Życie jest gdzie indziej

W polskiej polityce chodzi o coś zupełnie innego, niż nam się wydaje. I nie o to, co usiłują nam wmówić jej główni aktorzy. A już najmniej chodzi o samą politykę.

27.07.2010

Czyta się kilka minut

Bój o krzyż przed Pałacem Prezydenckim, używanie zmarłych jako przedmiotu szyderstw lub poręcznego narzędzia w walce z przeciwnikami - polityka w Polsce osiągnęła ostatnio temperaturę, przy której upały wydają się być wręcz chłodne. Wydawałoby się, że przechodzimy jakiś kolejny etap totalnej polityczności, ogarniającej wszystko i wszystkich. Ale równocześnie można mieć co do tego wątpliwości. Skali tego konfliktu nie odpowiadają przedmioty sporu - te są raczej symboliczne i przypadkowe. Tak jakby w całej tej konfrontacji chodziło o coś innego, niż się oficjalnie deklaruje.

Piekielny wybór

Sądzę, że powodem tego są radykalnie odmienne cele strategiczne obu formacji. Platforma Obywatelska zabiega o władzę (jej utrzymanie), będąc zakładnikiem systemu, który wykształcił się w Polsce. Partia ta objęła rządy, gdy system był już w pełni rozwinięty. I wyciągnęła z tego wnioski. Każda formacja polityczna, próbująca przełamać słabości państwa - przez reformy, próby zmian w prawie bądź w gospodarce - ponosiła klęskę i w końcu znikała ze sceny.

Rządzić w Polsce oznacza piekielny wybór: albo wyrzec się ambicji trwania przy władzy i podjąć aktywne działania, z oczywistym finałem w postaci spektakularnej przegranej, albo trwać, niczego nie ruszając, bo poruszenie dowolnej cegiełki systemu obarczone jest ryzykiem zawalenia się całości (i zbierać baty od opozycji za bierność).

Polityków w Polsce skazano więc na dylemat, który nie ma dobrego rozwiązania. PO jest pierwszą formacją, która zrozumiała naturę systemu polskiej polityczności, stąd ani powodzie, ani kryzysy gospodarcze, ani wreszcie

10 kwietnia nie naruszyły w istotny sposób poparcia dla tej formacji. I nie naruszy jej, jak sadzę, także polityka Jarosława Kaczyńskiego. PO znalazła złoty klucz do utrzymywania władzy, nie dlatego, że jest bez ambicji, ale dlatego, że pierwsza potrafiła obrócić reguły (nie przez nią stworzone) na swoją korzyść. Będzie więc dalej rządzić, idąc od pożaru do pożaru, od kryzysu do kryzysu, żmudnie próbując utrzymać stan posiadania.

Pytanie, na które należałoby pilnie znaleźć odpowiedź, sprowadza się więc do tego, jak to się stało, że natura sprawowania władzy w Polsce wyklucza systemowe działanie na rzecz koniecznych zmian? Co do ich konieczności od lat panuje cichy konsensus - wiadomo, że trzeba poprawić system stanowienia praw, skoro na przestrzeni ostatnich lat mieliśmy dwie wielkie afery wstrząsające posadami państwa (Rywina i ostatnio hazardową). Wiadomo także, że parlament produkuje taśmowo złe prawa - sprzeczne ze sobą i niskiej jakości. Efektem są ustawy podrywające autorytet władzy (każdej) i z góry skazane na ich nieprzestrzeganie. To trochę tak jak z uzyskiwaniem prawa jazdy w Polsce: na egzaminie wymaga się rzeczy, o których należy jak najszybciej zapomnieć, by poruszać się po drogach normalnie i nie powodować wypadków.

Wszyscy biorą udział w fikcji i nikt nie jest w stanie położyć jej kresu. Wielu zaś korzysta z niej w korupcyjny sposób. Gotowe projekty poprawy procesu legislacyjnego zostały opracowanie już lata temu (m.in. w raporcie Ernst & Young) i leżą w zapomnieniu.

