Zwodnicza Raja

Nie ma nic prawdziwszego od dobrze napisanej fikcji – mówi Elena Ferrante. Sama wie o tym najlepiej, bo nie zaznała biedy na przedmieściach Neapolu, jak próbuje nam wmawiać w wywiadach.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

Margherita Mazzucco jako Elena i Gaia Girace jako Lila w serialu HBO „Genialna przyjaciółka” na podstawie powieści Eleny Ferrante / MATERIAŁY PRASOWE HBO
Margherita Mazzucco jako Elena i Gaia Girace jako Lila w serialu HBO „Genialna przyjaciółka” na podstawie powieści Eleny Ferrante / MATERIAŁY PRASOWE HBO

Tego nie mógłby napisać mężczyzna. Słyszałem to nieraz od osób, którym podsuwałem parę lat temu nie tak jeszcze sławne książki Eleny Ferrante. Deklarowali mi tak przeważnie mężczyźni, a w ich oczach widziałem bojaźń. Ich konkluzja nie była protekcjonalnym skwitowaniem miękkości, czułości i rozbudowanej palety w opisie uczuć, czyli tego, co od zawsze służyło do zamykania dowolnej autorki w babińcu („Pióra o giętkich stalówkach” – nie ma lepszego ujęcia tego stereotypu niż tytuł szkicu o kobiecej literaturze lat 30. Czesława Straszewicza).

Nie była też kpiną z pozowanej drapieżności typowej dla projektów pisanych pod wyznaczoną z góry misję emancypacji jako zemsty. Jej pazury są zbyt ostre, żeby od razu nie było widać, że wystawiono je na pokaz.

Nie, to był wyraz lekkiego przestrachu, że powieści z cyklu „Genialna przyjaciółka” stawiają czytelnika płci męskiej przed dziwnego rodzaju Nieznanym: nie celebrują fundamentalnej obcości doświadczeń obu płci i nie roszczą sobie pretensji do ekskluzywności („ty, facet, nigdy tego nie zrozumiesz, więc może lepiej odłóż tę książkę, bo nie jest dla ciebie”). Raczej składają poważną, ale niepokojącą propozycję: opowiem ci cały ciężar i paskudztwo egzystencji, czyli to, co pisarze-mężczyźni od zawsze traktowali jako jedną z najmocniejszych walut literackich, ale opowiem to od innej, kobiecej strony. Opowiem wam o tym, jakimi jesteście dla nas sukinsynami, ale nie po to, żeby was zniszczyć. Tylko tak, żebyście umieli sobie uobecnić, co się w naszym, kobiecym, życiu dzieje, ale zostali z niespełnieniem, z niepokojącą pewnością, że coś wam umyka.

Przeklęte miasto

Ludzi powołanych do życia w tym cyklu powieściowym, targanych przez los (to słowa jednej z bohaterek pytanej przez nauczyciela w liceum o to, czym powinna zajmować się literatura), spowija prawie przezroczysta zasłona. Pozwala poczuć ich ciepło i zapach, ale odmawia czytelnikowi ostatecznej, najbliższej formy kontaktu. Niewątpliwie ma z tym do czynienia rodzaj głosu i postawy narratorki.

Oto dojrzała kobieta, zawodowa literatka spisuje zawiłe dzieje swojego związku z tytułową genialną przyjaciółką. To jest wyraźnie podkreślone, że nie opowiada, ale spisuje właśnie. Szuka w strukturze słowa pisanego sensu zdarzeń, których zwykłe wspomnienie, gnieżdżące się w głowie, ale nieprzerzucone na papier, nie ujmuje. Spisuje dzieje na tyle długie, a zarazem domknięte jej zniknięciem, że rekonstrukcja zdarzeń jest automatycznie refleksją umysłu znającego przyszłość, jaka przypadła w udziale bohaterkom i konstelacjom postaci z kilku splątanych ze sobą rodzin.

Przy czym ten przywilej późnego spojrzenia nie zapewnia jakiejkolwiek spokojnej pewności co do sensu życiowych zmagań i próby mądrego, statecznego godzenia się z losem. Im bliżej współczesności, im więcej przybywa nam odsłon, w jakich Elena, narratorka, ogląda siebie i Lilę w coraz starszym wieku, tym mniej wszystko staje się zrozumiałe, spójne, logiczne i brak tu tego, co bywa nieznośną wadą niejednej powieściowej sagi – krągłych pocieszycielskich formułek zawierających mądrości życiowe człowieka, który wreszcie zrozumiał wszystko.

