Żywy trup Franciszka Józefa

Kraków nie jest już jedynym porządnym pogalicyjskim miasteczkiem w Polsce. Ale ma parę rzeczy, które zostały po babci Austrii.

15.06.2015

Czyta się kilka minut

Włodko Kostyrko, „Hałyczyna i Koloman”, 2001. Obrazy artysty można było zobaczyć na wystawie „Mit Galicji” w Galerii Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie. /
Włodko Kostyrko, „Hałyczyna i Koloman”, 2001. Obrazy artysty można było zobaczyć na wystawie „Mit Galicji” w Galerii Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie. /

Słynna galicyjskość nie jest w Krakowie tak wyraźna, jak np., we Lwowie. Lwów – to dopiero Galicja! Wkopany i ożywiany za pomocą sznureczków trup Franciszka Józefa. Taki trochę kult cargo pod adresem umarłego państwa, mający przywołać galicyjskość z powrotem do Lwowa. Przywrócić do życia tę krainę, która – mimo że w samej Habsburgii najbiedniejsza i opisywana jako „pół-Azja” – i tak była w mniemaniu wielu ukraińskich Galicjan najlepsza w historii.

W Krakowie również, raz na jakiś czas, mignie Franciszek Józef, reprezentowany przez kilka knajp w okolicach Rynku, do których od dawna mało kto chodzi, a, szczerze mówiąc, sam nie jestem pewien, czy jeszcze istnieją. Ostatnie twórcze przerobienia ck mitu pamiętam z Teatru Bückleina na Lubicz, gdzie wychodziło się na papierosa i czytało wymalowane na ścianach cesarsko-królewskie hasło „Viribus unitis” i „Nasza Adria”, które przypominało, że kiedyś nad morze jeździło się na południe.

Powolne spacery i krochmalone ukłony

Za czasów Austro-Węgier Kraków funkcjonował w trzech osiach: pierwsza, najważniejsza, to oś krajowa, czyli łącząca Kraków ze stolicą Galicji, Lwowem. A więc trasa na Wieliczkę, Bochnię, Tarnów, Rzeszów, Przemyśl. Druga – to oś łącząca Kraków ze stolicą imperialną, Wiedniem (i dalej, z morzem właśnie, z Triestem, który był cekańskim Gdańskiem). No i trzecia, sentymentalno-knująca, czyli z Warszawą, stolicą dawną i przyszłą. Obecnie z tych trzech osi Krakowowi pozostała jedna, warszawska. Coraz mocniej zaznacza się też druga: A4 na zachód, w stronę Berlina, który jakiś czas temu zastąpił Wiedeń w pełnieniu funkcji stolicy znanego nam świata. Bo kto jeszcze jeździ do Wiednia? Snoby na torcik Sachera? Nostalgiczni melomani na Wielkanoc do św. Szczepana? Więc Kraków do Wiednia jeździ słabo. Jeśli już, to do Berlina, i dalej, generalnie do świata. A w razie, gdy przypili, jest też, oczywiście, trzecia oś: na Balice.

Owszem, pozostało w Krakowie trochę Galicji. Manifestuje się ona głównie w niedawaniu się. Na przykład – nigdy się w Krakowie nie przyjęły amerykańskie sieciówki kawiarniane typu Starbucks. Kraków ma własną tradycję kawiarnianego życia i jest ona po prostu fajniejsza od kultury papierowych kubków z nie wiadomo po jaką cholerę wypisanym imieniem i sztucznie podkręconego zapachu kawy. Kraków nie dał się też, w swoim czasie, ogólnopolskiemu trendowi nekropolizacji metropolii, czyli zniknięcia przestrzeni publicznej z życia ludzi i zniknięcia ludzi z przestrzeni publicznej. Tutaj nigdy, w przeciwieństwie do reszty Polski, nie zapominało się o tym, że z domu wychodzi się na spacer, a nie tylko by przedostać się z punktu A do B, powtarzając uporczywie, lecz bez specjalnej nadziei: „należę do kręgu kultury europejskiej”. Tu zawsze się kotłowało w kawiarniach i knajpach. Właściwie było to jedyne porządne pogalicyjskie miasteczko w Polsce, tak – miasteczko: z tym swoim Rynkiem, na którym wszyscy się spotykali, z tym swoim plotkarskim życiem towarzyskim, z tym swoim rozdmuchanym do quasi-wielkomiejskich rozmiarów systemem pan–wójt–pleban–aptekarz, w którym rolę panów, wójtów i plebanów pełnili kolektywnie wodzowie krakowskiego mieszczaństwa, kleru, środowiska naukowego i kupieckiego. To rozdęte do wielkich rozmiarów galicyjskie miasteczko w dobie upadku miasteczek w Polsce musiało nam zastąpić wszystkich miasteczek czar.

Jest w Krakowie jeszcze jedna galicyjska rzecz, która została po babci Austrii. To nabożeństwo do zastygłej formy i krochmalonego ukłonu wobec tytułu i stanowiska. Tego wielkiego lęku przed pozostaniem bez określenia. Bycia niezgruntowanym. Nikim. W wersji kopalnej zjawisko to można zaobserwować na cmentarzu Rakowickim, gdzie jeśli martwemu nie dało się dopisać przed nazwiskiem słowa „inżynier”, „rajca”, „profesor” czy „doktor”, to pisano „obywatel miasta Krakowa”, i już można było z lekkim sercem palić świeczkę: nie był nikim.