Podobnie ma się rzecz z ordynacją wyborczą i systemem przedstawicielskim - jego niedoskonałość jest widoczna gołym okiem, gdy przychodzi do kolejnych wyborów. A mimo to trwa on niewzruszenie. Państwo polskie posiada żenująco niskiej jakości administrację, niezdolną do systemowego planowania i realizowania długofalowych planów strategicznych. Jeśli ktoś ma w tej sprawie wątpliwości, to przypominam: żeby zrealizować pierwszą w tej skali inwestycję od czasu budowy Portu Północnego za sekretarza Gierka, jaką jest terminal gazowy w Świnoujściu, trzeba było przyjąć specjalną ustawę sejmową, bo na gruncie obowiązującej rzeczywistości administracyjno-prawnej nie można by było nawet zbliżyć się do tego celu.

Listę można by ciągnąć w nieskończoność. Dlaczego więc tak się dzieje? Jakie czynniki za to odpowiadają? Czy to kwestia, nie bójmy się tego powiedzieć - niskiego poziomu świadomości państwowej Polaków, niepotrafiących wymagać od polityków realizacji zadań, które są Polsce najbardziej potrzebne? Czy to błędy początku, zawarte w konstytucji pisanej "przeciwko" Lechowi Wałęsie, a teraz bronionej przez konstytucjonalistów, którzy żyją teraz z komentowania obowiązującej ustawy zasadniczej, twierdząc, że jest doskonała.

Nie znam jednoznacznej przyczyny, może jest ich wiele, ale jest rzeczą zdumiewającą, że nikogo to nie zajmuje. Recepty w rodzaju: "zło bierze się z istnienia postkomunistycznej sieci psującej państwo" skompromitowały się same, wykazując swoją absolutną nieadekwatność do rzeczywistości. Przypadek PO każe jednak postawić jeszcze jedno pytanie: czy taka polityka wystarcza do pomyślnego trwania państwa polskiego w dłuższym horyzoncie czasowym, liczonym poza kadencję jednej partii? Mam co do tego wątpliwości. Specyficzny eksperyment polityki bez polityczności na dłuższą metę może się nie udać. Momentem "sprawdzam" będzie raczej czynnik zewnętrzny, bo jak podejrzewam, większość polskich obywateli z taką polityką czuje się całkiem dobrze. Ludzie żyjący nad Wisłą od władzy nie spodziewają się wiele.

Betonowanie wyznawców

Po drugiej stronie frontu mamy Prawo i Sprawiedliwość z Jarosławem Kaczyńskim jako jednoosobową partią, centrum strategicznym i egzekutywą. Wydawałoby się, że znajdziemy po tej stronie politykę w stanie czystym: woli zdobycia władzy towarzyszy chęć wprowadzenia radykalnego projektu przekształcenia Polski. Lekarstwem na słabości państwa i problemy społeczne ma być władza nielękająca się takich wyzwań i do tego stawiająca państwo i jego jakość w centrum swojego programu.

Ale i tu okazuje się, że to, co demonstrowane, nie musi odpowiadać prawdzie. Po pierwsze: trudno zapomnieć okres sprawowania władzy przez PiS, którego dorobek instytucjonalny był nikły. Żaden z problemów, o których wspomnieliśmy powyżej, nawet nie został dotknięty. Po drugie: partia ta skoncentrowała się na udowadnianiu swojej aktywności w dziedzinie symbolicznej - skoro korupcja miała być istotą złego państwa, to CBA było na nią odpowiedzią. Zarówno diagnoza, jak i odpowiedź były chybione i podlegały raczej regułom "rewolucji semantycznej" robionej pod kątem własnego elektoratu niż realnej zmianie systemowej w Polsce.

Już wtedy można było mieć wątpliwości, czy Jarosławowi Kaczyńskiemu chodzi o sprawowanie władzy politycznej, tak jak się ją potocznie rozumie - większość parlamentarna wybrana przez obywateli, własny rząd realizujący program polityczny. Wykonanie przypominało (łącznie z decyzją o przedterminowych wyborach) projekt obliczony na zupełnie inne zyski.

