Zielono mi

Ojciec Tadeusz Rydzyk stwierdził podobno (na głośnej toruńskiej konferencji antyekologicznej), że wegetarianizm zmienia ludzi w kozy.

28.05.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA /
FOT. GRAŻYNA MAKARA /

A owa „kapryzacja” (tak to chyba będzie po łacinie, skoro koza to w języku Wergiliusza capra) jest oczywiście elementem szerszego procesu, o którym z mównicy kazali inni piewcy trendu, określanego przeze mnie roboczo „teologią schabowego”: współczesna lewacka kultura animalizuje ludzi i humanizuje zwierzęta.

Czas więc na pierwszy w historii coming out autora „TP”: otóż tak – jestem kozą. Lewacką. Zanimalizowanym (przez swój wegetarianizm) byłym człowiekiem, który w dodatku ośmiela się twierdzić, iż misja człowieka w odniesieniu do innych stworzeń nie wyczerpuje się w dbaniu o to, by smakowicie prezentowały się w panierce na talerzyku ojca dyrektora.

Uczestnicy toruńskiego konwentyklu poszli kompletnie w poprzek sposobu myślenia o relacjach człowieka z resztą Stworzenia, jaki proponuje w swoim nauczaniu (patrz encyklika „Laudato si”) papież Franciszek, lekceważony i „przeczekiwany” w Polsce nie tylko w tej sprawie przez sporą część tzw. oficjalnego Kościoła. Papież próbuje rozpoznać teraźniejszość i mądrze ułożyć przyszłość, oni kanonizują przeszłość, twierdząc, że najlepiej jest, jak jest tak, jak było. Dorabiają teologię do osobistych przyzwyczajeń. Dogmatyzują doznania swoich kubków smakowych, rolniczą wiedzę z XVIII w. oraz statut Polskiego Związku Łowieckiego. Czytaliśmy chyba tę samą Ewangelię, ja jednak nie znajduję w niej ani pochwały mięsożerstwa, ani bycia wege. Nie ma w niej nic o tym, że – jak był uprzejmy stwierdzić na owej konferencji pewien wysoki stopniem leśnik – filarami społeczeństwa są „Kościół, rolnictwo, leśnictwo i łowiectwo”, albo że – to podobno teza pewnego (sic!) kapłana i profesora filozofii – obrońcy rżniętego właśnie starodrzewu w Puszczy Białowieskiej są gorsi od nazistów.

Piewcy takich rzewnych bzdur mają zawsze w zanadrzu tylko jeden cytat z Księgi Rodzaju: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Używają go instrumentalnie jako niebiańskiej gwarancji, mającej zabezpieczać ich emocjonalne czy finansowe interesy, uparcie nie próbując zinterpretować Starego Testamentu w świetle objawienia Nowego. A w nim – jak wspomniałem – nie ma wskazówek dotyczących diety, wyrębu czy hodowli. Jest za to proste wskazanie: „Kochaj bliźniego, jak siebie samego”.
Co ma piernik do wiatraka, a miłość bliźniego do panowania człowieka nad światem roślin i zwierząt? Bardzo dużo. Chcecie mnie przekonywać, że nie ma czegoś takiego jak „prawa zwierząt”? Świetnie, porozmawiajmy więc o obowiązkach człowieka.

Wyposażony został przez Stwórcę w wyjątkowy status: ma możność organizowania życia (i śmierci) wszystkim istotom słabszym od siebie. O których z kolei wiemy nieporównanie więcej, niż wiedziano choćby w czasach Jezusa, a z każdym kolejnym odkryciem rośnie w nas zachwyt dla Tego, który obdarzył nas towarzystwem tak fascynujących bytów.

Rzecz jest prosta: „komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie”. Moje (stopniowe i wieloletnie) odchodzenie od konsumpcji mięsa nie wzięło się z indoktrynacji stowarzyszenia brukselskich homorowerzystów. Po prostu stwierdziłem, że jeśli – będąc na nieporównanie innym poziomie bytu i świadomości niż świnka czy krowa – jestem w stanie spokojnie przeżyć życie bez zadawania im śmiertelnego bólu, spróbuję to zrobić.