W wersji bardziej żywej (choć nie do końca) widać to na uczelniach, gdzie cześć profesorowi oddaje się często półboską. Jedna ze znajomych opowiadała mi o krakowskim wyjeździe naukowym do Wiednia, gdzie wiedeńczycy, tak studenci, jak wykładowcy, z oczami wielkimi jak koronówki z Francem Józefem patrzyli na zasuszoną w przedpierwszowojennym kurzu dyganinę i kłanianinę, jaką musieli uprawiać przed majestatem profesorskim upupieni studenci. Wiedeńczycy, którzy do wykładowców już od dawna mówili per „ty”, patrzyli na parodię samych siebie sprzed stu lat. Oni przecież tych nieszczęsnych krakusów tego nauczyli, a teraz z podziwu wyjść nie mogli, że nakręcona przed ponad wiekiem sprężynka nadal działa.

Ale polska Galicja, poza kilkoma śmiesznostkami – jakoś się rozmontowuje. Ucieczka w galicyjskość przed Polską, jak wtedy, gdy Ewa Demarczyk śpiewała austro-węgierski „Hymn Ludowy”, nie jest już potrzebna. Po pierwsze – wszyscy tu przyzwyczaili się już do Polski, a i poza Polskę granice otwarte, nie trzeba marzyć o lepszym, przyjemniejszym świecie z jego fin-de-siècle’owym charme’em, można jechać, dokąd się chce. A to, co obecnie zastępuje ówczesny przyjemny, kawiarniany styl życia, czyli hipsterski lajfstajl rozpięty po setkach knajp, przybył do Krakowa już dawno temu, tak samo jak do innych większych miast świata.

Mgliste marzenia i twarde zyski

Galicja ukraińska, Lwów – to jednak co innego. Tam ducha Franciszka Józefa wywołuje się o wiele bardziej intensywnie niż u nas. I w sposób o wiele bardziej ambitny. Nie tylko smutny pan Szwejk rozdający ulotki na ulicy Floriańskiej pod „Złotą Pipą”, ale np. cały cykl galicyjskich obrazów Włodka Kostyrki, prohabsburskie manifesty, przekuwanie ukraińszczyzny na łacinkę z czeską diakrytyką, osadzające ją w środkowoeuropejskim kontekście. Bo o to w gruncie rzeczy chodzi: o ten kontekst właśnie. O przesunięcie Galicji tam, gdzie ta się najlepiej czuje. Do Europy Środkowej.

Było to szczególnie ważne w latach 90. XX wieku, gdy okazało się, że nowo uzyskana ukraińska niepodległość zamieniła się, jak to ujął lwowski publicysta Wołodymyr Pawliw, w „Pachanat”. Czyli oligarchiczno-kryminalny twór quasi-państwowy, na którego czele stoi pachan – jak się w krajach byłego ZSRR nazywa przestępczego bossa. Ukraińska Galicja – Hałyczyna – zaczęła szukać alternatywy dla ukraińskiej oficjalności, równie nieprzyjemnej i szaroburej co radziecka rzeczywistość, z której Hałyczanie ledwo co się uwolnili. To wtedy Kostyrko malował swoje obrazy, to wtedy Jurij Andruchowycz pisał eseje o „ostatnim terytorium”, to wtedy na lwowskich murach pisano (łacinką) „Nezaležna Hal’yčyna”. Nigdy jednak do końca serio. Ruchy lubiących dekadencką atmosferę inteligentów-artystów-marzycieli miewają to do siebie, że w wyniku ich działania tworzyć można wyłącznie mgliste formacje nazywane pretensjonalnie „republikami marzeń”.

To nierealne marzenie o Galicji – nadal we Lwowie mocne – przekuwa się na całkiem realne pieniądze. Lwów stał się bowiem czymś w rodzaju galicyjskiego Disneylandu. Wszystkie te urządzenia ck kultu cargo, za pomocą których dawniej przywoływano widma Cesarza Pana i Cesarzowej Pełnej Łask, wszystkie te portrety siwych bokobrodów, te habsburskie orły dwugłowe – stały się eksponatami w wielkim muzeum o nazwie „stara Europa”, którym stał się dla Ukrainy Lwów. Lwów pod rządami prezydenta Andrija Sadowego stał się „modelowym europejskim miastem”, z „modelowym europejskim lajfstajlem”, który na złaknionej zachodniej formy Ukrainie sprzedaje się świetnie.
Stolica Galicji funkcjonowała dawniej na jednej osi z Wiedniem, ale oś ta była cokolwiek powyginana, biegła bowiem przez prowincjonalny względem Lwowa Kraków. Teraz sytuacja się zmieniła. Lwów leży przede wszystkim na osi z Kijowem, stał się najbardziej zachodnią częścią kraju ze stolicą położoną nieco powyżej Dzikich Pól i kozackich stepów. Ale częściowo oś Lwów–Wiedeń nadal działa. Mniej więcej – do Krakowa. Bo to z Krakowa Andrij Sadowy brał dla Lwowa wzorce „środkowoeuropejskiego miasta pełnego przyjemnych knajp”. Coraz częściej lwowianie organizują z krakowianami imprezy kulturalne; nie wspominając o ukraińskich Galicjanach masowo studiujących w Krakowie.

I tak właśnie potoczyły się losy dwóch Galicji – wschodniej i zachodniej. Przez sam środek tego biednego, niechcianego, lecz dla wielu sympatycznego państwa – przebiega teraz linia wielkiego geopolitycznego podziału. Jednak zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie Galicja to coś w rodzaju środkowoeuropejskiego pieca, do którego można się przytulić, gdy ze Wschodu wieje mrozem.

Ta legenda to również przypomnienie, że nam samym nigdy nie udało się skonstruować niczego tak przyjaznego użytkownikowi jak ta zapomniana i zabita dechami austriacka prowincja. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2015