Zulus Emeritus

Mangosuthu Buthelezi, wódz Zulusów, który przewodził im przez ostatnie prawie pół wieku i marzył, by zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA, przeszedł na polityczną emeryturę. Prezydentem nie został, ale bywał nim wiele, wiele razy. W zastępstwie.
w cyklu STRONA ŚWIATA

27.08.2019

Czyta się kilka minut

Mangosuthu Buthelezi na stadionie Chatsworth na obrzeżach miasta Durban, marzec 2019 r. /  / FOT. RAJESH JANTILAL/AFP/East News
Mangosuthu Buthelezi na stadionie Chatsworth na obrzeżach miasta Durban, marzec 2019 r. / / FOT. RAJESH JANTILAL/AFP/East News

Tuż przed 91. urodzinami, które właśnie świętował, wódz Buthelezi złożył przywództwo zuluskiej partii Inkatha, którą w 1975 r. założył i która na przełomie wieków, w czasach gdy w RPA obowiązywały jeszcze porządki apartheidu, segregacji rasowej, wyrosła na drugą, największą partię czarnoskórych. Szefując Inkatcie i Zulusom, Buthelezi był najważniejszym obok Nelsona Mandeli i Frederika de Klerka, ostatniego (jak dotąd) białego prezydenta kraju, przywódcą, gdy RPA porzucała apartheid i wkraczała na niepewne grunty ustrojowej transformacji.

Był dawnym druhem, odbiciem w krzywym lustrze Mandeli, a jednocześnie jego politycznym przeciwnikiem i rywalem do tytułu pierwszego czarnoskórego przywódcy kraju. Gdyby pokonał Mandelę, Buthelezi zostałby pierwszym Zulusem na czele południowoafrykańskiego państwa od czasów zwyciężonego przez Brytyjczyków zuluskiego króla Cetshwayo (1872-79), bratanka sławnego Szaki. Matka Butheleziego, księżna Magogo, była wnuczką króla Cetshwayo i córką jego następcy Dinzulu, króla pozbawionego już królestwa. Obejmując południowoafrykańską prezydenturę Buthelezi wróciłby więc poniekąd na tron swoich wielkich przodków.

Dinozaur na emeryturze

Pod koniec ubiegłego stulecia, gdy uznając niewydajność i bankructwo apartheidu białe władze przystąpiły do jego demontażu, walcząc o władzę dla swoich przywódców, zwolennicy uwolnionego z więzienia Mandeli (odsiadywał wyrok dożywocia) i Butheleziego wywołali wojnę domową, która pochłonęła prawie 20 tysięcy ofiar i omal nie doprowadziła do rozpadu RPA.   

Mandela, który w pierwszych wolnych wyborach w 1994 r. został pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA, z polityką rozstał się w 1999 r., po jednej, prezydenckiej pięciolatce, a w 2013 r. zmarł, przeżywszy 93 lata. De Klerk jest 83-letnim emerytem. Buthelezi, polityczny dinozaur, jest ostatnim z weteranów, który przetrwał do współczesności. Nadal przewodził Inkatcie i prowadził ją do wszystkich kolejnych wyborów. Wiosną znów został posłem, najstarszym w obecnym południowoafrykańskim parlamencie. Obawiając się, że nagłe zerwanie z polityką i władzą może okazać się dla uzależnionego od nich Butheleziego zbyt wielkim wstrząsem, jego następca Velenkosini Hlabisa postanowił mu nadać tytuł „prezydenta emeritusa”, uprawniający starego przywódcę do udziału w partyjnych zebraniach i zobowiązujących jego młodszych następców do zasięgania jego opinii i porad.

Londyńskie spotkanie

Z Buthelezim poznał mnie Benjamin Pogrund, jeden z największych południowoafrykańskich dziennikarzy, pod którego opiekę jesienią 1990 r. zostałem oddany na staż w londyńskim „Independent”. Pogrund wylądował w Londynie, gdy naraził się rasistowskim białym władzom RPA artykułami publikowanymi w „Rand Daily Mail” (1902-85), które ujawniały dyskryminację i prześladowania czarnoskórej ludności (masakra w Sharpeville w 1960 r.), polityczne mordy (Steve Biko w 1977 r.), brutalność i korupcję apartheidowskiego reżimu. Benji znał w RPA wszystkich i wszyscy w RPA znali Benjiego. Znał, ma się rozumieć, Butheleziego, który akurat zjechał z wizytą do Londynu do premier Margaret Thatcher (parę tygodni później złożyła urząd szefowej rządu). „Buthelezi ją uwielbia, podziwia jej konserwatyzm i zdecydowanie – tłumaczył mi Pogrund. – Thatcher zaś uważa Butheleziego za statecznego – w przeciwieństwie do Mandeli, którego miała za wywrotowca i rewolucjonistę – przywódcę czarnoskórej większości, z którym da się rozsądnie rozmawiać i układać”. Zarówno Thatcher, jak Buthelezi potępiali zbrojną walkę wyzwoleńczą i sprzeciwiali się międzynarodowym sankcjom przeciwko apartheidowskiej RPA.

