielenie dobroci. Ten sympatyczny, zażywny mężczyzna w okrągłych okularach nadal śpiewa jednak bardzo gorzkie, pozbawione złudzeń słowa, jak w przewrotnej piosence "Schulz", w której dramat pisarza z Drohobycza zyskuje nagle uniwersalny wymiar:

Jeśli twój dobrodziej ma jakiegoś wroga

i mu niszczy ulubieńca,

sprawdź, czy nie czas zacząć się pakować

i nowego szukać miejsca.

Sprawdź, czy nie czas zacząć się pakować

i nowego szukać miejsca.

W ciągu 30 lat przeprowadzał się 14 razy. Odszedł od dwóch poprzednich żon, był moment, kiedy pomieszkiwał w ośrodku Monaru, planując prowadzenie warszatów artystycznych dla mieszkańców. Czasem przybierał na wadze, czasem głodował tak, że zapadały mu się policzki. Z wycieńczenia zasłabł kiedyś podczas jazdy rowerem. Zdaniem Krystyny Trautsolt-Kleyff, część z tych radykalnych zachowań to kary, jakie podświadomie nakładał na siebie po rozpadzie pierwszego związku.

Konsekwencje najbardziej radykalnych przełomów czuje do dziś. Tyle lat minęło, a część przyjaciół nadal pragnie, żeby szedł śladem swojej twórczości z pierwszej połowy lat 70., żeby nadstawiał ucha na kolejne wersje oficjalnego języka i wykręcał go w nieprzewidywalnych kierunkach, jak w beczce śmiechu. Mówią mu, że startuje w festiwalu piosenki niezrozumiałej, że obrał zły kierunek, a w jego nowszym repertuarze nie ma tej siły, którą miały wczesne piosenki. Gra z pokoleniem swoich dzieci, stylistykę pieśni zaangażowanej z lat 70. zamienił na rozbujane rytmy reggae. Przez wiele lat odmawiał wykonywania najsłynniejszych piosenek z repertuaru Salonu, zmieniał ich fragmenty, wycinał przekleństwa albo dośpiewywał ku konsternacji słuchaczy frazy typu "dziś bym już tak nie zaśpiewał". Zamiast piosenek o telewizji wolał śpiewać:

Chcę wierzyć dozgonnie,

że śmierć to nie koniec,

lecz to, co po niej, to pożywka

dla nieumyślnych kłamstw;

"Nocnoautobusowa"

Albo:

Ja kochać chcę to, co już jest (...)

Nawet śmierć może być na zdrowie

"Ja kochać chcę to, co już jest"

Jacek Kleyff: - Tęsknota za Salonem Niezależnych nic nie da. Jestem już gdzie indziej, mam inną publiczność. W 1995 r. graliśmy na pierwszym festiwalu Woodstock przed czterdziestoma tysiącami młodych ludzi, obieżyświatów, włóczykijów. Dostaliśmy główną nagrodę, wygrywając z 40 zespołami.

Ewa Błaszczyk, przyjaciółka Kleyffa: - Nie rozumiem niechęci do tego, co robi obecnie. Artysta się zmienia, więc i jego twórczość nie może być taka sama jak kiedyś. Ma prawo do poszukiwań. W tym drugim, bardziej duchowym nurcie jego twórczości znajduję to, co w Jacku najlepsze: ciepło, autoironię, większy spokój.

Przez wiele lat musiał również tłumaczyć się z decyzji, jaką podjął w stanie wojennym. Zaangażowany opozycjonista, związany z KOR-em, sygnatariusz Listu 59, człowiek, który po 1976 r. jeździł do Radomia, wielokrotnie zatrzymywany przez milicję, objęty zakazem występów, po 13 grudnia 1981 r.

wyjeżdża z żoną i dzieckiem na lubelską wieś, do Jerzego "Słomy" Słomińskiego, prekursora sztuki bębniarskiej w Polsce. Medytuje, uczy się rytmu i muzyki.

