Apokalipsa Narodzin

O. SZYMON HIŻYCKI OSB, benedyktyn, opat tyniecki: Oni są świeżo po kryzysie małżeńskim. Trauma Bożego Narodzenia w ich życiu jest wielka. A jednak wychodzą naprzeciwko tej tajemnicy z wiarą. I dlatego dostają Boga Wcielonego.

17.12.2019

Czyta się kilka minut

Antyfonarz opata Mścisława (ok. 1395–1400), Biblioteka Narodowa w Warszawie / POLONA / BIBLIOTEKA NARODOWA
Antyfonarz opata Mścisława (ok. 1395–1400), Biblioteka Narodowa w Warszawie / POLONA / BIBLIOTEKA NARODOWA

MACIEJ MÜLLER: Kto leży w żłóbku?

SZYMON HIŻYCKI OSB: Jezus Chrystus – prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek. Wcielony Syn Boży, Syn Ojca, jedyny Zbawiciel świata.

Anioł powiedział do pasterzy: „dziś narodził się wam Zbawiciel, którym jest Chrystus Pan”. Na czym polega nowość tej wieści?

Dla pasterzy była zaskakująca z wielu względów. Wśród Żydów nadzieje mesjańskie były wtedy ogromne. Nie sądzę, żebyśmy byli sobie w stanie choćby wyobrazić, ile one znaczyły. Świadomość całego narodu wybranego była przeniknięta myślą, że przyjdzie mesjasz, który ich wyzwoli. My nie znamy nic analogicznego. Po drugie, pasterze nie należeli do elity narodu. Dlaczego więc akurat im anioł miał objawić tę zaskakującą prawdę? I po trzecie – mesjasz, którego oczekiwano, miał być wojownikiem, który wyzwoli Izraela. A zobaczyli parę nastolatków i noworodka w żłobie.

Szok?

Szok. Mimo to uwierzyli. Myślę o pasterzach z sympatią. Mamy głęboko wdrukowane, że Żydzi nie przyjęli Pana Jezusa. A jednak na kartach Ewangelii widzimy wielu ludzi, którzy Go wbrew zdrowemu rozsądkowi przyjęli. Jak pasterze, jak Symeon i Anna, Nikodem, apostołowie. Przy czym każde z tych doświadczeń jest inne. Symeon używa słów starotestamentowej teologii: że ujrzał „światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego Izraela”. Z kolei prorokini Anna jest osobą tła. „Sławiła Boga i mówiła o Nim wszystkim, którzy oczekiwali wyzwolenia”. Tu nie było nawet momentu osobistego spotkania. Symeon całe życie czekał na te kilkanaście sekund, kiedy bierze małe Dziecko w objęcia i mocno przeżywa Bożą bliskość. Anna tą obecnością jest przeniknięta cały czas – mówi o Bogu, który przychodzi.

Ale tam nie jest powiedziane wprost, że przyszedł Bóg.

Zdecydowanie. Mowa o Mesjaszu, czyli Chrystusie.

A kim On jest, na czym polega tajemnica Jego tożsamości – to była kwestia, która stopniowo miała stawać się jasna poprzez Boże objawienie. Miał być Synem Dawida, Synem Przedwiecznego, ale co to miało oznaczać? Pamiętajmy, że wyznanie wiary w bóstwo Jezusa pada w całej Ewangelii tylko raz, u św. Jana, a wypowiada je Tomasz: „Pan mój i Bóg mój”. Podobnie wyznaje wprawdzie Piotr: „ty jesteś Mesjaszem, Synem Boga żywego” – ale choć my to z miejsca rozumiemy w sensie trynitarnym, to Kościół do tej formuły dogmatycznej doszedł później.

Anioł nie wiedział, kto się urodził?

Aniołowie są bardzo dobrymi teologami, bo nieustannie patrzą w Boże oblicze. Ale Bóg zawsze mówi do człowieka na takim poziomie, żeby człowiek ­zrozumiał, o co chodzi. Wystarczającym szokiem była już informacja, że przyszedł mesjasz – i to, w jakich okolicznościach się to stało.