Buthelezi znał oczywiście Pogrunda i zgodził się ze mną porozmawiać. Tylko na początku wydawał się podejrzliwy, jakby starał się dociec, co Benji zdążył mi o nim opowiedzieć. Pogrund był bowiem świadkiem najgorszego upokorzenia dumnego Zulusa, chwili, która rozstrzygnęła o jego dalszych losach.

Kamienowanie

W 1978 r. obaj wzięli udział w pogrzebie Roberta Sobukwego, założyciela Kongresu Panafrykańskiego (PAC), który w odróżnieniu od Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) Mandeli uważał, że o swoją wolność czarnoskórzy powinni walczyć sami i własnymi tylko siłami, bez wchodzenia w przymierza z najbardziej nawet postępowymi, wrażliwymi i życzliwymi im białymi. Podobnego zdania był także Steve Biko, twórca Ruchu Świadomości Czarnych, zamordowany rok wcześniej w policyjnym areszcie. Do więzienia na prawie dziesięć lat trafił też zmarły w 1978 r. Sobukwe. Benji Pogrund przyjaźnił się z Sobukwem, tak jak inny biały dziennikarz, Donald Woods, przyjaźnił się ze Stevem Biko (ich historia jest treścią filmu „Krzyk wolności” Richarda Attenborough). Na pogrzebie przyjaciela miał przemawiać jako jeden z dwóch białych gości. Druga była Helen Suzman, biała, liberalna posłanka do południowoafrykańskiego parlamentu i przeciwniczka apartheidu.


CZYTAJ WIĘCEJ

STRONA ŚWIATA to autorski serwis Wojciecha Jagielskiego, w którym dwa razy w tygodniu reporter i pisarz publikuje nowe teksty o tych częściach świata, które rzadko trafiają na pierwsze strony gazet. Wszystkie teksty są dostępne bezpłatnie. CZYTAJ TUTAJ →


Buthelezi przybył na pogrzeb Sobukwego jako wódz Zulusów i premier KwaZulu, jednego z bantustanów, rezerwatów, w jakich według kryterium etnicznego apartheidowskie władze zamierzały rozmieścić czarnoskórą ludność, zawłaszczając dla białych trzy czwarte ziemi i wszystkie bogate miasta. Zwolennicy Mandeli uważali bantustany za przejaw najgorszego rasizmu i zniewolenia, a polityków, którzy je tolerowali, mieli za kolaborantów i zdrajców. „W latach 70. wiele się w Południowej Afryce zmieniło – opowiadał mi Pogrund. – Ruch wyzwoleńczy czarnych został rozgromiony już na początku lat 60., a Mandela i jego towarzysze siedzieli w więzieniu albo musieli uciekać z kraju. Do głosu doszli nowi przywódcy, jak Biko i ich młodzi zwolennicy, którzy umiar ojców i walkę bez użycia przemocy uważali za słabość, a na przemoc reżimu zamierzali dopowiadać przemocą”. W 1976 r. młodzież w Soweto wywołała uliczną rewoltę, która choć stłumiona, nie przestała się tlić i stała się początkiem końca apartheidu.

Młodzi bojownicy nie pozwolili Pogrundowi ani Helen Suzman przemawiać nad grobem Sobukwego. Pozwolili im jednak zostać na pogrzebie. Butheleziego zaś zwyzywali od zdrajców, psów łańcuchowych i świń i przegnali z cmentarza. Uciekał pod gradem kamieni, a przed samosądem ocalili go ochroniarze. Zulus nigdy tego nie zapomniał ani nie wybaczył.

Bliźniacy wolności

Wtedy, w Londynie, powiedział mi, że gdyby Mandela nie został osadzony w więzieniu, nigdy by się tak nie poróżnili, nigdy by nie stanęli przeciwko sobie. Powiedział nawet, że byli tacy sami, jak bliźniacy, i o to samo – o wolność – im w życiu chodziło.

