Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To, co dla zwykłych ludzi jest morderczym szaleństwem, może być niezwykle inspirujące dla fanatyków. Na szczęście fanatyzm to nie wszystko. Potrzeba też kompetencji. Po pierwsze, aby zbudować bombę, która eksploduje; tymczasem mimo dostępności materiałów wybuchowych i instrukcji robienia bomb w internecie, niełatwo zbudować taki ładunek. Po drugie, niezbędny jest wybór celów, by osiągnąć maksymalny efekt. Już zamachowcy z 7 lipca byli dalecy od profesjonalizmu: ich bomby wybuchły, ale mogły zabić o wiele więcej ludzi, gdyby umieszczono je w innych miejscach. Zaś ich naśladowcy, którzy 21 lipca zaatakowali trzy jeszcze bardziej peryferyjne stacje londyńskiego metra i autobus, byli amatorami; nie brakowało im tylko fanatyzmu.
Istnieje jednak dość oczywiste niebezpieczeństwo, że kolejna grupa fanatyków chcących naśladować w którymś z krajów Europy Zachodniej przykład dany 7 lipca, będzie sprawniejsza w terrorystycznym rzemiośle. Amerykanie uniknęli konfrontacji z naśladowcami fanatyków z 11 września 2001 r., gdyż byliby to obcokrajowcy, których można trzymać z daleka dzięki obo-strzeniom wizowym i kontrolom granicznym. Co ważniejsze, Al-Kaida nie była już w stanie przysłać do USA nikogo więcej - jako struktura organizacyjna została przez Amerykanów zniszczona w Afganistanie.
Brytyjczycy (Hiszpanie, Niemcy i in.) są w innej sytuacji. Kontrole graniczne nie powstrzymają zagrożenia, które pochodzi z wewnątrz: z rosnącej w społeczeństwie ilości muzułmańskich ekstremistów. Teraz fanatyzm ma wśród nich jeszcze jedną pożywkę: rozgłos. Odzwierciedla to kulturalną i demograficzną rzeczywistość, której nie można pozbyć się pobożnymi życzeniami. A takimi są (wynikające ze szlachetnych pobudek) próby znalezienia umiarkowania tam, gdzie go nie ma. Np. większość brytyjskich muzułmanów pochodzi z Pakistanu, gdzie łagodne formy islamu zostały wyparte przez ekstremistyczną interpretację tej religii, zwaną ruchem Deobandi [od nazwy indyjskiego miasta, gdzie powstał ów ruch, który wykreował także talibów - red.]. Idee tego ruchu przenikają dziś również do Europy.
Świadczy o tym choćby fakt, że brytyjscy muzułmanie powszechnie czynią to, czego tradycyjny islam zabrania: podczas gdy tradycyjna doktryna nakazuje muzułmanom przestrzegać prawa kraju, w którym żyją, ruch Deobandi utrzymuje, że muzułmanina obowiązuje lojalność wpierw wobec religii, a nie kraju, którego jest obywatelem czy mieszkańcem. Dochodzi do tego druga zasada: święte prawo i obowiązek udania się gdziekolwiek, gdzie trzeba chronić muzułmanów tak przed niewiernymi, jak i przed szyickimi “apostatami". Nawet najbardziej umiarkowani przywódcy muzułmańscy, gdy Blair wezwał ich do potępienia terroryzmu, przywołali pierwszą zasadę ruchu Deobandi, krytykując brytyjską politykę w Iraku.
Nie ma wątpliwości, że władze brytyjskie długo i świadomie nie kwapiły się do zajęcia się podejrzanymi o terroryzm, którzy żyli na Wyspach. Prowadziły politykę swoistej celowej bezczynności, która skuteczna była tylko do 7 lipca [pisał o niej Tadeusz Jagodziński w “TP" nr 31/05 - red.]. Z tego powodu Brytyjczycy wszędzie szukają teraz Haroona Rashida Aswata - tego samego, którego aresztowania żądali w zeszłym roku Amerykanie, a który żył sobie na Wyspach nie niepokojony. Dziś podejrzewa się go o zaplanowanie ataków z 7 lipca.
Teraz, gdy bezczynność nie jest już opcją, czas zmierzyć się z pytaniem o ideologię ruchu Deobandi. Nie sposób dalej udawać, że nie różni się ona od islamu tradycyjnego.
Przeł. MK