Aktorki drugiego planu

Pamiętamy posłanki, które miały być twarzami PiS-u. Występowały w spotach, aż ktoś podjął decyzję o zmianie strategii i zastąpił je bardziej agresywnymi mężczyznami. Czy zwiększenie obecności kobiet w takiej roli jest wartością, o którą warto kruszyć kopie?

01.09.2009

Czyta się kilka minut

Najpierw warto spojrzeć na statystyki. Liczba kobiet w polskim Sejmie nie odbiega bynajmniej od średniej dla krajów uprzemysłowionych: kobiety stanowią ok. 20 proc. posłów i ok. 20 proc. kandydatów do Sejmu. Jest to odsetek znacząco niższy niż w krajach skandynawskich, lecz już np. we Francji, gdzie obowiązuje ustawowy parytet w wysokości 50 proc., na który powołują się inicjatorki tej akcji, nawet jeżeli kobiety stanowią połowę kandydatów, najwyżej co czwarta zdobywa mandat i ostatecznie kobiet w parlamencie jest o połowę mniej niż w Polsce.

Głosowanie bez dyskryminacji

Jeśli chodzi o wpływ samego systemu wyborczego na liczbę kobiet w parlamencie, to poświęcona temu publikacja szwedzkiego instytutu Idea przedstawia dane, z których wynika, że jednym z kluczowych czynników jest wielkość okręgu i liczba mandatów przypadających na partię. Dzieje się tak dlatego, że pierwszy mandat najczęściej przypada mężczyźnie. Stąd też kraje, w których obowiązują jednomandatowe okręgi wyborcze, mają nieco niższy, choć stale rosnący, procent kobiet w parlamentach.

Tę prawidłowość, że - wydawałoby się błahe - szczegóły decydują o liczbie kobiet, potwierdzają dane z Polski. Otóż największy odsetek kobiet w ławach poselskich w stosunku do liczby kandydatek (choć jest to minimalna różnica) jest w PO i PiS. Nawet jeśli kandydatek LiD było w ostatnich wyborach więcej, to trudniej było im się przebić, dlatego że LiD dostawał ostatecznie jeden-dwa mandaty w każdym okręgu. Jeszcze bardziej widać to na przykładzie PSL: w tym klubie jest jedna posłanka, choć procent kandydatek na listach był zbliżony do tego w dużych partiach.

Ale właśnie to, że zdobywa się jeden mandat w okręgu, jest jedną z barier dla kobiet.

Tak czy inaczej, porównując wyniki z liczbą kandydatów, można powiedzieć, że ani wyborcy nie wyłuskują kobiet, ani ich nie dyskryminują.

Więcej kobiet, więcej sfrustrowanych

Pojawia się jednak pytanie: jeśli 20 proc. kandydatek zdobywa 20 proc. mandatów, to czy 50 proc. kobiet na listach spowodowałoby, że zajęłyby one połowę ław sejmowych? To nie takie proste. Tak jest w Belgii, gdzie funkcjonują zamknięte listy wyborcze. Jeśli kobietę ustawi się na drugim miejscu, wyborcy nie mają na to wpływu. W Polsce taki manewr, w sytuacji, gdy wyborca wskazuje kandydata na liście, nie miałby szans powodzenia.

Widać to doskonale w sytuacjach, kiedy partie wstawiały na drugie czy trzecie miejsce kandydatki bez politycznej pozycji, nieznane wyborcom - i z łatwością pokonywane przez kandydatów z dalszych miejsc (dotyczy to zresztą nie tylko kandydatek, czego najbardziej spektakularnym przykładem było w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego pokonanie Mariana Krzaklewskiego, startującego z pierwszego miejsca listy PO na Podkarpaciu, przez posłankę Łukacijewską, kandydującą z miejsca drugiego, która w elektoracie Platformy miała zdecydowanie mocniejszą pozycję).

Do czego może doprowadzić wprowadzenie 50-procentowego parytetu? Żeby to ocenić, miejmy świadomość, że istotą polskiego systemu wyborczego jest głosowanie wyborców na danych kandydatów. Tych kandydatów partie wystawiają z urzędu w nadmiarze, dwukrotnie więcej niż jest miejsc, a oznacza to w praktyce, że w największych zwycięskich partiach, tak jak w ostatnich wyborach w PO, mandat zdobywa co czwarty kandydat. W dużych partiach, zdobywających 30 proc. poparcia, jak PiS, mandat zdobywa co piąty kandydat. W LiD w ostatnich wyborach mandat zdobył co szesnasty kandydat, natomiast w PSL - co trzydziesty.

W takiej sytuacji zwiększenie liczby kandydatek na listach zaowocuje tylko zwiększeniem liczby osób sfrustrowanych: osób, które liczyły na to, że zdobędą mandat, a to się nie udało. A nie udało się dlatego, że tak działa system - dużo więcej obiecuje, niż jest w stanie później zaspokoić.

Taka polityczna ruletka wiąże się z poważną barierą, która zniechęca ludzi do zaangażowania publicznego. Należy pamiętać, że polski system się stabilizuje, co oznacza również, że partie coraz lepiej radzą sobie z kanalizowaniem wysiłków kandydatów i woli wyborców. Mają coraz silniejsze narzędzia, by wpływać na to, kto tak naprawdę zdobędzie mandat, chociażby przez ustalanie limitów wydatków w kampanii czy umiejętne konfigurowanie listy: dogęszczanie kandydatów o danej charakterystyce, a zostawianie większej przestrzeni tym, których chcą widzieć w parlamencie. Dlatego wydaje się, że wprowadzenie czystego parytetu na listach nie da spodziewanego efektu, a na pewno nie doprowadzi do tego, że zwiększy się istotnie liczba kobiet w parlamencie. Doprowadzi natomiast do zwiększenia bariery poprzez tworzenie, a następnie rozwiewanie złudzeń w tej sprawie.

Mydlenie oczu

Być może odpowiedzią na to są słowa Donalda Tuska, że połowa pierwszych miejsc na listach zostanie zarezerwowana dla kobiet. Ta zapowiedź każe przyjrzeć się dokładnie, jak wyglądała liczba kobiet-"jedynek" w ostatnich wyborach. Najwięcej kobiet - znacząco więcej niż w innych partiach - otwierało listy kandydatów PiS, ale większość z nich były to osoby "wrzucone" do okręgów, które po prostu chciał mieć w parlamencie Jarosław Kaczyński - np. Elżbieta Kruk, Grażyna Gęsicka czy Joanna Kluzik-Rostkowska.

Tu widać istotę problemu. Obecność kobiet w polityce jest wartością, ale pod warunkiem, że kobiety odgrywają na scenie politycznej rolę aktorów nie tylko wtedy, kiedy leży to w interesie politycznych reżyserów. Pamiętamy trzy posłanki, które miały być twarzami PiS. Występowały w spotach, ale tylko do momentu, gdy ktoś podjął decyzję o zmianie strategii i zastąpił je bardziej agresywnymi mężczyznami. Pytanie brzmi, czy zwiększenie obecności kobiet w takiej roli jest wartością, o którą warto kruszyć kopie. Jeśli tak, to idolem powinien być tutaj Berlusconi, który swój gabinet "okrasił" szeregiem urodziwych pań. To jest trend widoczny we współczesnej polityce, chociażby w składzie francuskiego gabinetu, ale czy paniom naprawdę chodzi o większy przydział tego typu ról?

Dlatego zapowiedź Tuska, nawet jeśli niektórzy nie wierzą, że zostanie wcielona, pozwala wyobrazić sobie, jak mogłoby to wyglądać. Taki parytet może być jeszcze jednym narzędziem, dzięki któremu centrale partyjne będą próbowały zapanować nad tym, co się dzieje w partii - jeszcze jednym narzędziem kontroli. Wielu komentatorów zwraca uwagę na to, że historia PO to losy kolejnych postaci, które nieszczęśliwie "poślizgnęły się na mydle" i straciły swoją pozycję w partii, pozycję, która mogła być zagrożeniem dla przewodniczącego. Konieczność wprowadzenia połowy kandydatek na pierwsze miejsca to również potrzeba całkiem solidnej selekcji pomiędzy obecnie zajmującymi te miejsca mężczyznami. Można przypuszczać, że parytet może być takim "mydłem", na którym może poślizgnąć się paru potencjalnych "samców alfa".

Zastanawiająca jest deklaracja Janusza Palikota, który jest skłonny ustąpić swoje miejsce kobiecie. To również może być element rozgrywki wewnątrz partii. Wiadomo, że ten polityk da sobie radę nawet z ostatniego miejsca, jeśli Platforma zdobędzie kilka mandatów w okręgu. Sama widoczność publiczna, czasami czysto symboliczna, wystarcza do zdobycia mandatu, co pokazuje choćby przykład Łukasza Tuska, który z 23. miejsca został posłem Platformy z Opolszczyzny, wygrywając samym tylko nazwiskiem, czy Jolanty Hibner, posłanki, która niewątpliwie skorzystała na popularności Danuty Hübner w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Wstawienie na pierwsze miejsce kandydatki, która swą pozycję będzie zawdzięczać tylko Januszowi Palikotowi, oznacza zmniejszenie puli mandatów dla innych potencjalnych jego konkurentów - takich, którzy zawdzięczaliby mandat własnej pozycji, a nie sztucznemu ułożeniu listy.

***

Może się oczywiście zdarzyć, że dzięki parytetowi do polityki trafi parę "samic alfa". Dzieje polityczne świata notują wiele takich przypadków, jak chociażby niedawne wybory prezydenckie na Litwie. Jednak samo wprowadzenie parytetu, jak i jego postulowanie, może być czymś, co przysłuży się przede wszystkim interesom tych, którzy wyszli z tą inicjatywą. Pojawia się zatem pytanie, czy to na pewno dobrze ukierunkowany nacisk. Wydaje się, że sam parytet, rozumiany jako obowiązek obsadzenia 50 proc. miejsc na listach, nie przyniesie takiego efektu, jaki jest zapowiadany.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2009