Rzeczywiście wiele ich łączyło. Obaj pochodzili z królewskich rodów – Mangosuthu z zuluskiego klanu Buthelezich, Mandela – z Thembów, którzy wydawali spośród siebie królów Khosów, drugiego po Zulusach, najliczniejszego czarnoskórego ludu Południowej Afryki. Obaj studiowali prawo na uniwersytecie w Fort Hare, gdzie miała się kształcić czarna elita podbitej przez białych Afryki (studiowali tam także m.in. Sobukwe, Oliver Tambo, Desmond Tutu, Chris Hani, przyszli prezydenci Robert Mugabe z Zimbabwe, sir Seretse Khama z Botswany, Julius Nyerere z Tanzanii i Kenneth Kaunda z Zambii). Obaj w czasach studenckich przystali do ruchu oporu przeciwko dyskryminacji czarnych, uczestniczyli w studenckich strajkach. Obaj byli też przygotowywani do przyszłych ról królów, królewskich kanclerzy, zauszników i doradców, wodzów, swatano już im przyszłe żony i matki przyszłych królów oraz wodzów. Nelson Mandela zbuntował się przeciwko wyznaczonemu mu losowi, uciekł do Johannesburga, gdzie został adwokatem i politykiem. Mangosuthu wrócił posłusznie do swojej wioski, przyjął tytuł i obowiązki wodza, a potem doradcy zuluskiego króla Goodwilla Zwelithiniego i premiera podległego mu bantustanu KwaZulu.

Buthelezi powiedział mi w Londynie (a potem powtarzał, ilekroć spotykaliśmy się w Johannesburgu czy zuluskich stolicach Nongomie lub Ulundi), że to sam Mandela namówił go, by utworzył polityczną partię, Inkathę, i wobec zakazu działalności Kongresu walczył o wolność w ramach obowiązującego prawa, „od wewnątrz”. Buthelezi należał do Kongresu, a jego Inkatha przybrała na swoje barwy sztandary kongresowe barwy złota, czerni i zieleni. Kiedy rozmawialiśmy o tamtych dawnych dziejach, przekonywał, że zuluska Inkatha, konserwatywna i wierna tradycji, miała w ruchu wyzwoleńczym być przeciwwagą dla narastającego radykalizmu czarnej młodzieży z przedmieść Johannesburga. I że Mandela się z tym zgadzał, i przekazywał mu w tej sprawie instrukcje z więzienia (kiedy jednak Buthelezi chciał go odwiedzić w więzieniu, Mandela się od wizyty wykręcił). Rewolucja młodych, która według Butheleziego miała współdziałać i uzupełniać się z jego pokojową ewolucją, doprowadziła jednak do wojny.

Już w połowie lat 70. Buthelezi wraz z grupą białych liberałów wezwał białe władze do rozmów o likwidacji apartheidu i przyszłości południowoafrykańskiego państwa. Odrzucał walkę zbrojną, strajki i sankcje. Tłumaczył, że w ich skutek cierpią zwykli ludzie, a nie przywódcy. W przeciwieństwie do wodzów bantustanów Tswanów (Bophutatswana) i Khosów (Transkei i Ciskei) Buthelezi nigdy nie przyjął niepodległości KwaZulu, ofiarowanej mu przez białych. Bronił się też przed próbami wciągnięcia go w sieci apartheidowskiej polityki i upierał się, że nie będzie prowadził żadnych politycznych targów, dopóki Mandela siedzi w więzieniu. Jego przeciwnicy twierdzili zaś, że gdyby Mandela umarł w niewoli, Buthelezi nie miałby najmniejszych skrupułów, by po likwidacji apartheidu przyjąć z rąk białych prezydenturę. Nawet gdyby oznaczało to nie rzeczywiste rządy, lecz jedynie tytularne panowanie, podczas gdy władza i pieniądze pozostałyby w rękach białych.

Młodzi zwolennicy więzionego Mandeli i jego Kongresu mieli jednak Butheleziego za kolaboranta i przedstawiciela staromodnej, wodzowskiej tradycji, nijak nieprzystającej do epoki satelitów i lotów w kosmos. Zulus, wychowany w kulcie tradycji i posłuszeństwa wobec starszych, też nie zapomniał urazy, jakiej doznał na pogrzebie Sobukwego.

