Zejście z piedestału

Bp Tadeusz Pieronek: Trzeba ludzi wysłuchać, nawet jeśli nie mają racji. Tymczasem w naszym Kościele każda krytyczna opinia jest traktowana jako wyjście poza ortodoksję. Rozmawiał Stefan Wilkanowicz

31.05.2011

Czyta się kilka minut

Stefan Wilkanowicz: Podczas beatyfikacji Jana Pawła II jego następca zwracał uwagę, że Kard. Wojtyła był twórczo obecny na Soborze Watykańskim II, a jako papież wcielał w życie soborowego ducha. A przecież mam wrażenie, że duch Soboru nie wszedł w pełni do Kościoła w Polsce.

Bp Tadeusz Pieronek: Bo nie dojrzeliśmy do wykorzystania doświadczenia i dorobku Soboru! Panuje u nas daleko posunięty indywidualizm, a biskupi czują się tak utwierdzeni na swoich tronach, że wizja Kościoła soborowego nie jest im potrzebna. Bo mają władzę. I uważają, że lepiej myślą niż wszyscy ci, którymi rządzą, bo... sam nie wiem - myślą, że mają natchnienie? Rzecz nazwał po imieniu o. Ludwik Wiśniewski i hierarchowie mają mu to za złe. Sam napisałbym podobnie. Trzeba bić na alarm: biskupstwa to w Polsce dwory. A dwór i służba to fałszywa wizja Kościoła. Na Soborze powiedziano jasno: wiernymi Kościoła są wszyscy jego członkowie, od papieża po świeckiego. I odpowiedzialność za wspólnotę rozkłada się na wszystkich.

Te postanowienia Wojtyła planował wprowadzić w Polsce poprzez Synod Krakowski, zwołany w 1972 r.

To był synod duszpasterski, czyli obejmujący całość życia człowieka. To go odróżniało od dotychczasowych synodów jurydycznych, gdzie zbierało się duchowieństwo, aby ustawiać życie Kościoła zgodnie z własną wizją. A ponieważ uporządkować sprzeczne pomysły mógł tylko biskup-władca, synod polegał na tym, że świeccy-poddani słuchali, co ekscelencja ma do powiedzenia.

Jak rewolucyjne było podejście Wojtyły, świadczą problemy, na jakie wcześniej napotkał. W 1971 r. zwrócił się do prymasa Stefana Wyszyńskiego z propozycją zwołania synodu plenarnego (ogólnopolskiego) - bez skutku. Nie zyskał poparcia. Poprosił więc jako metropolita krakowski o przeprowadzenie synodów w podległych diecezjach: częstochowskiej, krakowskiej, katowickiej, kieleckiej i tarnowskiej. Katowice zrobiły synod jako pierwsze, co wywołało dobrze rozumianą konkurencję. Kolejny był Kraków. Inne diecezje odpowiedziały, że nie mają zaplecza. Wtedy kardynał postanowił rzecz poprowadzić sam, w formie Duszpasterskiego Synodu Archidiecezji Krakowskiej.

Kiedy w 2003 r. skończyłem rozmowę z Janem Pawłem II o Ukrainie, zapytał: czy w Polsce pamięta się o Synodzie Krakowskim? Musiałbym udzielić przykrej odpowiedzi, więc wymijająco pokiwałem głową.

Papież wiązał z dziedzictwem tego Synodu wielkie nadzieje dla Kościoła w Polsce. Bo Synod, zwłaszcza na zebraniach plenarnych, kiedy gromadzili się ludzie z całej diecezji, był wielkim świętem: głosowania, Msza i agape. Wojtyła cenił to wydarzenie ze względu na jego podwójny efekt. Pierwszy - otwierał ludzi na siebie. I to w sensie szerokim, bo i w życiu cywilnym nie mieli okazji do takich spotkań, i w życiu religijnym częściej zapewne spotykali się z proboszczem niż z kolegami. Mieli więc satysfakcję, że mogą zabrać głos, do tej pory nikt się ich o nic nie pytał. Po drugie ludzie, którzy przeszli Synod, zdobyli doświadczenie dla życia obywatelskiego i wyzwań stojących przed Polską po 1989 r.

Mam doświadczenie nie tylko Synodu Krakowskiego, ale też późniejszych: Metropolitalnego i Plenarnego. Ten ostatni, zwołany w latach 90., został przez biskupów potraktowany jako zło konieczne. Szybko zaczęli go kontestować. Nie szło się ich doprosić o cokolwiek. Niektórzy mówili mi: "Nie, bo ja będę robić synod diecezjalny". Na miłość boską! Rób sobie diecezjalny, ale wspomóż plenarny, bo to działanie ogólnopolskie.

Dlatego ważne było przezwyciężenie podejścia, że za Kościół odpowiadają duchowni, a wierni są petentami. Kard. Wojtyła dawał ten sygnał: wszyscy są odpowiedzialni za Kościół.