To wówczas dochodzi do konfliktu z Januszem Weissem, przekonanym, że Kleyff rzuci się w wir pracy podziemnej. Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego Weiss wpada do przyjaciela jak po ogień, jest rozgorączkowany, chce tworzyć konspiracyjne struktury. Rozmowa zmienia się w awanturę. Kleyff chce żyć po swojemu. Oddala się od bieżących problemów kraju, demonstracji, zabójstw politycznych, amnestii. Żyje ze zbierania szyszek w lasach północnej Polski, maluje kominy, myje szyby w wieżowcach. Po śmierci Popiełuszki dostaje pierwszy od 15 lat paszport i wyjeżdża w Himalaje. Drogi Salonowców rozchodzą się na długie lata.

Jerzy "Słoma" Słomiński: - Pamiętam, że świetnie wkomponował się w naszą społeczność. Do dziś zastanawia mnie, że inni, którzy również wypisali się wówczas z konspiracji, nie musieli się ze swojej decyzji tłumaczyć, a Jacek taki obowiązek miał. A przecież stanął na barykadzie wcześniej niż wielu innych.

Sam Kleyff, jak się zdaje, przewidział taki obrót sytuacji. W jednej ze swoich najsłynniejszych piosenek, napisanej jeszcze w 1975 r., śpiewał:

Przychodzą do mnie różni ludzie

i patrzą tak jak na raroga.

Chcą mnie wyleczyć albo pognać,

dać aspirynę, bo gorączka.

Leczyć się nie chcę, uciekać nie chcę,

zostaje tylko rozmowa jeszcze.

We śnie, przychodzą tu we śnie;

z pretensją w głosie, z wymaganiem,

proszą o jasne wyjaśnienie

ci, co wyleczyć chcą dziś mnie.

Więc najpierw z teczką w garniturze

zjawia się wieprzek kaznodzieja.

W uszach ogórek, w pysku jajko

- mówi, że ja chcę Polskę sprzedać.

Podsumowuje, że niepewny

element jest mu tutaj zbędny.

To prawda, wiary mi dziś brak

w niezbędność kompromisów pewnych,

lecz każdy z nich jest taki względny

i w końcu to jest problem wasz.

To prawda, wiary mi dziś brak,

lecz w końcu to jest problem wasz.

Gdy usłyszeli to, co śpiewam,

dwaj patrioci zawodowi,

zaraz pytają jezuitów o mój kręgosłup ideowy.

A tamci, że ja sodomita,

pół-Żyd, półzłodziej i artysta.

Na nazwy i na znaki sram.

Nie fetysz granic mnie tu trzyma,

lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń.

I w Polsce z tym nie jestem sam.

Na nazwy i na znaki sram.

i nigdy z tym nie jestem sam.

(...)

A wtedy staje moralista,

co w końcu czegoś chce się trzymać.

Twierdzi, że tym, co tutaj śpiewam,

ostatnie więzy z ludźmi zrywam,

że brednie śnią mi się nad ranem,

bo prawa wszystkie są spisane.

Nieważny jest zapisów staż,

zapisy płyną już jak woda.

Jest płynność i na płynności zgoda,

choć czasem trudniej trzymać twarz.

A wtedy paru kombatantów

wydarzeń wspólnie przeżywanych

patrzy, czy aby się nie zmieniam

w pieśni tak niezdecydowanej,

czy jeszcze wiem, co naszą sprawą,

a kto nie z nami, bo nas zdradza.

"Są w świecie dziś rachunki krzywd",

lecz gdy tłum będzie gonił kogoś

w strzępach munduru ślepą drogą,

to póki co uchylę drzwi.

Są w kraju tym rachunki krzywd,

lecz póki co uchylę drzwi.

(...)

"Źródło"

Tremolo leśne

Dla Michała Tarkowskiego Kleyff jest specjalistą od techniki przeciągniętej struny, tak w muzyce, jak i w życiu.