Wybory i ziemia

Na początku lat 90. białe władze postanowiły wykorzystać nasilający się i coraz krwawszy konflikt między młodocianymi rewolucjonistami od Mandeli i Zulusami Butheleziego, by opóźnić przekazanie władzy czarnym i osłabić uwolnionego z więzienia Mandelę. Apartheidowska „bezpieka” zbroiła i szkoliła Zulusów Butheleziego na „szwadrony śmierci”, które mordowały przywódców czarnoskórej większości, wzniecały rozruchy i uliczne wojny. Zwolennicy Kongresu nie pozostawali dłużni, a Mandela, szykujący się do przejęcia władzy w kraju, sprawiał wrażenie człowieka zagubionego, któremu sprawy wymykają się spod kontroli. Dla obrońców apartheidu bratobójcze wojny czarnoskórych miały być dowodem, że nie dorośli oni, by przejąć samodzielnie władzę, a także za argument, by nową RPA podzielić jak Jugosławię na odrębne, narodowe państwa, oddzielne dla Zulusów, oddzielne dla Tswanów, Khosów, Sotho. Afrykanerzy, twórcy i beneficjenci apartheidu, chcieli wskrzesić swoje dawne republiki burskie Transwalu i Wolnego Państwa Oranii. Buthelezi przystał do federalistów, do ostatniej chwili groził bojkotem (czyli w praktyce – sabotażem) pierwszych wolnych wyborów, a jego impi-wojownicy toczyli na przedmieściach Johannesburga i w KwaZulu krwawe walki ze zwolennikami Mandeli.

Dopiero w ostatniej chwili i w zamian za obietnicę autonomii i prawa do ziemi dla Zulusów dał się przekonać do udziału w wyborach, w których jego Inkatha zdobyła ponad 10 proc. głosów, a więc zgodnie z ówczesną konstytucją także prawo do udziału w koalicyjnym rządzie Mandeli (poza zwycięskim Kongresem – 62,6 proc. głosów – i Zulusami w koalicyjnym rządzie zasiedli przedstawiciele twórczyni apartheidu Partii Narodowej, która w wyborach zdobyła prawie 28 proc. głosów). Buthelezi został w rządzie Mandeli ministrem policji i sprawował tę posadę także podczas pierwszej kadencji następcy Mandeli, Thabo Mbekiego (1999–2008). W 2004 r. Mbeki zaproponował Zulusowi posadę wiceprezydenta. W zamian żądał jednak, by Inkatha ustąpiła Kongresowi władzę w zuluskiej ojczyźnie, prowincji KwaZulu-Natal. Buthelezi odmówił.

Gdyby przyjął ofertę, do władzy w RPA nie doszedłby może Jacob Zuma, który w 2008 r., w wyniku pałacowego przewrotu zmusił do ustąpienia Mbekiego i przejął rządy w kraju. Mbeki chciał mieć za zastępcę Zulusa, by zapewnić sobie poparcie najliczniejszego z południowoafrykańskich ludów. Dlatego w 1999 r. wziął na wiceprezydenta Zulusa Zumę. Wyrzucił go z pracy, kiedy pojawiły się pogłoski o pierwszych aferach korupcyjnych z udziałem Zulusa, W 2004 r. Mbeki potrzebował Butheleziego, żeby spacyfikować pałającego żądzą zemsty Zumę.

Odmowa Butheleziego przyspieszyła polityczny upadek Mbekiego, ale także samego Zulusa i RPA. Po obaleniu Mbekiego, mając władzę w garści, Zuma zaczął podbierać Butheleziemu zuluskich zwolenników i sam zaczął przejmować rolę naczelnego wodza Zulusów. Z roku na rok Inkatha traciła głosy w wyborach, a także posłów i wodzów, którzy przechodzili pod skrzydła nieskąpiącego im grosza rządzącego Kongresu. Panowanie Zumy, przerwane w 2017 r. kolejnym pałacowym przewrotem, zapisało się w najnowszej historii RPA jako epoka korupcyjnych i obyczajowych afer oraz zawłaszczania państwa przez kongresowych dygnitarzy i ich totumfackich.


CZYTAJ TAKŻE

WYMUSZONA DYMISJA ZUMY: Afrykański Kongres Narodowy, partia rządząca od prawie ćwierć wieku w Południowej Afryce, najbogatszym i najlepiej urządzonym państwie kontynentu, odsunął od władzy własnego prezydenta.


Zastępca

Ogłaszając, że przechodzi na emeryturę, Buthelezi powiedział (a mówił o sobie, jak zwykle, w trzeciej osobie), że niczego nie żałuje. Nie został przywódcą RPA, ale prezydencką godność sprawował wiele razy. Co prawda tylko w zastępstwie Mandeli, de Klerka i Mbekiego, podczas ich urlopów, niedyspozycji i zagranicznych podróży, ale zawsze to coś.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej