Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
JAKO NASTOLATKA szybko zwróciłam uwagę, że obok autorów istnieją także wydawcy – dość tajemniczy czynnik procesu powstawania książki. Bo niby czym oni mieliby się zajmować? Przecież autorka czy autor piszą tekst, który idzie do drukarni i potem do księgarni. Gdzie tu miejsce na wydawcę? Rozumiałam wydawnictwo raczej jako coś w rodzaju gniazda, które przygarnia autorki i autorów, żeby ich pocieszać, gdy książki słabo się sprzedają.
Zwróciłam uwagę na WL, kiedy czytałam Lema. A potem, kiedy czytałam to, co Lem poleca. Seria „Stanisław Lem poleca” pokazała mi, że wydawnictwo to jest swego rodzaju idea i koncept, który stoi za tym, żeby mogła się ziścić (upapierowić) literatura.
Naprawdę marzyłam o tym, żeby moje ewentualne i jeszcze-nie-napisane-książki ukazywały się w WL. Firmowy znaczek zdobił grzbiety wielu książek w moim rodzinnym domu i najczęściej były to książki dobre. Poza tym WL wydawało mi się wydawnictwem ekskluzywnym, statecznym, uspokajającym nerwy i – w dobrym znaczeniu tego słowa – mieszczańskim. Jak źródła powieści.
Po wydaniu przez moje własne wydawnictwo Ruta „Gry na wielu bębenkach” zostałam zaproszona na spotkanie w Krakowie z Małgorzatą Nycz, ówczesną redaktorką naczelną WL. Była zima, miałyśmy ciężkie długie płaszcze i umówiłyśmy się w Alchemii. Usiadłyśmy w kącie i zaczęłyśmy rozmawiać. Pachniało gazem z gazowego piecyka, którymi ogrzewało się kiedyś lokale. Wydało mi się, że będzie dobrze. Zgodziłam się zaraz na początku, żeby już nie psuć sobie przyjemności rozmowy biznesami.
Jestem w Wydawnictwie Literackim już prawie ćwierć wieku. ©