Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W czwartkową noc fasada Pałacu Kultury zamieniła się w upiorny ekran do gry komputerowej „Tetris”: chętni ścigali się w sterowaniu ruchem spadających z góry na dół różnokształtnych figur tak, by składały się w zwartą całość. Polacy nie Czesi, a szkoda: rzadko wpadali dotąd na podobne, radosne i purnonsensowe pomysły; tylko one pozwalają nam na moment wypchnąć poza granice świata przeżywanego absurd lub cierpienie, ten stan bezradności wobec życia, który Camus jakże słusznie opisał przez porównanie z psem wyjącym do ściany. Oswoić się Pałacu Kultury nie da, tak samo jak nie da się go ani odchorować, ani zapomnieć: zbyt jest ogromny, zbyt emanuje wiekuistością, zbyt silne rozpina wokół siebie pole pustki.
Puste miejsce
Odłóżmy na bok kwestię gustów, można całkiem szczerze lubić mechaniczne repliki krasiczyńskich attyk czy oszukiwać się wynajdowaniem parenteli z chicagowskimi drapaczami chmur – choć trudno przecież uciec od skojarzenia, że towarzysze z Moskwy wcale nie wysotkę (wysokościowiec) nam przywieźli, lecz wyszkę, wieżę strażniczą, z tą różnicą, że nie na obrzeżu nam ją wbili, a w środku zony. Zawieśmy też na moment dyskusje o sprawiedliwym osądzie lat Peerelu, w których pałac nieraz służy jako prosty liczman, „przeklęty dar Stalina” albo „niejednoznaczny znak trudnych czasów”. Sporo w tych rozmowach syndromu sztokholmskiego – skoro pozostawili nam niezmazywalne piętno gwałtu, to zróbmy z tego cnotę – i sporo ciągotek do nakładania dobrej aury własnej młodości na szpetotę dekoracji, w której się rozegrała. Jako szesnastolatek w tamtejszym kinie oglądałem po raz pierwszy Antonioniego i tam właśnie, w trzecim rzędzie siedzeń twardych jak d... ruskiego pioniera, Monica Vitti, wychylając się z okna pociągu w „Przygodzie”, ukąsiła mnie na zawsze melancholią. Cóż za rzewny paradoks, prawda?
W dniach między 22 lipca a 1 sierpnia zostawmy innym niewyczerpany spór o jednoznaczne oceny dziejowych momentów. Nawet odarty ze stalinowskich skojarzeń, pałac w 60 lat po inauguracji jest emanacją złej mocy, jak wysłannik z krainy deszczowców. „Nie ma tego miasta / puste miejsce” – pisał Herbert, a witalność Warszawy dawno zadała kłam jego słowom, z wyjątkiem przestrzeni wyznaczonej przez czworobok placu Defilad.
Ta wyrwa w przestrzeni ludzkich spraw i przebiegów, która stanowi prawdziwą tkankę miasta, boli, szkodzi i psuje znacznie bardziej niż sam kamienny kloc z wypucowaną jak złoty kieł iglicą. I nie zmienią tego skutecznie żadne leżaki, stoły, lampiony i drzewka, biesiady na sto osób i recitale w podcieniach, potańcówki i popijawki, jakie toczą się na placu, zajmując jakieś dwa procent jego bezbrzeżnej pustki. To wszystko przyjemne i zabawne, a nawet – jak koncerty Marcina Maseckiego – artystycznie wybitne. Ale pozostanie tylko tym, czym jest w istocie – efemerydą na kroplówce reklamowego budżetu bawarskiego producenta samochodów.
O skutecznym promieniowaniu estetycznej antymaterii świadczy choćby pobliskie miejsce, gdzie skupia się spontanicznie prawdziwe, nie imprezowe, ludzkie mrowie – na tzw. patelni, przy wyjściu z metra. Nie zna pulsu współczesnej Warszawy i jej dusznego romansu z brzydotą, pospolitością i niedorobieniem, kto nie spędził tam nigdy choćby paru minut.
Cud Emilii
W sumie nie jest ważne, jaki magiczny taniec wokół pałacu odtańczymy: ani to nie zaszkodzi, ani nie pomoże, skoro zburzenie jest chyba zbyt kosztowne, a przemalowanie na różowo i oddanie za półdarmo artystom i uczonym nie mieści się w głowach merkantylnych cyborgów z ratusza. Nie będzie za to problemu ze zburzeniem stojącego po sąsiedzku pawilonu Emilia, jednego z najładniejszych modernistycznych obiektów handlowych; te kameralne relikty Peerelu bywały znacznie ciekawsze artystycznie od blokowisk, ale to one idą pod kilof – łatwiej zburzyć nierentowny sklep, niż wysiedlić tysiąc mieszkań.
Przez splot przypadków Emilia na trzy lata dostała się we władanie Muzeum Sztuki Nowoczesnej i wydarzył się istny cud: dawny zakurzony salon meblowy okazał cały swój wystawienniczy i kulturotwórczy potencjał. Deweloper ma święte prawo przystąpić za rok do budowy i żadne tyleż serdeczne, co żałosne kwilenie na Facebooku go nie zatrzyma – jest po prostu za późno.
A można było, jak sugeruje niebanalnie wicedyrektor Muzeum, poszukać i zachęcić inwestora, gotowego kupić i odnowić Emilię po to, by wynająć ją potem, po rozsądnych stawkach, puchnącemu w Warszawie sektorowi nowych rzemiosł, kreatorów dóbr wszelakich i start-upów niekoniecznie informatycznych. 50 milionów zł, tyle mniej więcej musiałby wyłożyć taki cudotwórca. Tak, bo szukanie złotego środka między pełną kasą a tworzeniem podglebia dla kultury jest u nas nadal chyba w sferze publicznej zjawiskiem równie rzadkim jak cud.
Zostaniemy więc z wiecznym, szkodliwym i niepotrzebnym pałacem oraz kolejnym, równie niepotrzebnym biurowcem na miejscu, gdzie mógł powstać pałac kultury i nauki, nieledwie większy od kiosku, ale za to prawdziwy. Ostatni cud nad Wisłą wydarzył się prawie sto lat temu, na razie nie zanosi się na nowy. ©