Bar w operze

Polska jest najbardziej nieznośna, kiedy próbuje udawać, że nie jest sobą. Gubernialna nuda i niemożność bycia Paryżem – także tak można mówić o stolicy.

21.05.2013

Czyta się kilka minut

Warszawski Vitkac, kwiecień 2013 r. / Fot. Włodzimierz Wasyluk / REPORTER
Warszawski Vitkac, kwiecień 2013 r. / Fot. Włodzimierz Wasyluk / REPORTER

Redakcja „Tygodnika” zapewnia, że Warszawa da się lubić („TP” nr 17-18/2013). Paulina Wilk deklaruje wręcz, że jest to „miasto do pokochania”, a Beata Chomątowska okiem osoby przybyłej z Krakowa referuje wybuch kawiarnianej sceny – w polskich warunkach trudno sobie wyobrazić większy komplement. Stolica staje się przyjazna flanerom (może spolszczymy ich jako „łazików”?) i przeżywa „renesans europejskiego znaczenia”.

ZAKAZ ODWRACANIA

Jeśli się wczytać uważnie w opis Wilk i Chomątowskiej, widać, że tak naprawdę są one przekonane o fragmentaryczności tej „kochanej Warszawy”. Jedna pisze o „przyczółkach serdeczności”, druga o wyspach. Łażenie po stolicy nadal jest czynnością wymagającą zdrowych nóg, aby móc pokonać ogromne dystanse, dzielące owe „ludzkie”, nasycone charakterem i pełne niebanalnych bywalców miejsca. Cóż z tego, że tam, gdzie kiedyś była jedna placówka kulturalnego picia, świecąca na betonowym przestworzu jak latarnia morska, dziś są trzy albo cztery lokale, skupione w klaster miejskiego gwaru? Cóż z tego, że pojawiła się jedna, parusetmetrowa ulica, francuska z nazwy, a berlińska z charakteru osiadłych tam knajpek? To są właśnie te różnice skali, których Warszawa na razie nie pokonała. Kiedy się człowiek mocno napnie i dojedzie w jedną z kilku okolic na Ochocie czy Powiślu, to przez kilka minut poczuje się jak w Berlinie, Amsterdamie czy Paryżu. Tylko się nie odwracajmy, bo sen pryśnie!

Z tym „byciem jak” powraca zresztą reguła potwierdzana przez każde kolejne pokolenie – Polska jest najsmutniejsza, najbardziej nieznośna, kiedy próbuje udawać, że nią nie jest. Przywołana przez Wilk kawiarnia Charlotte, która jakoby nauczyła złotą młodzież jadania francuskiego pieczywa, jest tego pokracznym przykładem: to, co we Francji jest emanacją bezszelestnie przepływającej codzienności – bo cóż bliższego życiu niż bułka kupowana na rogu – w Warszawie służy za tło do niemiłosiernego lansu. Tam trzeba się pokazać, żeby potwierdzić swój elitarny status, szczególnie, jeśli ma się do czynienia z mediami. W pięciu złotych wydanych na croissanta, co najmniej cztery to bilet wstępu na dzisiejszy „bal w operze”, który niestety nie doczeka się swojego Tuwima.

W SIECI

Przyjrzyjmy się Warszawie, kiedy nie udaje Paryża. Tak, jest największym i najbardziej ożywionym polskim miastem. Tu jest najwięcej ludzi, pieniędzy, spraw (i, niestety, polityki). Choćby z tego powodu tu widać najpierw i najwyraźniej rozmaite mody, trendy i obyczaje (z których część rozlewa się dalej po kraju, a część pozostaje wielkomiejską osobliwością). Paulina Wilk mówi o odtwarzaniu miasta mitycznego, zapisanego w wytworach kultury, ja widzę raczej tworzenie na prawie czystym gruncie realnego miasta, zapisanego w biznesplanach usieciowionych firm. Ten rodzaj uniwersalizmu wielkich korporacji czyni sobie poddaną ziemię szczególnie szybko tam, gdzie nie napotyka zbyt głęboko zakorzenionych struktur i instytucji. W procesie hodowania wiernych konsumentów kształtuje wzorce i narzuca wygodne sobie standardy.

Na kawiarnianym pustkowiu, jakim była do niedawna Polska, jest to może i działanie, które nosi cechy kulturotwórczego. Tylko że to z kulturą picia kawy, roztrząsania kawiarnianej polityki i wzniecania rewolucji nie ma nic wspólnego. Kawa nie jest ani włoska, ani turecko-wiedeńska, tylko amerykańska – mdła arabica zalewana pół litrem mlekopodobnej piany i dorżnięta smakowo syropem, a zamiast sprzyjać rozmowom, miejsca takie zapewniają darmowe wi-fi (zresztą nieodżałowana Chłodna 25 też bywała w pierwszej połowie dnia zasiedlona przez gromady fejso-cyborgów nieprowadzących konwersacji).