Bóg złożył w moje ręce odpowiedzialność za słabszych ode mnie „braci mniejszych”. Nie powinienem robić im krzywdy, jeśli nie muszę. A dziś, w XXI w., naprawdę już nie muszę. To po pierwsze. Po drugie: ja ten świat mam zostawić moim dzieciom. Po co więc mam niszczyć nawet tak drobną jego część, skoro mogę nie niszczyć, dalej żyć i mieć się świetnie? Dla kaprysu pięciu-dziesięciu sekund odczucia w jamie ustnej? Warto?

No dobrze: ból bólem, ale czy zabicie świnki to niszczenie świata? W dzisiejszych czasach – niestety często tak. Nie twierdzę (a skąd), że jedzenie mięsa to etyczna aberracja. Bez wątpienia aberracją jest jednak to, co zrobił z naszej planety choćby przemysł mięsny, który niszczy nasz wspólny skarb na potęgę. Uwaga: nie mówimy tu o hodowli tradycyjnej, ale o wielkich przemysłowych farmach, które odpowiadają dziś za emisję niemal 20 proc. naszej produkcji gazów cieplarnianych, trwale destabilizując klimat Ziemi. Rocznie pod nóż idzie na świecie 55 mld zwierząt lądowych, a wyhodowanie paszy do ich żywienia już zabiera więcej niż połowę dostępnej powierzchni lądów (produkcja przemysłowego mięsa ma się zwiększyć w ciągu tego półwiecza o 100 proc). 95 proc. kalorii wprowadzonych do systemu przemysłowej hodowli wołowiny w postaci roślin hodowanych na pasze idzie na zmarnowanie (niektóre badania pokazują wręcz, że by uzyskać 1 kcal z białka zwierzęcego trzeba zużyć aż do 40 kcal białka roślinnego). Wyhodowanie jednego kilograma tego mięsa na wielkiej farmie to bezpowrotne zabranie z ograniczonych zasobów ziemskiej wody pitnej 15 tys. litrów (około 90 wanien) życiodajnej cieczy. Wystarczy odrobina poznawczego wysiłku, by przekonać się, jaką cenę za mój dwudziesty dziś plasterek szyneczki (i za nowe mebelki z białowieskiej puszczy, a nie gospodarczego lasu) zapłacą w chorobach, biedzie i głodzie moje wnuki, prawnuki oraz ich współcześni.

Troska o to, by zasoby przyrodnicze traktować jak sanktuarium, a nie jak darmowy bar sałatkowy, to więc nie fanaberia lewackich pięknoduchów, to wyraz praktycznej miłości do bliźniego. Której nieodłączną cechą jest zawsze gotowość do tego, by ustąpić ze swoich kaprysów na rzecz realnych potrzeb innego. Poprzestać na tym, co wystarczy, a nie zjeść i mieć wszystko, co w tej chwili się da. Ot choćby: nie iść w pełen wegetarianizm, ale odrobinę ograniczyć dramatyczną i bezprecedensową w historii nadkonsumpcję białka zwierzęcego. Trzy plasterki mniej dziennie. Nie dla dobra zwierząt, dla dobra ludzi.

Tak się o nich troszczę, ja, lewacka koza. A skoro – choć to nie Wigilia – już jestem przy głosie, proszę pozwolić, że na finał wyjawię Państwu jeszcze dwie moje kozie myśli. Otóż po pierwsze wolałbym już chyba być zjedzonym przez wilki, niż musieć się narażać na bycie pasionym przez pasterza karmiącego mnie tak soczystymi bzdurami, jak te opisane we wstępie. Myśl druga: Bogu dzięki, że znam też jednak innych – takich, którzy nie będą mnie przekonywać, że Pan Jezus nakazywał uczniom jeść mielone oraz wyzywał od zwierząt tysiące mających przyjść po Nim wschodnich i zachodnich mnichów, dla których przestrzeganie bezmięsnej diety jest ważnym elementem obserwancji. Oraz wyrazem nadziei na to, że kiedyś całe stworzenie żyć będzie bez lęku i zgodnie w odnowionym przez Stwórcę świecie (bo zakładów mięsnych w raju raczej jednak nie będzie). ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2017