Zakładamy, że po zesłaniu Ducha Świętego apostołowie wiedzieli już, z kim mieli do czynienia.

Sprawy dla nich tajemnicze dla nas są tak oczywiste, że nie budzą już żadnych emocji.

Każdy człowiek zmaga się z formułami dogmatycznymi – każdy ma swoją historię. Z drugiej strony – nam dzisiaj łatwiej myśleć o Jezusie jako o Bogu, a trudniej jak o człowieku. Wtedy było odwrotnie.

„To będzie dla was znakiem – mówi anioł – znajdziecie niemowlę owinięte w pieluszki”. Czym jest znak?

Manifestacją Bożej mocy.

Dziecko w pieluchach, urodzone w jaskini, to manifestacja mocy?

Na pierwszy rzut oka – nie... Ten temat zgłębiała ikonografia wschodnia, przedstawiając dwie groty istotne w życiu Jezusa: narodzenia i zmartwychwstania. Na ikonach Bożego Narodzenia mały Jezus jest owinięty w pieluszki jak trup, który leży w żłóbku – sarkofagu, widać tylko główkę. A Maryja nie adoruje Go, jak w malarstwie zachodnim, tylko leży z boku, ubrana na czarno i odwrócona tyłem: Mater Dolorosa.

Co nas zbawia, wcielenie czy zmartwychwstanie?

A warto to rozdzielać? Zbawia nas wszystko, co zrobił Jezus Chrystus. Nie można powiedzieć, że lubię Boże Narodzenie, a Pascha mnie już nie interesuje. Wschód zawsze mówił, że wcielenie ma charakter zbawczy. Ale nie w tym sensie, żeby odzierać z niego zmartwychwstanie – chodziło o to, że już w tym momencie zbawienie się dokonało. Teksty mszalne, także łacińskie, mówią, że przez wcielenie czcimy początek naszego zbawienia.

Ale dlaczego Bóg nas zbawia, stając się człowiekiem?

Jedni mówią, że potrzebne było wynagrodzenie Bogu za wszystkie grzechy człowieka. Mógł to uczynić tylko człowiek, ale ponieważ wynagrodzić może tylko równy równemu, konieczne było, by zrobił to Bóg. W tym ujęciu wcielenie było konieczne dla pojednania nieba i ziemi.

Siostra Małgorzata Borkowska uważa, że Syn Boży stał się człowiekiem z miłości do Ojca: chciał okazać Mu ją do tego stopnia, żeby dla Niego umrzeć. Wcielił się więc nie tylko po to, by zbawić ludzi. Ojcowie greccy, jak Atanazy, pisali, że wcielenie ma charakter przebóstwiający – Syn Boży uzdrawia wszystko, czego dotknie. Kiedy wchodzi do Jordanu, uświęcona zostaje woda i odtąd ma moc zbawczą: dlatego wodą się chrzci. Kiedy dotyka natury człowieka, ona przestaje być śmiercio­nośna. To myślenie symboliczne, ale pomocne, bo czasami myślimy o człowieczeństwie jako czymś przeklętym. Od wcielenia już tak nie jest.

W bożonarodzeniowym kazaniu Luter opowiedział taką bajkę: „Przyszedł kiedyś diabeł do kościoła na mszę, kiedy śpiewano następujące słowa: »Et homo factus est« – Syn Boży stał się człowiekiem, a ludzie nadal stali i nie przyklękli. Uderzył diabeł jednego z nich w twarz, zwymyślał i powiedział: »Ty łobuzie, nie wstydzisz się, że stoisz jak słup i nie padasz na kolana z radości? Gdyby tylko Syn Boży stał się naszym bratem, tak jak stał się waszym, nie wiedzielibyśmy, gdzie się podziać z radości«”. Chyba i dziś niespecjalnie doceniamy wartość wcielenia.

