Świadek

Nie ma innego budynku w Polsce, w którym odbijałoby się równie wyraźnie ostatnich sześćdziesiąt lat naszej historii. Dziś mija rocznica ukończenia budowy Pałacu Kultury i Nauki.

18.07.2015

Czyta się kilka minut

Rolling Stonesi w Sali Kongresowej, kwiecień 1967 r. / Fot. Cezary Langda / PAP
Rolling Stonesi w Sali Kongresowej, kwiecień 1967 r. / Fot. Cezary Langda / PAP

Pałac Kultury i Nauki, choć to dar narzucony kiedyś przez Wielkiego Brata ze Wschodu, jest trochę jak Polska – sklejony z marzeń o wielkości, wspomnień przeszłych sukcesów, kompleksów wobec silniejszych sąsiadów, ułańskiej fantazji i niepoukładania.

Genetycznie – mieszaniec. Z radzieckich rodziców, ale dziadków ma w Ameryce, dokąd z wizją lokalną jeździli architekci ze Związku Radzieckiego, by przyjrzeć się technologii produkcji kapitalistycznych drapaczy chmur i wznosić własne ich wersje pod nazwą wysotków. Doprawiony garścią lokalnych przypraw, budzących pozytywne skojarzenia: ratusz w Chełmnie, przedwojenny niezrealizowany projekt Świątyni Opatrzności Bożej autorstwa Bohdana Pniewskiego, krakowskie Sukiennice.

Świecka świątynia

Antropolodzy i socjolodzy zajmujący się Pałacem odwołują się zwykle najpierw do teorii świętych słupów filozofa religii Mircei Eliadego. Słupy organizują świat, wyznaczają centrum, przysposabiają okolicę do zamieszkania, dzięki nim chaos zmienia się w porządek. Pałac wpisuje się w ten schemat, dowodzą. Nie jest zwykłą budowlą, ale – jak pisze Elżbieta Przybył z Instytutu Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego – „miejscem, które miało stać się zaczątkiem nowego, idealnego miasta”, wzorcowej stolicy kraju socjalistycznego. To rodzaj świeckiej katedry, uosabiającej nowe idee, a także wzorzec piękna. Według teorii Eliadego, „święty słup” łączy trzy światy – niebiański, ziemski i podziemno-zaświatowy. Ten ostatni, niczym korzenie kosmicznego drzewa, kojarzy się z piekłem i podziemnym bezładem, co wyjątkowo pasuje do historii Warszawy, zniszczonej podczas drugiej wojny światowej.

Dariusz Maciak ze Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego dopatruje się w sposobie, w jaki usytuowano Pałac, rozwiązań przestrzennych stosowanych w odniesieniu do budowli sakralnych. Gdy spojrzeć na niego od strony zachodniej, na końcu długiej alei widać monumentalną i wyniosłą bryłę świątyni; jak klasztor jasnogórski, też zresztą posiadający jedną tylko wieżę.

Już same początki Pałacu otacza mistyczna aura, zauważa Zuzanna Grębecka, antropolog z Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Nie powstał w miejscu przypadkowym, lecz zbudowano go na „wyciętym świętym gaju”, czyli na wykarczowanych resztkach kapitalistycznego, XIX-wiecznego miasta, którego ma być zaprzeczeniem. Przypomina się praktyka stawiania chrześcijańskich kapliczek czy świątyń w miejscach pogańskiego kultu, by symbolicznie zaznaczyć zwycięstwo nad wcześniejszym sacrum. W początkach można dopatrywać się odwrócenia legendy o wieży Babel. Wieża była wszak powodem rozproszenia ludzi, którzy zaczęli mówić różnymi językami, a ustrój socjalistyczny, uosabiany przez Pałac, jednoczył ich na nowo.
Wszystko się zgadza: usytuowany pośrodku powojennego chaosu, jaki wytworzył się w okolicy dawnego Dworca Warszawsko-Wiedeńskiego, nieco na uboczu w stosunku do głównej trasy wiodącej z północy na południe, od Starego Miasta przez Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście w Aleje Ujazdowskie. Pałacowi udało się wytyczyć nowy, konkurencyjny względem niej szlak. Jego obecność zaznacza kierunek wschód–zachód. Jest również drogowskazem.