Owszem, godzenie się z urządzeniem świata jest jednym z centralnych tematów tych książek. A ściślej: odkrywanie na własnej skórze przez kobiety, czego oczekują od nich mężczyźni. Obie dziewczynki dorastają w endemicznie biednej dzielnicy Neapolu. Nietkniętej, tak jak większość włoskiego południa, wpływami oświecenia, o XX-wiecznych rewolucjach społecznych nie wspominając.

Jedynym obowiązującym w takim świecie językiem jest przemoc. „Wyrosłyśmy w przekonaniu, że obcemu nie wolno nas nawet tknąć, ale rodzic, narzeczony i mąż mogą nas spoliczkować, kiedy chcą – z miłości, dla przykładu, dla nauki” (przeł. Lucyna Rodziewicz-Doktór). Dla obu jednak głównych bohaterek całe życie będzie grą podjętą z tym przemocowym otoczeniem. Albo poprzez otwarty bunt, który podejmuje bez żadnej taryfy ulgowej Lila – po to, by za każdym razem opaść z sił i poddać się logice męskiej siły. Albo poprzez awans, ucieczkę z dzielnicy nędzy i upodlenia, zdobyty dzięki wykształceniu Eleny. W obu jednak przypadkach gesty i zdobycie podmiotowości będą niecałkowite, skażone przeświadczeniem, że wszystko to może się łatwo odwrócić, unicestwić.

Całe pisarstwo Ferrante – także w drugim cyklu, z którego po polsku wyszła „Obsesyjna miłość” i „Córka” – krąży wokół obsesji niepełności istnienia, niedokończenia projektów, połowiczności wszelkich sukcesów. „Odkąd pamięta, wysila się i przekonuje, że życie ma solidne krawędzie, bo od dziecka wie, że tak nie jest” (przeł. L. Rodziewicz-Doktór) – mówi przerażona Lila podczas aż nazbyt symbolicznej sceny trzęsienia ziemi, rzucającego jako tako urządzone mieszkanko w stan pierwotnego chaosu. Emblematem tego rozmycia konturów egzystencji jest sam Neapol, miasto dzikie, żyjące wedle swoich praw dżungli i posługujące się – kiedy chodzi o coś naprawdę ważnego – własnym dialektem zamiast oficjalnej włoszczyzny, której dzieci uczą się dopiero w szkole i traktują trochę jak niedzielne ubranko do kościoła, przyciasne i nieprzydatne w codzienności.

Bohaterki Ferrante prześladuje lęk, że starczy niewiele, drobny wstrząs, żeby spod politury ustatkowanej egzystencji wydobyło się z trzewi dialektalne przekleństwo, że „dzielnica”, czyli plebejskie korzenie, przypomni o sobie, przywracając je w stan raz na zawsze wyznaczonej podległości. Los komunikuje się z kobietami głównie językiem bólu i upokorzenia i nigdzie w złożonym świecie powieści Ferrante – nawet gdy jesteśmy z dala od przeklętego Neapolu – nie ma na dobre przed tym ucieczki.

Neapol, Via Toledo / MAŁGORZATA FUGIEL-KUŹMIŃSKA

Nie jestem zmyślona

Choć Ferrante ma już w dorobku opasłą tetralogię i cztery inne powieści, jest właściwie pisarką tego jednego tematu. Ale ten wybór strategii pisarskiej dotyczy w jej przypadku w sposób wyjątkowy nie tylko samego tekstu, ale i autorki.

Decyzja o tym, by pozostać za szczelną zasłoną pisarskiego pseudonimu, jest czymś więcej niż tylko sposobem, by zagrać na nosie biznesowi wydawniczemu, który metodę „na celebrytę” posunął do granic mdłości. I to wcale nie jest choroba, która toczy nas dopiero teraz, gdy – jak wyznaje mi pewien ważny polski wydawca – głównym kanałem promocyjnym nawet bardzo poważnych książek jest Instagram. Na wiele lat przed wynalezieniem mediów społecznościowych byłem wszak świadkiem sytuacji, gdy redakcja tygodnika chlubiącego się tradycją inteligencką odrzuciła ciekawy wywiad z Dubravką Ugrešić z prostego powodu, że jest ona za stara na to, by jej twarz pojawiła się w piśmie.