To aluzja do starego rytu mszy, w którym należało przyklęknąć za każdym razem, kiedy wypowiadano słowa dotyczące wcielenia. Dzisiaj Luter pewnie nawiązywałby raczej do sfery emocjonalnej, pewnego braku zadziwienia tym, co uczynił Bóg. Niemniej byłbym przeciwny temu, żeby generować w ludziach poczucie winy, że nie są szczęśliwi z tego powodu, iż Bóg stał się człowiekiem.

A nie powinniśmy?

Rozkazywanie emocjom czy stanom duchowym jest kiepskim rozwiązaniem. To tak jak w sytuacji, kiedy mama mówi do dziecka, że powinno być wdzięczne za samochodzik, który dostało od cioci – i nieważne, że dziecku się on nie podoba.

Wdzięczność pojawi się w człowieku, kiedy on sam odkryje, co znaczy dla niego wcielenie, kiedy ta prawda go dotknie. Takie przeżycie przemienia – i to nie tylko emocje.

Jak sobie w tym pomóc? Boga nie da się dotknąć, trudno o silne wrażenia zmysłowe.

I całe szczęście, inaczej szukalibyśmy w wierze głównie mocnych przeżyć. Niemniej szopka, kolędy, liturgia i Pismo Święte zostały wymyślone po to, żeby pomóc ludziom przeżywać prawdy wiary. Św. Franciszek, który szopkę wymyślił, podobno nie umieścił w niej Dzieciątka, natomiast tak ją zaaranżował, że w jej centrum był ołtarz, tak więc w momencie przeistoczenia pojawiała się w nim Hostia. W ten sposób uzmysławiał ludziom, że nie są w gorszej sytuacji niż pasterze – z tą różnicą, że oni musieli uwierzyć, iż w żłóbku leży mesjasz, a my, że prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek. Katecheza Franciszkowa była bardziej eucharystyczna, we współczesnej szopce to się trochę zatarło.

Jan pisze o światłości, która przyszła na świat. Dlaczego dziecko miałoby być światłością?

W Ewangelii Jana światło jest przejawem boskości – ono pada na to, co jest prawdą, co istnieje naprawdę, co daje życie i pokój. Ciemność wiąże się z tym, co skończone, co przemija, co człowieka okłamuje, odbiera mu nadzieję i sens życia. Jan pisał to na przełomie wieków, kiedy mrok ogarniał Kościół. Przekonywał, że możemy mocno doświadczać siły zła, może nam się wydawać, że Kościół jest zagrożony, wiara krucha, a Pan Bóg słaby – ale „światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogarnęła”. Jakkolwiek wydawałaby się nam beznadziejna sytuacja, to wszystko będzie dobrze – bo przecież dziecko urodziło się w żłobie, z ubogich rodziców. To ciągle powracający obraz Boga, który w słabości przychodzi do słabego człowieka.

To jest to samo światło, od którego uciekamy, żeby nie było widać naszych grzechów?

Tak mówi Pismo. Może to nawiązanie do wydarzenia z raju, kiedy pierwsi rodzice schowali się przed Bogiem w krzakach.

Czyli światło obnaża.

Ale też uzdrawia. W psychoterapii człowiek konfrontuje się ze swoimi mrocznymi stronami, z czymś, przed czym przez całe życie uciekał, a co powoli go zabijało. Konfrontacja z tą ciemnością, wyciągniętą na światło dzienne, niesie w perspektywie uleczenie, pozwala zrzucić kamień noszony na plecach od lat. Podobnie – idę do spowiedzi i wyznaję grzechy w taki sposób, w jaki je rozumiem (Tischner mówił, że absolutnie szczera spowiedź jest ontologicznie niemożliwa, bo człowiek nie zna siebie do końca). Wówczas Pan Bóg rzuca na nie swoje światło, tak jak się napromieniowuje nowotwór. Jeśli człowiek się schowa, nie skonfrontuje z Bogiem i samym sobą, ostatecznie doprowadzi go to do śmierci.