Dar

Co do typu budowli, nie było wyboru. Od początku miała być Pałacem, wbrew plotkom, które będą krążyć później, że Związek Radziecki niczym dobrotliwy święty Mikołaj przedstawił urzędnikom w Warszawie listę prezentów i pozwolił wskazać ten, którego pragną najbardziej. Oni zachowali się jak nieroztropne dzieci i zamiast brać to, co przydatne dla zrujnowanej stolicy, czyli metro lub dzielnicę mieszkaniową, wybrali efektowną głupotkę, odpowiednik wielkiej lalki, onieśmielającej swoim ogromem i zbyt kosztownej, by swobodnie bawić się nią na co dzień. Co gorsza, możliwe też, że sięgnęli po nią dlatego, że domyślali się, co wybrałby sam darczyńca, i nie chcieli go urazić, wiedząc doskonale, czyje wąsate oblicze skrywa czerwona czapa z pomponem i doklejona broda z waty.

Pierwszym, czego oczekiwali od Georgija Arkadijewicza Karawajewa, radzieckiego pełnomocnika do spraw budowy Pałacu, jego mocodawcy na najwyższym szczeblu, było znalezienie autorów projektu i kierowników robót. Po długich przemyśleniach zgłosił on swoje kandydatury: Igor Rożyn, Aleksander Wielikanow i Aleksander Chriakow. Nic z tego. Zdaniem Stalina nadawali się tylko na pomocników. Głównym architektem został znacznie bardziej zasłużony Lew Rudniew, projektant ceniący klasyczne formy. Jeszcze w 1937 roku jeździł za ocean wraz ze sztabem innych radzieckich inżynierów i architektów. Oglądali Empire State Building, budynek najwyższy nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie, i pilnie szkicowali w notatnikach. Rudniew dowiódł, że projektuje w słusznym stylu, spełnił oczekiwania związane z Moskiewskim Uniwersytetem Technicznym, i można było mieć pewność, że nie wyskoczy z jakąś niespodzianką.

Twórca prototypu warszawskiego Pałacu oraz młodszy od niego o ponad dekadę Józef Sigalin, pełnomocnik po polskiej stronie, podczas wizji lokalnej w Moskwie szybko znaleźli wspólny język. W czasie rozmowy okazało się, że Rudniew świetnie zna Warszawę. Trafił do niej już przed pierwszą wojną światową, a potem studiował u Leontija Benois, projektanta okazałego gmachu Banku Polskiego przy ulicy Bielańskiej. Poza tym był malarzem, a to wystarczyło, by wzbudzić sympatię Sigalina, brata dwóch wziętych architektów i członków bohemy międzywojnia, od dziecka otaczanego przez artystów. „Charakterystyczne: Rudniew rzucił się na reprodukcje impresjonistów francuskich, Picassa, Miró, Kleego, Chagalla. „W hotelu – daliśmy mu farby – stary mistrz-akademik w nielicznych wolnych chwilach malował. Dobrze malował. Soczyście” – zapisał Sigalin w notatniku, obserwując radzieckiego gościa podczas rewizyty.

Polacy głowią się tymczasem nad lokalizacją. Proszą o pomoc kolegów. „Misja okazała się nielekka” – zanotował Georgij Karawajew. Nie ma jeszcze projektu przyszłego budynku, a więc nie wiadomo, jakie będzie mieć rozmiary. Niejeden architekt pochylony nad planem miasta z ulgą westchnie nad zrujnowanym centrum – jakże byłoby trudniej, gdyby historia potoczyła się inaczej i gdyby musiał się wcielać w rolę barona Haussmanna!
Gdy Karawajew w swej książce opisuje dyskusje związane z lokalizacją Pałacu, Wisła myli się mu z Bugiem: „Polscy specjaliści proponowali budowę na lewym brzegu Bugu. Naszym zdaniem to rozwiązanie miało istotną wadę, gdyż budynek straciłby swój miastotwórczy charakter”. Zanim zaczniemy wyśmiewać nieznajomość rzeczy, pamiętajmy, że przed pierwszą studyjną podróżą do Warszawy jesienią 1951 r. Georgij Arkadijewicz Karawajew nigdy nie był za granicą.

