Aktorzy z Placu Broni

Impulsem dla spektaklu "Chłopcy z Placu Broni była fascynacja Michała Zadary książką Ferenca Molnára. Jeśli jednak ktoś jej nie podziela, po wizycie w teatrze na pewno zdania nie zmieni.

19.06.2007

Czyta się kilka minut

fot. MAGDALENA MUSIAŁ /
fot. MAGDALENA MUSIAŁ /

Przedstawienie otwiera prolog, w którym aktorzy oddają się wspomnieniom z czasów pracy w Teatrze Małym. Garść anegdot z "garderoby", a na koniec zaduma nad faktem, że budynek Teatru za rok, dwa prawdopodobnie przestanie istnieć. W ten sposób historia chłopców z Placu Broni znajduje odbicie w historii aktorów z Teatru Małego: wspólnym mianownikiem jest tu odchodzenie, znak upływającego czasu. Epizod wprowadza nas w przedstawienie i sugeruje odbiór. Książka Molnára - lektura "obowiązkowa" dzieciństwa aktorów i widzów - będzie tematem, ale też wehikułem dla wspomnień i poszukiwania ukrytych w nich śladów wspólnej tożsamości.

Odtąd spektakl płynie dwoma nurtami: z jednej strony mamy podaną w sposób szkicowy fabułę, z drugiej - szereg sygnałów, znaków, chwytów, które pozwalają się poza tę fabułę wychylić, na różne sposoby ją komplikując. Podstawowy problem tkwi już w proporcjach: za dużo opowieści, za mało pęknięć, przez co spektakl osuwa się w streszczenie książki. Gorzej, że "wychylenia" są w przeważającej części chybione.

Zachowanie dystansu gwarantuje obecność na scenie inspicjentki, która śledzi scenariusz, kontroluje aktorów i od czasu do czasu interweniuje. Chwyt czytelny, tyle że gruby, bo w praktyce zupełnie zbędny: aktorzy najwyraźniej doskonale znają scenariusz, a wtrącane tu i ówdzie pro forma uwagi inspicjentki raczej im przeszkadzają. Podpowiedzi typu: "pamiętajcie, żeby zachować odległość" wydają się z góry ustawione i budzą zażenowanie. Podobnie rzecz ma się z "Naszą klasą", dwukrotnie nuconą przez Emiliana Kamińskiego z towarzyszeniem chórku. Być może piosenka Kaczmarskiego u części widzów przywołuje słodkie wspomnienie jakiegoś Janka albo innej Anki, jeszcze komuś przypomina czasy "Solidarności", mnie jednak kojarzy się raczej z harcerstwem, a zatem nie budzi nostalgii. Zaprzęgnięcie w spektakl akurat "Naszej klasy" wydaje się w stosunku do książki tautologią. Także na końcu: obronie Placu towarzyszy powiewanie biało-czerwonej flagi i podniosła pieśń, jakby sama powieść wywoływała nie dość dosadne reminiscencje wojenno-powstańcze.

Podobne chwyty należą do stałego repertuaru inscenizacyjnego Zadary i nieraz przynosiły emocjonujące efekty. Tym razem reżyser, próbując na różne sposoby i w różnych kierunkach otwierać tekst, w rzeczywistości najczęściej jedynie go dopowiada, nie proponując sugestywnych i niepokojących skojarzeń. Jednocześnie ogranicza widzowi swobodę samodzielnego odbioru, zbyt nachalnie i miejscami nietrafnie odwołując się do tego, co wspólne. Ciekawiej byłoby, gdyby poprzestał - jak w prologu - na czytaniu powieści poprzez doświadczenie aktorów i własne, a widzom pozostawił więcej miejsca dla snucia indywidualnej historii równoległej.

Z drugiej strony ów początkowy koncept, zwieńczony w finale pokazem slajdów z dzieciństwa przy akompaniamencie "Niech żyje bal", zmylił aktorów, którzy udział w spektaklu traktują po trosze jak prywatny benefis. Atmosfera zabawy w teatr zapewnia co prawda elementarny komfort odbioru (mężczyźni nie udają chłopców, ale otwarcie ich "grają"), jednocześnie jednak wprowadza zbyt familiarną, biesiadną, gwiazdorską atmosferę. Jakby fakt, że pozostajemy na poziomie szkicu, a rzecz inscenizujemy "w biegu", na oczach widza, zwalniał z precyzji, dyscypliny, skupienia. Niedopracowanie poszczególnych sekwencji, rytmu przedstawienia, dramaturgii sprawia wrażenie, że niektóre sceny pchnięte zostały przez reżysera jednym, nonszalanckim gestem z mylnym przekonaniem, że obroni je spontaniczna gra aktorów.

Pod tym względem "Chłopcy..." przypominają "Na gorąco", ubiegłoroczny spektakl Zadary. Reżyser, który bardzo dobrze sprawdził się chociażby w "Odprawie posłów greckich", przy tekstach stawiających mniejszy opór, które samodzielnie przepisuje i komponuje, wyraźnie się gubi, rzecz mu się wymyka. Stawia na dowcip i lekkość - tymczasem ani jedno, ani drugie nie jest jego najmocniejszą stroną. W spektaklu podobała mi się pobrzmiewająca tu i ówdzie sentymentalna nuta - bo akurat tutaj wydaje się na miejscu i słusznie, że reżyser dopuścił tego rodzaju "wstydliwe" emocje. Szkoda, że nie z większym wyczuciem. Przypominając sobie książkę Molnára, wzruszyłem się i przejąłem. Podczas spektaklu Zadary - w ogóle.

FERENC MOLNÁR, "CHŁOPCY Z PLACU BRONI", tłum.: Tadeusz Olszański, reż. i adaptacja tekstu: MICHAŁ ZADARA, scenogr.: Magdalena Musiał, kostiumy: Julia Kornacka, światło: Ewa Garniec, premiera w Teatrze Małym w Warszawie 9 czerwca 2007 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk teatralny, publicysta kulturalny „Tygodnika Powszechnego”, zastępca redaktora naczelnego „Didaskaliów”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007