Skoro światłość przyszła na świat, oznacza to, że pojawiła się nowa szansa, której wcześniej, przed wcieleniem, nie było?

Pan Bóg dał kolejny dowód na swoje zaangażowanie w dzieje człowieka. Pierwszym było stworzenie, kolejnymi wszystko to, co działo się w historii narodu wybranego. A teraz Bóg postanowił zaangażować się w sposób widzialny.


Czytaj także: Mirosław Wlekły: Msza koguta


Polskie przekłady Biblii mówią, że „Słowo Boże zostało skierowane” – i tu pada, czy do Jeremiasza, czy do Izajasza, czy innego proroka. To rozmycie sensu – bo skierować to można list do sądu. Ale już Wulgata mówi: Verbum Dei factum est – Słowo Boże stało się. Bo ono jest jak wybuch, jest czymś, co wydarza się np. w życiu proroka, a on, przeniknięty Słowem, musi mówić. Jak wcześniej pozostawało pod postacią proroctw czy historii świętej, tak teraz wybuchło w inny sposób, stając się człowiekiem. I rzeczywiście odtąd wszystko jest inaczej, bo jeśli Pan Bóg zszedł na dół, to rodzi się nadzieja, że wydźwignie nas do góry.

Jezus mówi, że „Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić”, a Jan pisze w prologu: „Boga nikt nigdy nie widział, Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył”. Czyli do tej pory jakby błądziliśmy, bo nie wiedzieliśmy do końca, kim jest Bóg – a teraz On sam przyszedł na ziemię, żeby powiedzieć o sobie. Kościół, jako mistyczne Ciało Chrystusa, dzięki sukcesji apostolskiej przechowuje tę prawdę, opowiada o tym, jaki jest Bóg, i doprowadza ludzi do zbawienia. Dzieje Kościoła można czytać jako poszukiwanie odpowiedzi na to, kim jest Bóg. Od ksiąg Ewangelii, przez teologię ojców greckich i łacińskich, po Rahnera czy neoscholastyków – to jest ciągłe zmaganie się z pytaniem, dlaczego Bóg stał się człowiekiem.

Ale do kogo On przyszedł? W liturgii śpiewamy „Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli”, jednak w hymnie anielskim u Łukasza mowa jest o „ludziach, których sobie upodobał” albo „ludziach Bogu miłym”. Ten drugi zbiór jest większy, bo obejmuje wszystkich.

Tekst liturgiczny to kwestia przekładu: hymn „Gloria in excelsis Deo” pochodzi z czasów starożytnych i prawdopodobnie bazuje na jakimś starym łacińskim przekładzie. Tu wchodzi też w grę żydowski sposób myślenia: w Księdze Wyjścia Bóg mówi: „wyświadczam łaskę, komu chcę, i miłosierdzie, komu Mi się podoba” – ale to nie oznacza rozkapryszenia na zasadzie: tobie Jasiu nie, bo mi się nie widzisz. Chodzi o darmowość łaski, którą Bóg chce dać wszystkim. Bo podobają Mu się wszyscy.

Czyli kiedy podczas przeistoczenia padają słowa o krwi, która „za was i za wielu będzie wylana”...

...to też chodzi o wszystkich. Jeden z synodów hiszpańskich z VIII wieku mówił, że nie ma, nie było i nie będzie ani jednego człowieka, za którego Chrystus by nie cierpiał.

„Bóg stał się człowiekiem, żeby człowiek stał się Bogiem” – mówią ojcowie Kościoła. Czy nie na tym właśnie polegał błąd Adama i Ewy?

Adam i Ewa zostali stworzeni na Boży obraz i podobieństwo, więc chcąc stać się takimi jak Bóg, podążali za swoją naturą – tylko że próbowali wejść kuchennymi drzwiami, zamiast rozmawiać o tym z Bogiem. Warto konfrontować się ze światłem.