Maryli Rodowicz kojarzy się z reggae.

Synowi Tomkowi z połączeniem jamajskiego ska i polskiej muzyki ludowej.

Dla Ewy Błaszczyk jest autorem "Nocnoautobusowej".

Janusz Weiss zwraca uwagę, że Jacek zawsze lubił wyłamywać się z refrenów.

On sam mówi, że sprawa jest banalnie prosta. Gitara akustyczna, struny metalowe, proste bicie, najpierw d-moll, potem C-dur.

Wspomina również o tych kilku dniach w roku, które poznał zbierając szyszki. Na drzewa wchodzi się zazwyczaj wiosną, kiedy dni są już wystarczająco długie. Jeśli nie wieje za mocno, w kwietniu wprawne ucho szyszkarza słyszy delikatny dźwięk, jakby cichy trzask, najpierw pojedynczy, samotny, potem drugi, trzeci, w końcu cały las napełnia się delikatnym, przechodzącym w tremolo sykiem.

A to oznacza, że szyszki otwierają się po zimie i czas wracać do domu.

***

Dom jeszcze niezbudowany, więc mieszka z żoną przy szpitalu w mazowieckiej Rudce. Szpital jest piękny, przedwojenny, zachowały się nawet leżakownie, w których chorzy na płuca pacjenci spędzali długie godziny, patrząc na brzozy i świerki. Natomiast blok, w którym obecnie żyje Kleyff, to szczyt architektonicznej myśli z czasów Gierka - w środek lasu projektant wrzucił bezstylowy prostopadłościan. Z okien widać krzywe garaże, dalej melancholijną o tej porze roku ścianę lasu mieszanego: jesiony, buki, graby, brzozy i świerki.

Po 40 latach pracy jest daleko od wielkiej sławy, wielkich pieniędzy i centrum zainteresowania mediów. Na życie zarabia w Warszawie jako nauczyciel rysunku, podobno bardzo wymagający; koncertuje z Orkiestrą. Przekonuje, że wszystko toczy się jak należy. Irytuje się słysząc skargi artystów, że świat ich nie dostrzega. Taką wybrał sobie drogę, taką w świat wysyła karmę, i świetnie się w niej odnajduje. Krąży samochodem po mazowieckich drogach, za oknem garaże, smukłe jesiony, na stole żółty ser, pomidory, grzyby zamiast chleba i herbata. Ostatnio znowu utył.

Dom prawie gotowy, budowlańcy odkryli niedawno, że kilkanaście metrów od drzwi dzięcioł urządził sobie kuźnię. Zasadzone w trójkąt trzy lipy czekają na wiosnę. Na werandzie będzie można muzykować. Poznał już miejscowych; kiedy jedzie wąskimi drogami, chłopy; uchylają kaszkietów. Miejsce, w którym buduje swój dom, dziwnie kojarzy się z ostatnią zwrotką "Źródła":

Śni mi się przeszkód wszystkich treść,

i źródło gdzieś zgubione w chmurach,

i wielka zalesiona góra,

i strumień - stróż ukrytych przejść.

Śni mi się Bajkał wielki dziś

i strumień - znawca trzecich wyjść.

Punkt dojścia. Wokół nowego domu rośnie las sosnowy, więc w kwietniu dobrze będzie słychać tremolo szyszek.

Choć nie można też wykluczyć, że znowu zdarzy się coś nieprzewidzianego i Jacek Kleyff ruszy gdzie indziej.

Korzystałem z książki Tadeusza Nyczka "Salon Niezależnych. Dzieje pewnego kabaretu" (Znak 2008) oraz tekstu Anny Bikont i Joanny Szczęsnej "Stal się leje, moc truchleje", wydrukowanego w 1. i 7. nr. "Gazety Wyborczej" z 1999 r.

W listopadzie ukazała się wydana przez Dalmafon koncertowa płyta Jacka Kleyffa i Orkiestry Na Zdrowie "Znaki".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2009