Kiedy się czyta kilkanaście wywiadów, jakich Ferrante udzieliła korespondencyjnie różnym gazetom (a potem wydała, wraz z wyborem listów do wydawców i współpracowników w tomie „Frantumaglia”, czyli „Rupieciarnia”), widać, że igranie z manią grzebania pisarzom w życiorysie i szukania w ich biografii prostych kluczy do twórczości sprawia jej niewątpliwie frajdę.

Jest przy tym cierpka nie tylko wobec płytkich dziennikarzy, ale też poważniejszej krytyki, która działa bardziej jak portier na imprezie towarzyskiej niż czuły radar literackiej wartości. Na pytanie, jak reaguje na giełdę nazwisk, które próbowano, stosując nieraz zawiłe metody analizy narracji i stylu, „dopasować” do niej, kiedy tylko osiągnęła pewien poziom rozgłosu, odrzekła, że pochlebia jej, iż przypisuje się jej twórczość paru dobrym, uznanym pisarzom. Ale zarazem kąśliwie zauważyła: „Dlaczego nikomu z krytyków nie przyszło do głowy zapełnić całą stronę gazety rozważaniami nad hipotezą, że moje książki napisał jakiś emerytowany archiwista albo początkująca urzędniczka z banku?”.

Choć oczywiście musi sobie zdawać sprawę, że aura tajemnicy też potrafi okazać się skuteczną dźwignią marketingową i że aby to dobrze działało, należy mylić tropy, podsuwać zmienne i sprzeczne poszlaki. Tym bardziej gdy chce się podjąć grę z oczywistym czytelniczym odruchem, który każe nam mocniej przejąć się narracją, jeśli sądzimy, że wyrasta wprost z przeżyć autorki, że nie jest zatem „zmyślona”.

Stąd Ferrante podrzucała regularnie sugestie, że cały ten biedny, brutalny Neapol zna z autopsji, że wyszła wprost z zatęchłych podwórek i ścinającej skrzydła biedy. Że jej matka była prostą krawcową – w paru miejscach pogłębiła ten temat, kreśląc oniryczne, nasycone niemal schulzowską aurą wspomnienia dziewczynki błądzącej wśród beli materiałów i ożywiających siłą wyobraźni wypadające spod ręki matki ścinki. Że wyrosła w rozdwojeniu między elitarnym językiem włoskim a ulicznym dialektem: „W mojej głowie pozostają dwa wrogie sobie języki, a neapolitański umie opowiedzieć o mnie, o moich przyjaciółkach i naszym życiu wiele rzeczy, których się wstydzę”. Że zatem cały ładunek rozpaczy wobec niemożności stworzenia siebie na nowo, z dala od ograniczeń narzuconych przez głupi los, wzięła z własnych trzewi.

Śladem przelewów

Nie rozbiory stylistyczne i filologiczne krojenie tekstu na plasterki, tylko zwykłe dziennikarstwo śledcze, stosujące prostą jak budowa cepa zasadę follow the money, było potrzebne, żeby zdemaskować, że w całej tej opowieści prawdziwe jest tylko jedno: osoba kryjąca się za pseudonimem jest faktycznie kobietą.

Dwa lata temu dziennikarz gazety finansowej „Il Sole” sobie tylko znanym szwindlem zdobył kopie przelewów wychodzących z malutkiej oficyny, która od samego początku książki Ferrante wydawała i zbiła na tym majątek, kiedy po latach zyskały one status bestsellerów. Adresatką milionowych transferów okazała się Anita Raja, znana w branży książkowej jako tłumaczka z niemieckiego, a także jako żona dość popularnego pisarza Domenica Starnonego, skądinąd wymienianego wcześniej na liście postaci, które mogą się kryć za pseudonimem.

Odtąd to Starnone będzie na salonach funkcjonował jako mąż „prawdziwej Ferrante” – a może i nawet współpracownik lub doradca... pewne stylistyczne pokrewieństwo można wyśledzić np. w znakomitej, a u nas przegapionej powieści „Sznurówki”. Jeśli zresztą bawić się we wpływologię i poszukiwanie literackich pokrewieństw, to trzeba też dodać, że Raja tłumaczyła na włoski Christę Wolf, z którą utrzymywała bliską znajomość – kiedy już wyszło szydło z worka, znawcy twórczości niemieckiej pisarki zaczęli wskazywać na inspirację np. jej „Rozmyślaniami nad Christą T.”.

Dziennikarza (a także prestiżowe „New York Review of Books”, które jego rewelacje przedrukowało) spotkało potępienie za naruszenie prywatności i tajemnicy, tym bardziej karygodne, że powiązane – jakież to nieliterackie – z grzebaniem w pieniądzach. Tymczasem, jak sądzę, wyrządził wielką przysługę Anicie Rai, trudno bowiem nie pokłonić się z jeszcze większym podziwem przed nią, od kiedy wiemy mniej więcej, kim jest i skąd się wzięła.