Teraz, po katastrofie smoleńskiej i po przegranych przez lidera PiS wyborach prezydenckich, okazuje się coraz wyraźniej, że to wcale nie klasyczna polityczność jest istotą strategii. Sądzę, że Kaczyński stawiający w centrum debaty odpowiedzialność Donalda Tuska i PO za ofiary "drugiego mordu katyńskiego" (a w tę stronę wydaje się retorycznie właśnie zmierzać) pragnie zabetonować swoich wyznawców w sarkofagu nie do skruszenia, w wielomilionowym rezerwacie wyznawanych przez siebie wartości, w którym będzie na zawsze niekwestionowanym królem.

Być może Kaczyński uznał, że jego wizja Polski i polityki jest nieakceptowalna powszechnie i nigdy jej nie zrealizuje, więc postanowił stworzyć sobie osobne królestwo. Użył społecznych emocji, by wykroić z ogółu Polaków tych, którzy zawsze będą jego wyznawcami. W tym ujęciu kolejne przegrane wybory nie są katastrofą, a udział w realnej władzy nie jest niezbędnym elementem trwania królestwa.

W czasach premierostwa, kiedy Ludwik Dorn był jeszcze jego najbliższym zausznikiem, padło w wywiadzie dla "Europy" (dodatku "Dziennika") znamienne zdanie, w którym Dorn za sukces swojej formacji uznał polityczność dzielącą rodziny, wprowadzającą spór na poziom podstawowego ogniwa społecznego. Mam wrażenie, że właśnie takiej polityki chce, i będzie ją teraz realizował, Kaczyński. I nie ma granicy, której w tym boju wzbraniałby się przekroczyć (ku zgrozie i zadziwieniu innych) - jeśli wspierałoby to budowę jego obozu.

Fundamenty tego projektu, co już widoczne, opierać się będą na utrwalanym przekonaniu o heroiczności cnót brata, zbrodni leżącej u podstaw jego śmierci, konieczności chronienia prawdziwej Polski przed wszystkimi spoza tej mesjanistyczno-spiskowej wizji świata. Jarosław M. Rymkiewicz wspominał ostatnio w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", że dla trwania polskości wystarczy jakieś 8 milionów Polaków - reszta go nie interesuje. Oczywiście chodzi o Polaków Rymkiewiczowsko-Kaczyńskich.

Poeta, coraz częściej tęskniący za krwią jako pieczęcią dla wyznawców, dotknął chyba intuicyjnie istoty projektu politycznego Kaczyńskiego - wyodrębnienia "cnotliwych". Bardzo skuteczne narzędzie. Tyle że absolutnie niepolityczne w tym sensie, że wprawdzie daje szansę na znaczące i trwałe oparcie w elektoracie - ale jednocześnie ogranicza możliwość zdobycia realnej władzy. I de facto jest projektem poza państwem i jego rzeczywistymi dylematami. Przy okazji utrwali w Polsce to, co najgorsze - poczucie wykluczenia, pęknięcie społeczeństwa na nieprzystające do siebie części. Zacieśni też węzeł między totemicznie pojmowaną religią a polityką (dewastując i jedno, i drugie).

***

Obydwie strony tego sporu mają swoich "pożytecznych idiotów" i cynicznych graczy, którzy w zastępstwie i z namaszczenia głównych polityków będą spór ekstremizować. Obydwie strony na różny sposób i z innych pobudek uciekać będą od polityki, której podmiotem jest państwo i jego problemy. Różnica celów strategicznych dodatkowo zaostrza walkę między nimi - obie partie zdają się brać udział w zupełnie różnych konkurencjach sportowych.

Nie mam zamiaru udawać, że wobec takiego dylematu pozostaję zdystansowanym obserwatorem, przyglądającym się polskiej polityce niczym owadom w terrarium. Postawiony wobec tak dwóch różnych "niepolitycznych" projektów wolę jednak niepolityczność PO niż niepolityczność PiS-u. W tym wypadku decyduje rachunek szkód. W moim przekonaniu po stronie, którą wybrałem, jest on mniejszy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2010