Przeciw, a nawet za

Większościowy rząd jako rezultat przyspieszonych wyborów byłby z pożytkiem dla Polski.

18.12.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Uważam, że większościowy rząd jako rezultat przyspieszonych wyborów byłby z pożytkiem dla Polski - także rząd jednopartyjny PiS. Nie w tym sensie, że byłby to rząd najmądrzejszy z możliwych, ale w tym, że mielibyśmy wreszcie rząd politycznie koherentny, a więc mający w końcu szansę wprowadzenia w czyn projektu, z którym szedł do wyborów.

Odkąd mniejszościowy rząd Kazimierza Marcinkiewicza zaczęły krytykować przychylne mu dotąd partie - Samoobrona i Liga Polskich Rodzin - pojawiły się spekulacje na temat przedterminowych wyborów. Po przywróceniu w Polsce parlamentarnej demokracji taka sytuacja wystąpiła dwukrotnie: w 1991 r. (Sejm kontraktowy podjął uchwałę o samorozwiązaniu mniej więcej w połowie kadencji) i w 1993 r. (Sejm został rozwiązany przez prezydenta Wałęsę, z podobnym wyprzedzeniem w stosunku do normalnego terminu wyborów).

Prowizorium

Jednak kontekstem obu tych skróceń kadencji było znaczne rozdrobnienie sceny politycznej, uniemożliwiające - a co najmniej utrudniające - utworzenie większościowego rządu. Teraz sytuacja jest inna: od początku kadencji mamy rząd mniejszościowy, lecz w Sejmie zasiada tylko sześć stronnictw i teoretycznie istnieją nie tylko matematyczne, ale i polityczne możliwości zawiązania większościowej koalicji.

W pierwszych dniach listopada, po niepowodzeniu koalicyjnych negocjacji z Platformą, liderzy Prawa i Sprawiedliwości zdecydowali, że utworzą rząd mniejszościowy. Nie było takiej konieczności: można było albo dogadać się z PO, albo też doprowadzić do fiaska parlamentarnej próby tworzenia rządu mniejszościowego. W pierwszym przypadku dałoby się sformować rząd mający solidną większość w Sejmie. W drugim - prezydent, zgodnie z art. 155 Konstytucji, musiałby rozwiązać Sejm i zarządzić nowe wybory. Decyzja o skróceniu kadencji niedługo po stwierdzeniu pata parlamentarnego z pewnością przedłużałaby okres prowizorium, ale przynajmniej kumulowałaby go w jeden ciąg czasowy. Natomiast wcześniejsze wybory po roku czynią w istocie cały ten rok politycznie prowizorycznym. Nie dość, że rząd mniejszościowy ze swej istoty nie ma łatwego życia, ciułając parlamentarne poparcie to po jednej, to po drugiej stronie sejmowej sali, to jeszcze, stojąc przed nieodległą perspektywą przyspieszonych wyborów, działa w warunkach permanentnej destabilizacji. Z tego punktu widzenia półoficjalne enuncjacje liderów PiS o możliwości przyspieszonych wyborów wydają się nie brać dostatecznie pod uwagę interesów państwa.

Co prawda po utworzeniu rządu Marcinkiewicza nie nastąpiła katastrofa ani w gospodarce, ani w stosunkach z naszymi głównymi partnerami w polityce międzynarodowej, ale mamy niewątpliwie coś na kształt zaniepokojenia. Rynki finansowe dają nowej ekipie pewien kredyt zaufania, nie wiadomo jednak, co będzie, gdy rząd przystąpi na większą skalę do odpłacania się za poparcie środowisk mniej czy bardziej populistycznych. Alians - choć nieskonsumowany za pomocą wejścia tych partii do koalicji rządowej - z populistami z Samoobrony i LPR wywołał w zachodniej prasie niezwykle krytyczne komentarze, włącznie z porównaniami do sytuacji austriackiej sprzed kilku lat (kazus Haidera).

Wyborcze figle

Zobaczmy jednak, co by mogło z przyspieszonych wyborów politycznie wyniknąć. Wszelkie tego typu szacunki obarczone są, naturalnie, wielkim ryzykiem błędu. Polski wyborca to osobnik o wysoce niestabilnych poglądach. Wystarczy zauważyć, jak zmieniało się poparcie dla wielkich i - wydawałoby się - dobrze zakorzenionych w elektoracie partii: AWS w 2001 r. i SLD w roku 2005: droga od potęgi do marginalizacji (SLD) lub wręcz do politycznej śmierci (AWS). To obiekcja pierwsza.

Obiekcja druga odnosi się do znacznych zmian politycznych preferencji w krótkim czasie: kilka tygodni przed tegorocznymi wyborami parlamentarnymi PO miała 40 proc., zaś PiS - tylko 20 proc. - a wygrało PiS. Na tydzień przed drugą turą wyborów prezydenckich, w okresie afery z “dziadkiem z Wehrmachtu" Donald Tusk wyraźnie prowadził w sondażach - by ostatecznie równie wyraźnie przegrać z Lechem Kaczyńskim. Polski wyborca lubi płatać figle. Nie jest powiedziane, że po kilku miesiącach rządów PiS zmienność nastrojów elektoratu będzie uderzać tylko w konkurentów tej partii.