Owszem, w Neapolu się urodziła, ale wyjechała z niego do Rzymu w wieku trzech lat. I nie wyrosła z biedy. Jej ojciec był prokuratorem, matka – Golda z domu Petzenbaum – germanistką, autorką podręczników językowych, która w dialekcie neapolitańskim nie mówiła, a włoski kaleczyła do końca życia niemieckim akcentem. Urodziła się bowiem w Niemczech, jej ojciec był Żydem z Wadowic, który w latach 20. przeniósł się do Wormacji, by stamtąd uciec w latach 30. przed Hitlerem do Mediolanu. Wprowadzone w 1938 r. przez Mussoliniego ustawy rasowe sprawiły, że Petzenbaumowie, wciąż z polskim obywatelstwem, zostali zesłani do obozu internowania na głębokim południu Włoch, co zapewne ocaliło im życie, ponieważ już w 1943 r. tamte okolice wyzwolili Amerykanie. Golda tymczasem została wysłana na wszelki wypadek do Szwajcarii, gdzie doczekała końca wojny.

Mniejsza zresztą o te żydowskie (a pośrednio polskie, przez miejsce pochodzenia dziadka) ślady rodzinne Anity Rai – to tylko ciekawe tło dla tego, co nas tutaj szczególnie obchodzi. Raja, obudowując pustą postać Eleny Ferrante (zanim zaczęła o sobie „opowiadać” szerzej w wywiadach, pobrzmiewał w pseudonimie tylko fonetyczny hołd dla Elsy Morante) neapolitańskimi, plebejskimi atrybutami, pozwoliła swoim postaciom ukształtować siebie jako autorkę. Udzieliły jej trochę swojego biednego życia, tak jak ona udzieliła im swojego, deklarowanego raz po raz w wywiadach poczucia, iż kobieta istnieje tylko poprzez swoją niespójność i, jak to mówiła Lila, rozkonturowanie.

W tym sensie nie jest to tylko prosta mistyfikacja zastosowana dla zabawy, zmyślenie dla uwiarygodnienia siebie przed żądnymi „biografizmu” mediami, tylko gest, na który sama naprowadza, cytując bliskiego sobie Itala Calvina: „W jakim stopniu »ja«, który nadaję formę postaciom, to w rzeczywistości »ja«, któremu to moje postaci nadały formę?”.

Nie byłoby więc „Genialnej przyjaciółki”, gdyby Anita Raja nie przeobraziła się w Elenę Ferrante z całą jej stopniowo dopisywaną historią. Nie tylko poszukiwanie świętego spokoju, ucieczka przed stylistkami urządzającymi sesje dla mediów, ale także decyzja, żeby samej przechodząc w stan chwiejny, niepoddający się męskiemu podziałowi na to, co „prawdziwe”, a co „zmyślone”, wyrazić istotnie kobiecą formę istnienia, stworzyć literaturę kobiecą, która nie próbuje w niczym dorównać czy naśladować tę pisaną przez mężczyzn: „Jesteśmy w połowie przeprawy przez rzekę. Wahamy się między dobrze zakorzenionym spełnianiem męskich oczekiwań a nowym kobiecym sposobem wyrazu. Jesteśmy wolne i waleczne, ale godzimy się, by nasza potrzeba realizacji w tej czy innej dziedzinie została zatwierdzona przez mężczyzn dysponujących autorytetem, którzy nas dokooptują, gdy uznają, że dość dobrze przyswoiłyśmy sobie męską tradycję, jeśli umiemy ją przetwarzać bez całej tej chwiejności i kobiecego zawracania głowy”.

Od momentu, kiedy Elena Ferrante zaczęła w sposób totalny zawracać głowę, możemy być pewni feministycznego przełomu w literaturze. „Dopiero kiedy mężczyzna uzna publicznie swój dług wobec dzieła stworzonego przez kobietę bez tej pobłażliwości typowej dla kogoś, kto uważa, że jest o parę szczebli wyżej, to rzeczy zaczną ulegać zmianie”.

Co niniejszym, publicznie, czynię. Mam tylko nadzieję, że tamten nieszanujący prywatności dziennikarski sęp dostał do wglądu właściwe kwity z banku, bo jeśli jednak napisał to wszystko mężczyzna? ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019