W kwestii kawiarń i pokrewnych miejsc kierunek ewolucji jest jasny – ten rynek zdecydowanie zajęły sieci i tylko one wydają się dość prężne i zasobne, by pokonywać coraz wyższe bariery wejścia na rynek.

LUKSUS I NISZE

O ile w kwestii kawiarń/knajpek/klubów z charakterem Warszawa utrzymuje chudy constans i ciągle na miejsce upadłych zjawiają się nowe, to w wielu innych sprawach, bliskich sercu flanera i potencjalnego rewolucjonisty, usieciowienie i standaryzacja robi nieubłagane postępy. Po prawie 20 latach z przejścia podziemnego koło dworca musiała wynieść się mała, ambitna księgarnia – jeśli nie wierzycie, że w tym podłym miejscu mogło się trafić takie dziwo, spytajcie Pawła Dunina-Wąsowicza. Czynsz za wysoki dla bukinistów okazał się w sam raz dla sieci Matras, która w tym samym miejscu prowadzi sterylną placówkę dystrybucji bestsellerów i poradnikowej sieczki. To samo dzieje się na ulicach Śródmieścia we wszystkich dziedzinach usług.

Krystalizuje się więc nad Wisłą zjawisko, które jeszcze dekadę temu obserwowaliśmy ze zdumieniem na Zachodzie: oto miejsca i placówki o indywidualnym charakterze, prowadzone przez ludzi, a nie abstrakcyjne firmy z siedzibą na drugiej półkuli, odrębne i swoiste – w tym, co dobre, i w tym, co denerwujące – mogą w takim ekosystemie przetrwać tylko w górnej strefie luksusu albo w zupełnych niszach zaludnionych przez nieistotną dla dynamiki obyczajów garstkę kontestatorów (zwykle o motywacji lewicowej) albo ludzi tak biednych, że żadnej korporacji nie opłaca się na nich polować. Czasami dochodzi oczywiście do takich zderzeń, że luksusowy styl konsumpcji sięga po parafernalia zwyczajowo przypisywane biedzie. Ot, na modnym „rolniczym” targu, sprzedających plony od producentów z regionu, rarytasem jest zwyczajny biały ser kosztujący tyle, ile dobrej klasy cielęcina. Dziś trzeba być panem, żeby jeść jak chłop.

CUD NAD WISŁĄ?

Tak, Warszawa rozpędziła się wzwyż. To niewątpliwie dobra wiadomość dla wszystkich, którzy w jakiś sposób bazują swoją egzystencję na obsługiwaniu zachcianek klasy próżniaczej, produkowaniu konfekcji dla bogatego kołtuna. Jednak tego rodzaju konsumpcja i ostentacja nie mają charakteru miastotwórczego, karmią się sobą w obiegu zamkniętym, odgrodzone od ulicy. Wymownym przykładem jest monolityczny czarny blok, prawie pozbawiony okien, kryjący pięć pięter luksusu, sklepów, restauracji i szampańskich barów, czyli galeria handlowa nazwana Vitkacem. Oj, musiał się Witkacy w swej najbardziej szyderczej aurze przyśnić właścicielowi, sugerując ten pomysł z egzotyczną zamianą pierwszej litery – nazewniczy odpowiednik bulwiastego, lśniącego sygnetu.

Znana projektantka, współkierująca firmą, która wymyśliła ten czarny, wypięty z pogardą na miasto megalit, wsławiła się ostatnio prześladowaniem młodych bywalców klubu nad samym brzegiem rzeki. Cud nad Wisłą – bo tak się nazywa to miejsce – był rzeczywiście cudowny, odczarowywał fatum smrodliwego bezludzia dla pijaczków, jakim, od kiedy moja pamięć sięga, były nasze, pożal się boże, „bulwary”. Gwar, a raczej pogłos gwaru zakłócał spokój mieszkającej w położonym o dobre 200 metrów dalej apartamentowcu pani architekt. Apartamentowiec zaś stoi na terenie dawnej elektrociepłowni Powiśle, którą po zamknięciu w latach 90. chciano w pierwszym odruchu przekształcić na muzeum sztuki nowoczesnej (naszą Tate Modern). Tak, to to samo bezdomne muzeum, które miało potem stanąć na placu Defilad, obecnie zaś koczuje w dawnym pawilonie meblowym, czekając, aż wykurzy je deweloper, ten sam, który dotychczas wsławił się rozebraniem prawie całego kompleksu Hali Koszyki...

***

Można dopinać ogniwa w tym łańcuszku, ale wyszedłby z tego obraz równie przeczerniony, jak nazbyt łaskawe są teksty Pauliny Wilk i Beaty Chomątowskiej, niesprawiedliwy wobec tych wszystkich postaci i inicjatyw, które jednak na jeden czy dwa sezony przełamują gubernialną nudę i niemożność bycia Paryżem.

Prawdziwe kamienie węgielne Warszawy to ludzie świadomi, że taką mają „geograficzną długość/słowiańską twarz”. Między nimi rodzi się, ginie przydeptana szarzyzną i znów powstaje niezaprzeczalna godność tego miasta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2013