Władze najpierw zatwierdzają lokalizację Pałacu (rejon ulicy Marszałkowskiej zwyciężył z Pragą i Mokotowem), potem zlecają badania gruntu. Nie wiadomo jeszcze, czy jego stan w miejscu przeznaczonym pod budowę umożliwia wzniesienie tak okazałego wysokościowca. Istnieje ryzyko, że powtórzy się historia z jego niezrealizowanym pierwowzorem – Pałacem Rad, na którego budowę dowożono wciąż nowe porcje betonu, by wykarmić fundamenty. Pochłaniały go niezliczone ilości, ale wciąż osiadały. Do czerwca 1941 r., gdy prace przerwała niemiecka inwazja, udało się wznieść umocnienia tylko na najniższych poziomach. Gdyby okazało się, że pod gruntem przeznaczonym na warszawski Pałac Kultury są niewykryte wcześniej źródła, to zaplanowana na trzy lata inwestycja rozciągnęłaby się w nieskończoność. Do Moskwy wysłano więc w czterech walizkach ziemię wykopaną w okolicach Marszałkowskiej, Siennej i Żelaznej. Prasa opisywała, jak moskiewscy architekci tę ziemię „przesiewali w palcach jak dobry gospodarz ziarno przed siewem: zadecydowali, że dobra, i już było wiadomo, gdzie postawią w Warszawie dar swego wielkiego narodu” .

Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy 28 grudnia 1952 r. Instytut Geologiczny przedstawia bełkotliwą w formie, lecz optymistyczną w treści ekspertyzę: „Budowa geologiczna terenu budowy Pałacu Kultury i Nauki nie stwarza zasadniczych trudności pod względem geologiczno-technicznym. (…) Nie przewiduje się nierównych osiadań, które wymagałyby stosowania szczególnych zabiegów wzmacniania lub zagęszczania podłoża, względnie stosowania konstrukcji przewidzianych dla podłoża o wysokiej nietolerancji względem naturalnych warunków posadowienia”.

Ludzie z marmuru

Pałac, jako świecka katedra, oddziałuje duchowo na wszystkich, którzy mają z nią styczność. Ma przebóstwiać obywateli, skłaniać ich do podejmowania wysiłków na drodze do doskonałości: zdobycia wykształcenia, kultu nauki, uczestnictwa w kulturze. Jego dobroczynnej mocy doświadczyli już przecież robotnicy wznoszący gmach pod czujnym okiem radzieckich kolegów, świecących przykładem na każdym polu i nie ustających w wysiłkach, by przerobić Polaków na wzorowych adeptów socjalizmu.

Nad wyborem mistrzów czuwał sam minister Karawajew. „Nie braliśmy wszystkich. Potrzebni byli konkretni specjaliści – cieśle, malarze, sztukatorzy o najwyższych kwalifikacjach. W tamtych latach poziom profesjonalizmu naszych rzemieślników był wysoki. Wielu uczyło się rzemiosła od ojców, a ci – od dziadków – i tak do siódmego pokolenia. Dopiero potem więzy pokoleniowe zaczęły się rwać i nie dbano już, by dokładnie wykonywać pracę. Wtedy jednak byli to jeszcze prawdziwi fachowcy” – zapisał.

W ich biografiach, jakiekolwiek byłyby naprawdę, nie ma teraz miejsca na potknięcia ani nawet przeciętność. Przypominają trochę bohaterów z antycznej epoki, współczesnych herosów, o których sami niedawno uczyli się w szkole – Tanię Wasilczenko z powieści „Daleko od Moskwy” Wasilija Ażajewa, dziewczynę, która wśród śnieżnej zamieci wspólnie z grupą komsomołców przeciągała gołymi rękami druty telefoniczne; Sergiusza Tutarinowa z filmu „Kawaler złotej gwiazdy”, pełnego zapału bohatera spod Stalingradu, czy ludzi, którzy na kartach książki Borysa Polewoja połączyli Wołgę z Donem. Napinają muskuły, prężą piersi, demonstrują światu w wyciągniętych dłoniach atrybuty wykonywanych zawodów. Zastygli w gotowych pozach jak rzeźby wykonane przez Azeryjską Fabrykę Ceramiczną imienia 60-lecia Wszechzwiązkowego Leninowskiego Komsomołu w Estonii, które ozdobią rezultat tej pracy. Każdy niczym święty z obrazka w socjalistycznym katechizmie. Nie sposób z takimi wytrzymać.

„Gdy przeczytałem umowę naszych rządów o darze dla Polski Ludowej, ogarnęło mnie poczucie dumy. Za kraj mój, za rząd, za Stalina. Jeszcze czegoś takiego nikt, nigdy i nigdzie nie budował: aby mury były z przyjaźni. To wielki zaszczyt uczestniczyć w pięknym tym dziele” – deklaruje polskim dziennikarzom murarz Aleksander Zacharewicz Antonów.

