Niefortunne koło

Żeglarzom najłatwiej płynąć zwiatrem. Niestety, nie jest to przyjemność dana politycznym sternikom. Oni muszą się nauczyć halsować - płynąć pod wiatr interesów grupowych, przez wzburzone morze idei.

25.09.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Wybory oglądane w mediach przypominają wyścig. Wydaje się oczywiste, że sukces musi być równoznaczny ze zdobyciem władzy. Złudne wrażenie. Do zdobycia władzy potrzebna jest jeszcze większość w Sejmie. Bywa ona gwarantowana - takie przypadki zdarzają się w świecie bardzo rzadko - dzięki zastosowaniu tricków w samym systemie wyborczym. Przykładem Grecja, gdzie obowiązuje "zasada złotego głosu" i zwycięzca z urzędu dostaje większość w parlamencie, nawet jeśli zdobyłby tylko 30 proc. poparcia. Pozwala to uniknąć przypadków, podobnych do losu rządu konserwatywnego Fideszu na Węgrzech, który wygrał wyborczy wyścig, jednak nie utrzymał się przy władzy. Języczkiem u wagi okazali się na Węgrzech liberałowie, którzy woleli stworzyć większość parlamentarną z socjaldemokratami.

Okrzyki i kuksańce

Wiele zachowań, które służą polepszeniu wyniku wyborczego, jednocześnie szkodzi budowaniu przyszłej większości. Najłatwiej zawalczyć o elektorat najbliższej ideowo partii, więc takie właśnie partie atakują się najbardziej podstępnie, a na tym tle powstaje najwięcej wzajemnych urazów i nieufności, które następnie utrudniają budowanie rządów koalicyjnych.

Spektrum polskich partii politycznych nie układa się w klasyczny wachlarz - od prawicy do lewicy. Polskie partie ustawiły się w okrąg: każda z nich ma po bokach ugrupowania, które są dla niej jednocześnie największym zagrożeniem i najłatwiejszą ofiarą. Platforma Obywatelska z jednej strony przylega do Prawa i Sprawiedliwości, z drugiej do Lewicy i Demokratów. PiS po jednej stronie ma Platformę, po drugiej Ligę Polskich Rodzin (a w miarę coraz większej marginalizacji Ligi, coraz bliżej mu do Samoobrony). Samoobrona z jednej strony przylega do LPR-u i PiS-u, a z drugiej do LiD-u. Pośrodku tego okręgu stoi wieczny obrotowy polskiej sceny politycznej - Polskie Stronnictwo Ludowe, które w zależności od sytuacji może wejść w porozumienie z każdą z tych partii. I choć każda z nich może być dla PSL-u zagrożeniem, z każdą też Stronnictwo może zawiązać sojusz przeciwko ugrupowaniu po przeciwnej stronie okręgu.

Pomiędzy partiami, które stoją na przeciwnych biegunach: Platformą i Samoobroną oraz PiS-em i LiD-em, nie ma możliwości porozumienia. Jednak PiS walczy z LiD-em­

nie po to, by odebrać mu wyborców, ale po to, by odebrać Platformie tych zwolenników, dla których sojusz z lewicą jest nie do pomyślenia. Zaś Samoobrona straszy liberałami z PO, by podebrać wyborców z lewicy i antyliberalnej części elektoratu PiS-u. Naprawdę bolesne kuksańce partie zadają swoim sąsiadom. Niby wszyscy wiedzą, że to trochę na pokaz, trudno jednak będzie na drugi dzień po wyborach zapomnieć, co się wcześniej powiedziało.

Obejmować czy ściskać?

Walka wyborcza odwodzi partie od przedstawienia klarownego programu. Chodzi przecież o to, by objąć zasięgiem jak najszerszy elektorat. Ale i taka strategia niesie ryzyko, bo w efekcie prowadzi do dużego zróżnicowania reprezentacji danej partii w parlamencie. Dążenie do zdobycia większości nieuchronnie naraża każdy z klubów na wewnętrzne napięcie. Oczywiście takie zróżnicowanie przy silnej więzi grupowej może się przełożyć na rozpisanie programu na głosy, wewnętrzną debatę i lepsze nawiązanie kontaktu z wyborcą. Jednak z punktu widzenia "skrzydłowych" w każdym klubie, ich najsilniejszą bronią (którą bardzo lubią media) są groźby rozpadu i transferów do sąsiadujących partii. Stąd, jeśli PiS przechyli się w stronę LPR-u, to można się spodziewać transferów jego umiarkowanych członków do PO, natomiast jeśli PiS miałby wejść w koalicję z Platformą, podobnych napięć będzie można się spodziewać na jego prawym skrzydle.

Bycie zwycięzcą w wyborach dzięki zdobyciu najszerszego poparcia oznaczać więc będzie w konsekwencji nieuchronne problemy z utrzymaniem stanu posiadania. Im słabsze są więzi grupowe, im słabsze poczucie wspólnoty, tym więcej transferów pomiędzy partiami. Należy się spodziewać, że w następnej kadencji Sejmu tendencje do rozłamów i transferów będą jeszcze silniejsze niż dotychczas.