Dlatego przewidywanie dziś wyników przyspieszonych wyborów, które miałyby się odbyć za pół roku, jest zajęciem karkołomnym. Na razie zauważamy rosnącą polaryzację sceny politycznej - ale czy tak będzie w dniu wyborów? Na razie notujemy wzrost przewagi Prawa i Sprawiedliwości nad Platformą - nie ma mądrego, który by potrafił przewidzieć, czy ten trend się utrzyma (owszem, jest wielu komentatorów, którzy z mądrą miną powiedzą po fakcie, że to było do przewidzenia i wytłumaczą, dlaczego). Dziś można powiedzieć tylko tyle: będzie jakoś tam lub całkiem odwrotnie.

Tym niemniej każde dziecko wie, że jeśli braciom Kaczyńskim marzy się skrócenie kadencji Sejmu, to dlatego, że liczą, iż obecne tendencje w sympatiach elektoratu utrzymają się jeszcze do wiosny. Tak więc, jeśli dałoby się ekstrapolować obecnie istniejące tendencje, wtedy mielibyśmy nowy Sejm z dominującą pozycją dwóch partii, które i teraz są najsilniejsze. Z tym że obie jeszcze by się wzmocniły kosztem mniejszych - PSL i LPR - którym groziłoby wypadnięcie za burtę (wynik poniżej 5-procentowego progu wyborczego). W nowym Sejmie mielibyśmy jeszcze SLD o podobnej co obecnie sile i słabszą niż dziś Samoobronę. W sumie: Sejm złożony z czterech stronnictw, z których najsilniejsze być może ocierałoby się o magiczną granicę większości bezwzględnej. Ale uwaga: aby tę granicę przekroczyć, trzeba byłoby osiągnąć notowania powyżej 40 proc., a przy mocnej drugiej partii (gdyby nie zadziałał mechanizm silnej premii dla zwycięzcy) - raczej powyżej 45 proc. To nie jest niemożliwe, ale wydaje się bardzo, bardzo trudne.

Jednopartyjna stabilizacja

Jeśli partii Kaczyńskich udałaby się ta sztuka, mielibyśmy po raz pierwszy po 1989 r. rząd jednopartyjny. Cokolwiek by mówić o niepokojących w tym ugrupowaniu tendencjach do reglamentowania wolności publicznych, nie wydaje się, żeby należało traktować taką sytuację jako bezpośrednie zagrożenie demokracji. To inny temat, ale na marginesie powiem tylko, że nasz ustrój konstytucyjny przewiduje taki (tzn. jednopartyjny) układ władzy, nawet w zestawieniu z prezydentem z tej samej partii (a nawet z prezydentem-bliźniakiem). Jeśli zaś konstytucyjny ustrój to przewiduje, to znaczy, że w jego arsenale są środki potrzebne do ratowania demokracji, gdyby z jakichś powodów jednopartyjnej władzy przyszło do głowy ją ograniczać.

Fundamentalnie jednak rząd jednopartyjny jest w demokracji parlamentarnej raczej czynnikiem stabilizacji i wzrostu gospodarczego niż czynnikiem zamętu i recesji. Pamiętajmy, że podstawowym celem każdych przyspieszonych wyborów jest uzyskanie większej klarowności na nie dość klarownej scenie politycznej. Partie aspirujące do władzy ubiegają się o uzyskanie większego niż dotąd poparcia wyborców po to, żeby koalicja lub pojedyncze ugrupowanie mogło stworzyć w parlamencie poparcie dla większościowego rządu.

Uważam, że większościowy rząd jako rezultat przyspieszonych wyborów byłby z pożytkiem dla Polski - także rząd jednopartyjny PiS. Nie w tym sensie, że byłby to rząd najmądrzejszy z możliwych, ale w tym, że mielibyśmy wreszcie rząd politycznie koherentny, nie zmuszony do zawierania nieustających kompromisów programowych, a więc mający w końcu szansę wprowadzenia w czyn projektu, z którym szedł do wyborów. To zaś oznacza, że mielibyśmy też wreszcie możliwość jednoznacznego rozliczenia takiego rządu. Nie dałoby się już powiedzieć: “to nie my, to koalicjant".

Innym pożytkiem byłoby wytworzenie się na scenie politycznej dwóch biegunów, wokół których być może zacząłby się organizować proces demokratycznej wymiany elit rządzących - taki, jaki znamy z solidnych demokracji zachodnich: brytyjskiej, francuskiej, niemieckiej czy hiszpańskiej. Stabilizacja takiego układu dwubiegunowego wymagałaby prawdopodobnie reformy prawa wyborczego. To - znowu - temat na inną rozmowę, ale narzuca się obserwacja, że w Sejmie z bardzo silną dominacją dwóch partii temat takiej reformy będzie nie do ominięcia.

***

Powyższe uwagi o korzyściach quasi-większościowego uporządkowania sceny politycznej mają wszakże i słabą stronę. Wszystko to bowiem bierze w łeb w momencie, gdy partia mająca prawo do pełnej władzy bierze tę władzę bez towarzyszącej jej pełnej odpowiedzialności. Kiedy partia mająca pełną władzę nie skupia się na rządzeniu, tylko na igrzyskach, można być pewnym, że pożytków z takiej klasyfikacji, których normalnie można by oczekiwać, nie będzie. Chciałbym się mylić, ale wydaje mi się, że PiS takie skłonności przejawia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2005