Odznaczony pięcioma orderami inżynier o nazwisku Kondraszow – i tylko ono zgadza się w całej historii, bo dla jednych dziennikarzy jest Iwanem, dla innych Piotrem Siergiejewiczem – kierownik jednego z działów budowy Pałacu, „walczy wraz ze swymi robotnikami tlenowym palnikiem i kielnią”. Kiedyś dowódca artyleryjskiej jednostki w 47. Armii Białoruskiego Frontu, stał ze swoimi na praskim brzegu, patrząc na płonącą w powstaniu Warszawę. Nazywa się to, że walczył o jej wyzwolenie.

Odczarowywanie

Nawet jeden z dwóch zegarów słonecznych, który ozdabia plac Defilad od strony ulicy Świętokrzyskiej (wyjątkowy, bo złożony z ośmiu zegarów i wykorzystujący rzadko spotykane rozwiązanie: wskazówką jest sam człowiek, stający w polu wyrażającym dany miesiąc), ma ukryte znaczenie. Chodzi o przejście w inny wymiar w otoczeniu świętego miejsca. Dla ludzi uczestniczących w obrzędach czas płynie równoległym, sakralnym trybem, w którym wszystko inne zamiera i traci dotychczasowy sens, co przeczuwają siódmym zmysłem poeci.

„Przyjacielu, zniknie różnorodność stron świata w pięknie Pałacu Kultury”– pisze Tadeusz Kubiak.

By pozbyć się samotnego upiora, trzeba sięgnąć po sprawdzone sposoby: na przykład przebić jego serce osinowym kołkiem. Trudno podjąć się takiej misji względem budynku, zwłaszcza pokaźnych rozmiarów. Można za to odebrać mu imię. Obedrzeć ze wszystkich atrybutów świętości, jak czyniły zwycięskie plemiona względem bożków czczonych przez pokonanych przeciwników. Bo choć wydawałoby się, że papież Jan Paweł II, celebrując 14 czerwca 1987 r. liturgię w cieniu świeckiej katedry, przegnał raz na zawsze złe duchy komunizmu, jego muzeum, planowane w podziemiach, nigdy nie powstało, a gmach nie przestał kusić różnej maści czarodziejów nowej, kapitalistycznej ery. Uzdrawiające seanse w Sali Kongresowej prowadził Anatolij Kaszpirowski, magik ze Związku Radzieckiego, hipnotyzujący dotąd Polaków spojrzeniem z czarno-białych ekranów telewizorów. Stan Tymiński, nieznany nikomu bliżej przybysz z Peru, ulokował w jednym z pałacowych pomieszczeń biuro swego komitetu wyborczego.

Można też odczynić urok przy pomocy nowego zegara, który wyrwie Pałac z czasu sakralnego i wprowadzi w czas świecki. Zawisł na wieży z inicjatywy ówczesnego prezydenta miasta, Pawła Piskorskiego. Gigantyczny, o średnicy mierzącej 6 metrów i 30 centymetrów. Odsłonięto go uroczyście 31 grudnia 2000 r., więc będzie mówić się o nim: zegar milenijny.

Może dlatego listów, słanych od samego początku, i adresowanych różnie: do dyrekcji PKiN w Warszawie (z dopiskiem: „opłaci odbiorca”), Państwowego

Pałacu Kultury, Jego Wysokości Prezydenta, Naczelnej Administracji, Referatu Listów lub Archiwum w Pałacu Kultury, Ministerstwa Kultury i Sztuki, a nawet „Wielkiego Indyjskiego Grobowca u zbiegu Siennej i Złotej”, przychodzi teraz znacznie mniej. Piszą głównie zatroskani losem Pałacu wielbiciele budynku, złośliwi przeciwnicy, wynalazcy proponujący swoje odkrycia oraz religijnie natchnieni.

„Witam Pokojem Bożym” – pozdrawia pan R. z Gdańska. – „Do pisma dołączam moje wyznanie wiary, w celu złożenia świadectwa Prawdy Bożej. Chcę nadmienić, że jestem zawiedziony polską (i nie tylko) kulturą i tymże wychowaniem. Wysłałem setki listów i na większość z nich nie otrzymałem odpowiedzi ani też potwierdzenia odbioru. Jest to bardzo smutny fakt, zważywszy, iż w większości, to tylko ludzie kształceni i podobno inteligentni. Czy Wy, Pracownicy w Pałacu Kultury i Nauki, możecie jakoś wpłynąć na psychikę wyżej wymienionych, i nie tylko ich psychikę?”. ©

Autorka wydała właśnie, nakładem Znaku, książkę „Pałac. Biografia intymna”. Pisze o niej Lektor w dziale „Kultura”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2015