Czytaj także: Piotr Sikora: Mięso sensu


Boże wcielenie, jak mówili ojcowie greccy, jest odpowiedzią na ludzkie pragnienie, żeby być takim jak Bóg. On staje się taki jak człowiek po to właśnie, żeby człowiek ostatecznie stał się taki jak Bóg, czyli doznał przebóstwienia.

Mamy stać się Bogami?

Będziemy mieć udział w Boskiej naturze, tak mówi formuła. Już teraz go mamy choćby przez to, że przyjęliśmy chrzest, czyli jesteśmy członkami Ciała Chrystusowego.

Każda epoka ma swój problem z Panem Bogiem. Żydzi spodziewali się mesjasza na koniu bojowym. W nas jest głęboka potrzeba tego, żeby poczuć i doświadczyć. To dlatego formuły dogmatyczne nie budzą w nas żadnych emocji i przez to wydają się niezrozumiałe. One są drogowskazami, które mają pokazać, w jaki sposób myśleć o Bogu i świecie. Formuła głosząca, że człowiek ma stać się Bogiem, ujawnia kierunek, w jakim podążamy. Jak mówi św. Jan – będziemy do Boga podobni, bo ujrzymy go takim, jaki jest.

Trudno to uchwycić.

Gdybyśmy nie znali dorosłych kobiet, ciężko by nam było sobie wyobrazić, że dwuletnia dziewczynka kiedyś stanie się żoną i matką. A jednak w tej małej istocie jest zawarty potencjał, by stać się kimś takim. I analogicznie: mimo naszych wad, dzięki wcieleniu i odkupieniu istnieje w nas potencjał do takiego rozwoju, by stać się uczestnikami boskiej natury. Co to dokładnie oznacza – dopiero się przekonamy.

Przyjmując chrzest jesteśmy na początku drogi zbawienia czy na końcu?

Według starej interpretacji Pawła „już i jeszcze nie”. Już Chrystus umarł za nasze grzechy i odkupił rodzaj ludzki, ale jeszcze nie powrócił i ciągle czekamy na dopełnienie się dziejów świata.

Ale mamy jeszcze jakieś zadania do wykonania?

Mamy uwierzyć. Pana Boga nie trzeba przebłagiwać, tylko przyjąć to wszystko, co dla nas zrobił. Nie chodzi o to, żebyśmy się stali lepszymi ludźmi i wreszcie ­przestali grzeszyć. To jest na drugim planie, bo to skutki.

Czyli nie trzeba nic specjalnego robić, żeby dostąpić zbawienia?

A kiedy człowiek się ożeni, to już wszystko się dokonało czy wszystko przed nim? Skoro żona go kocha, to czy on może wyłożyć się na kanapie, pić piwo i mieć święty spokój? Jest naturalną rzeczą, że jeśli Bóg coś dla mnie czyni, to człowiek na to odpowiada. Robi wszystko, co może, ale nie po to, żeby coś osiągnąć – bo już to ma. Jan od Krzyża mówi, że za miłość płaci się tylko miłością. W ten sposób otwiera się przed nami droga wzrostu. Wybitny fizyk zawsze może dowiedzieć się jeszcze więcej o działaniu świata. Z wiedzą o Bogu, ze znajomością z Nim i zażyłością, jest tak samo. Ta gra nigdy nie będzie miała końca. Może raj będzie polegał na ciągłym odkrywaniu w Bogu kolejnych skarbów?

A druga strona medalu? Da się zmarnować to całe dzieło Boga?

Tak. W pewnym sensie człowiek jest silniejszy od Boga. Kościół uczy, że odrzucenie Go, poprzez dobrowolne podeptanie Jego przykazań, jest teoretycznie możliwe i piekło faktycznie istnieje.

Izajasz pisze, że „wilk zamieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będą, cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał” – czy coś z tego możemy zaobserwować w dziejach Chrystusa albo Kościoła?

