Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Aleksander Kwaśniewski skierował do Sejmu projekt nowelizacji ordynacji wyborczej, zakładającej wybór senatorów w okręgach jednomandatowych. Według prezydenta, zmiana pozwoli lepiej wyrażać lokalne interesy i bardziej zwiąże senatora z reprezentowanym obszarem. Tylko czy jest to tak ważne dla Senatu?
Parlament jest kluczowym elementem demokracji przedstawicielskiej. Jego izby mają reprezentować wyborców. Zmniejszenie ich reprezentatywności musi zgadzać się z rolą danej izby w systemie. Jeśli sprawuje ona polityczną kontrolę nad rządem, osłabienie reprezentatywności może być ceną, którą warto płacić za np. łatwość tworzenia większości. W Polsce kontrolerem rządu jest jednak Sejm (tam głosowane są wota zaufania i nieufności). Senat zaś jest izbą, dbającą o poziom legislacji.
Okręgi jednomandatowe jeszcze bardziej osłabią reprezentatywność Senatu. Obecny model (wybory większościowe w okręgach wielomandatowych) już jest premią dla silnych partii. W Senacie najsilniejsze ugrupowanie (SLD) z ok. 40 proc. poparciem wyborców zdobyło 75 proc. foteli. Czy rola tej izby, jak ją definiuje konstytucja, uzasadnia taką deformację woli wyborców? Propozycja prezydenta da silnym partiom kolejną “nadwyżkę".
Marzenia o rządzie większościowym
Istnienie większości parlamentarnej nie jest celem samym w sobie, ale wtórnym wobec np. sprawnego rządzenia czy możliwości politycznego rozliczania rządu. Dlatego warto przyjrzeć się dalekim od doskonałości mechanizmom Sejmu.
Wydarzenia ostatnich tygodni - głosowanie posłów, a nawet ministrów przeciw propozycjom rządu - przypominają schyłkowy okresu gabinetu Jerzego Buzka, dowodząc, że mamy do czynienia ze stałą cechą polskiego parlamentaryzmu. W Sejmie kolejnych kadencji trudno jest zarówno skonstruować większość, jak i utrzymać ją w roli politycznej bazy dla rządu. Cenne byłyby narzędzia ustrojowe (np. prawo wyborcze), ułatwiające likwidację tej polskiej specyfiki i wytworzenie się obyczajów starych demokracji europejskich, gdzie pojęcia “większość" i “opozycja" organizują pracę izby.
Sejm potrzebuje trwałej większości. W Senacie jej istnienie jest dla sprawności rządzenia obojętne. Skoro jednak Senat jest izbą, gdzie drogą dyskusji ma się poprawiać prawo, nieobojętny jest układ sił w tej izbie: czy będzie to dominacja senatorów z partii rządzącej, czy też układ bardziej zrównoważony? W wyborach z okręgami jednomandatowymi dominacja senatorów prorządowych będzie jeszcze silniejsza niż obecnie. Po co nam to?
Mówiąc o reformie ordynacji do Sejmu, prezydent powtarza, że odejście od systemu proporcjonalnego byłoby nadmiernym szokiem dla społeczeństwa. Obywatele, przyzwyczajeni do mniej więcej proporcjonalnego w stosunku do głosów uzyskanych przez partie podziału mandatów w Sejmie, musieliby zaakceptować radykalną nieproporcjonalność. Czy szok może być argumentem przeciw zmianom? Nadszedł czas dyskusji o zasadniczej reformie ustrojowej. Przyczyn zadyszki naszej demokracji jest wiele, ale jedną z głównych stanowi właśnie proporcjonalnie wybierany Sejm, chronicznie niezdolny do wyłonienia silnego rządu.
Według symulacji, Platforma Obywatelska (30-proc. poparcie) razem z Prawem i Sprawiedliwością (kilkunastoprocentowe poparcie) będą miały kłopoty ze stworzeniem rządu większościowego. W systemie proporcjonalnym 30 proc. to dużo, a 15 proc. sporo. Jeśli dwie partie o takim poparciu nie mogą stworzyć większości, to znaczy, że system jest niewydolny.
Doświadczenie pokazuje, że w normalnych warunkach demokratycznej rywalizacji nigdy nie uda nam się stworzyć jednopartyjnego rządu większościowego. W 1997 r. AWS uzyskała 36 proc., ale i tak nie rządziła samodzielnie. W 2001 r. SLD z Unią Pracy zdobyły 41 proc. i też nie miały większości. W obu przypadkach najsilniejsza partia musiała zawrzeć koalicję i to opartą na wspólnej historii, nie programie. Za każdym razem rozpadła się ona przed końcem kadencji.
Taka reforma nie ma jednak wielu zwolenników w istniejącym układzie. W Sejmie to, co sensowne, jest odwrotnością tego, co politycznie możliwe. Najsilniejsza partia (SLD) ma kiepskie prognozy wyborcze, a partia uboga w mandaty (PO) prawdopodobnie wygra najbliższe wybory. Radykalna reforma ordynacji wydaje się niewykonalna, bo SLD nie poprze pomysłu spychającego go na margines.
Co służy nam, co służy partii
Argumentacja prezydenta, odwołująca się do przyzwyczajeń wyborców i ignorująca fakt, że przeszkodą są interesy dawnego ugrupowania Kwaśniewskiego (gdzie po drugiej kadencji być może wróci), jest przykrą niespodzianką dla tych, którzy - nie będąc jego politycznymi przyjaciółmi - prezydenturę tę oceniają jako na ogół ponadpartyjną. Propozycja prezydenta oznacza marginalizację SLD w Senacie, ale utrzymanie się w Sejmie. A to się SLD opłaca.
Rolą prezydenta jest podpowiadanie rozwiązań służących Polsce, a nie partii. Reforma prawa wyborczego zawsze będzie trudna, ale czy to znaczy, że nigdy jej nie przeprowadzimy? Nie rozwiąże ona problemów naszej polityki. Powinna podwyższyć jednak standardy jej uprawiania: rządowi dać instrumenty decyzyjne, a wyborcom możliwość oceny władzy (jednopartyjny rząd nie ma na kogo zrzucić odpowiedzialności za błędy).
Najtrudniejsze reformy grzęzną z jednego powodu: rządy nie są dość silne polityczne, bo proporcjonalny system wyborczy nie daje im samodzielności. Wprowadzając jednomandatowe okręgi w wyborach do Senatu, nie wyjdziemy z niemożności. Zrobimy tylko coś na opak.