Pojedynki drużynowe

Starcie Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim w Warszawie, czy Zbigniewa Ziobry z Jarosławem Gowinem w Krakowie określane są przez media jako pojedynki. Ładniej brzmi, niż pasuje do rzeczywistości. Znane osobistości przyciągają do partii wyborców, lecz ilość mandatów jest w dużej mierze zależna od konfiguracji listy. Dobrym przykładem może być, postrzegany jako prestiżowy, pojedynek pomiędzy Ziobrą a Janem Rokitą w poprzednich wyborach. To prawda, że pierwszy polityk zdobył 120 tysięcy głosów, podczas gdy drugi 74 tysiące, ale trzeba pamiętać, że różnica w całkowitej liczbie zdobytych głosów między PiS-em a PO wyniosła nie 50, a 30 tysięcy. Sam Ziobro dostał mniej głosów niż lista Platformy, bo - pominąwszy liderów - pozostali kandydaci PO zdobyli więcej głosów niż pozostali kandydaci PiS-u. Największe poparcie uzyskują zatem nie tylko ci kandydaci, którzy jako osoby cieszą się dużym poparciem wśród wyborców, ale także ci, którzy startują z pierwszych miejsc na listach, na których nie ma innych wartościowych, wiarygodnych kandydatów z ich partii.

"Krzyżyk" przy nazwisku miał poszerzyć pole wyboru i motywować każdego z kandydatów do walki o względy elektoratu. Tyle że przekonywanie wyborców innej partii do zagłosowania na listę jest znacznie mniej prawdopodobne od przekonywania wyborców własnej partii do zagłosowania na konkretną kandydaturę. Z perspektywy kandydatów, koledzy z własnej listy są więc większym zagrożeniem niż kandydaci z innych partii. Pouczający jest przykład kandydata, który w trakcie kampanii nie zorganizował ani jednego spotkania przedwyborczego, przychodził jednak na spotkania przygotowane przez swoich partyjnych kolegów i osobom, które w nich uczestniczyły, rozdawał swoje ulotki. Ów kandydat, w odróżnieniu od tych, którzy organizowali spotkania, zdobył mandat poselski.

Inny paradoks: najwięcej na kampanię wydają ci, którzy nie mają w niej szans. Kandydaci bez wyrobionej pozycji starają się to nadrobić setkami plakatów. Na próżno. Kampania to czas na przypomnienie wcześniej wywalczonej pozycji, nie zaś na budowanie jej od zera.

Swojskość i idee

Wyniki wyborów rozstrzygają się poza wielkimi miastami. W powiecie dąbrowskim wyniki w 2005 r. były zbliżone do wyników w skali ogólnopolskiej. Podobieństwo okazało się jednak pozorne. Wyborcy większości gmin, jeśli znajdą na liście znaczącej partii swojskiego kandydata, to zagłosują właśnie na niego. Jeśli w Szczucinie Platforma Obywatelska w wyborach do sejmiku w 2005 r. uzyskała 55 procent głosów, to nie dlatego, że jest to biegun liberalnej Polski, ale dlatego, że na jej liście znalazł się Bolesław Łączyński, były wójt gminy i wcześniejszy radny sejmiku. W sąsiadującej ze Szczucinem Radogoszczy PO uzyskała kilkakrotnie słabszy wynik, a 38 proc. wyborców zagłosowało na LPR. To także nie wzięło się z gwałtownego przypływu uczuć narodowych czy religijnego radykalizmu: akurat z Radogoszczy pochodziła kandydatka znajdująca się na liście LPR-u.

Szczegółowe badania pokazują, że dla co najmniej 10 proc. głosujących kluczową przesłanką wyboru jest osobista znajomość kandydata, poczucie, że kandydat jest "swój", pochodzi z tej samej miejscowości etc. Oczywiście, najsilniej takie motywacje działają na obszarach wiejskich. Partie mają jednak problem z wykorzystaniem tego zjawiska dla poprawienia swojego wyniku wyborczego. Nie jest łatwo znaleźć takich kandydatów, zapewne. Z czysto matematycznego powodu 3 na 4 takich kandydatów nie dostanie mandatu. Chętnych do podjęcia mało obiecującej misji znaleźć więc trudno. Tym bardziej że dla liderów list i - przede wszystkim - kandydatów z tylnych rzędów byliby potencjalnym zagrożeniem.

***

Istnieje więc spory rozdźwięk pomiędzy medialnym obrazem wyborów a tym, czemu one służą, pomiędzy motywacjami wyborców a konsekwencjami ich zachowań. Tym bardziej nic nas nie zwolni od racjonalnej kalkulacji - wybory nie mogą być tylko odruchem serca. Patrząc na rozhuśtane fale polskiej polityki, warto zadać sobie pytanie, kto potrafi utrzymać na nich konsekwentny kurs, a kto jest tylko niesiony wiatrem doraźnych wydarzeń i wątpliwych motywacji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2007