Te obrazy opisują przede wszystkim to, co się dzieje w ludzkiej duszy. Wcielenie sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Jeśli w moim życiu coś jest niemożliwe, a wiem, że zaprowadziłoby pokój – to dzięki wcieleniu to się właśnie stanie. Na przykład otrzymam odpuszczenie grzechów. Czas zostanie cofnięty, wszystko, co zrobiłem złego, nie będzie mi policzone. Co więcej, Pan Bóg naprawi to, co zepsułem. Jeśli komuś zabiłem dziecko, to cóż z tego, że Bóg mi odpuści – skoro cierpią jego rodzice?

Po takim dramacie ludzie na ogół jednak żyją w bólu aż do śmierci.

Pamiętajmy, że Ewangelia nie mówi o świecie doczesnym, tylko sięga w świat, który przychodzi. Kiedy mówimy o nadziei na przyszłe życie, to chodzi o czas paruzji, sądu ostatecznego, kiedy Bóg otrze wszelką łzę. Jak mówi Samarytanka: „wiemy, że przyjdzie mesjasz i naprawi wszystko”.

W swojej książce Ojciec porównuje Boże Narodzenie do Apokalipsy. Apokalipsa to koniec świata.

Albo po prostu: objawienie. Tyle to znaczy po grecku. Ściągnięcie zasłony z tego, co zakryte. Boże Narodzenie pokazuje Boga takiego, jaki On jest, i zwiastuje koniec starego myślenia o Nim, dopełnienie się czasów. Ale nie ma zerwania ciągłości między Starym a Nowym Testamentem. Orygenes pisał, że Stary Testament jest wodą, która, kiedy przyszedł Jezus, stała się winem.

Apokalipsa jest straszna.

A ja codziennie się modlę o koniec świata.

O te wszystkie rozłamywane pieczęcie, trąby, szarańcze?

Pewnie. Skoro Bóg to zrobi, to musi być dobrze.

Co to ma wspólnego z łagodnym obrazkiem młodych rodziców z dzieciątkiem?

Pamiętajmy, co przeżywają ci rodzice. Są świeżo po kryzysie małżeńskim. Trauma Bożego Narodzenia w ich życiu jest wielka. A jednak wychodzą naprzeciwko tej tajemnicy z wiarą. I dlatego dostają Boga Wcielonego.

Natomiast o koniec świata warto modlić się w tym sensie, żeby jak najszybciej dopełniły się Boże obietnice, żeby Syn Boży przyszedł i naprawił to, co zepsuł grzech. Apokalipsa posługuje się językiem apokaliptycznym i ma do tego prawo. Pokazuje wszechmoc Boga w świecie, który wydaje się być zdominowany przez zło. Według tradycji tę księgę pisał na wyspie Patmos Jan Apostoł, stary człowiek przeżywający klęskę swego życia, bo nie dość, że nie skończył jak wszyscy inni apostołowie jako męczennik, to został odizolowany od swojej gminy. W tych warunkach Pan Bóg objawia mu, kto jest naprawdę panem historii. To jest księga pocieszenia.

Jak czekać na koniec świata?

U kartuzów co piętnaście minut uderza dzwon, żeby wiedzieli, że czas płynie i Pan Bóg jest coraz bliżej. Ale patrzyłbym na to od pozytywnej strony, bez nerwicy. Izaak Syryjczyk mówił, że bramy do nieba są wszędzie. To nie tak, że Bóg przyjdzie nie wiadomo kiedy. On już jest. Od czasu wcielenia nie ma nic normalniejszego niż głęboka więź z Bogiem. Bez względu na to, w jakim stanie jesteś, na jakim etapie życia – wszędzie znajdziesz dojście do Niego. ©℗

SZYMON HIŻYCKI OSB (ur. 1980) jest benedyktynem, opatem klasztoru w Tyńcu pod Krakowem. Studiował teologię, filologię klasyczną oraz starożytny monastycyzm – w kolegium św. Anzelma w Rzymie. Autor kilku książek, ostatnio wydał „Apokalipsę Bożego Narodzenia” (dostępną jako darmowy e-book na stronie Wydawnictwa Benedyktynów tyniec.com.pl).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2019