A pamiętajmy, jak dla duchownych istniejąca wówczas sytuacja była wygodna. Znajdowali się na piedestale, powołując się na władzę mogli wszystko. Tymczasem Sobór opisał służbę kapłańską przez ewangeliczny obraz umywania nóg. Kard. Wojtyła miał przekonanie przełomowe w Kościele, że także świeccy przekazują wiarę - w życiu rodzinnym, w pracy - więc trzeba ich słuchać. To była pierwsza myśl, którą wyraził w odpowiedzi na apel Jana XXIII o sugestie co do planowanego soboru. Wojtyła z jednej strony położył w niej nacisk na konieczność zmian instytucjonalnych (m.in. aby dać możliwość powrotu do Kościoła kapłanom, którzy kapłaństwo porzucili), a z drugiej strony snuł wizję odpowiedzialności za Kościół wszystkich, którzy do niego należą. Wykazał się oczytaniem w tzw. nowej teologii, która dążyła do otwarcia Kościoła na świat, a świata na Kościół. Wiarę religijną podważano niemal wszędzie. W krajach zniewolonych narzucano poglądy sprzeczne z chrześcijaństwem, w krajach zachodnich pieniądz zasłonił prawdy ostateczne.

Kard. Wojtyła miał szczęście, bo udało mu się z komunistycznej Polski wyjechać na wszystkie cztery, coroczne sesje Soboru.

Nie opuścił żadnych obrad Soboru. Chociaż raz był tego bliski. Gdy wypadła tygodniowa przerwa z okazji Wszystkich Świętych, pojechał na Sycylię. Spotkał się z abp. Katanii Guidem Luigim Bentivoglio. W dniu, w którym miał lecieć z powrotem na obrady, pojechał jeszcze zobaczyć Etnę. Schodząc z wulkanu, usiadł na kamieniu i zaczął odmawiać brewiarz. Zakłopotany kierowca ponaglał go, bo wkrótce miał odlecieć samolot, a Wojtyła spokojnie się modlił. Gdy w końcu dojechali na lotnisko, było 15 minut po planowanym odlocie. Ale okazało się, że na pokładzie znajduje się abp Bentivoglio, który spodziewając się w samolocie spotkać Wojtyłę, przekonał załogę, żeby poczekała.

Na szczęście! Bo podczas Soboru był jednym z nielicznych biskupów całkiem samodzielnie myślących. Na pierwszej sesji biskupi mieli swoje spotkania, podczas których Prymas Polski wyznaczał im tematy, na które mieli się wypowiadać. A Wojtyła mimo to wybierał dodatkowo te tematy, na których się znał. Sam swoje wypowiedzi i interwencje pisał i wygłaszał po łacinie. Dał się poznać. Dlatego powierzono mu pracę dotyczącą dwóch ważnych tematów.

Jeden to kwestia wolności religijnej. "Dignitatis Humanae" była deklaracją rewolucyjną - i Wojtyła ma w tym swój udział! Ludzie Kościoła robili z tej wolności karykaturę, narzucając wiarę siłą; tymczasem Bóg daje wiarę, ale to człowiek się na nią otwiera. Nie ma wartości to, co człowiek da Bogu z przymusu. Drugi temat zaowocował konstytucją "Gaudium et spes", do której Wojtyła wniósł doświadczenie komunistycznego zniewolenia: ścierania się zła i dobra w sytuacji, w której to zło ma do dyspozycji wszystkie narzędzia - a mimo to dobro nie dało się stłumić. To nie były przelewki, bo ludzie ginęli za wiarę. Więc głównie tymi tematami zajmował się kardynał w przerwach Soboru. Wojtyła czuł się w Rzymie słuchaczem tego, co Bóg mówi do Kościoła.

Pamiętam, że już w czasie trwania Soboru mówiło się o wiośnie, która ma zawitać do Kościoła. Ale jednak w Polsce sprawa nie była tak oczywista, jak na Zachodzie, bo po prostu nie było pełnej możliwości informowania o działaniach i sensie soborowych prac.

Sobór propagandowo pokazywano jako walkę pomiędzy konserwatystami, rozumianymi jako Kościół, a nielicznymi progresistami, których utożsamiano ze zwolennikami marksizmu. Wojtyła wiedząc, że Sobór nie jest dla katolików w Polsce jasny, pisał z obrad listy do swoich diecezjan, informując o bieżących pracach. Kiedy przyjeżdżał do Krakowa z Rzymu, zawsze miał w kościele św. Anny wykład o ostatnich pracach Soboru.

A wokół Soboru rzeczywiście istniała specjalna, wiosenna atmosfera. Już ustalenia pierwszej sesji - odwrócenie ołtarza twarzą do ludzi i wprowadzenie języków narodowych - były rewolucją. Wierni nierozumiejący, co się mówi podczas Eucharystii, stali się aktywnymi uczestnikami Mszy. Dla Wojtyły to był znak działania Ducha Świętego poprzez Sobór. Mówił wprost, że ma poczucie zaciągania długu jako ten, kto został posłany, by służyć Chrystusowi (czyli Kościołowi).

Kard. Wojtyła po Soborze opracował studium "U podstaw odnowy" i starał się rozpocząć ogólnopolską inicjatywę dla realizacji soborowych uzgodnień.

Tyle że starania ogólnopolskie się nie powiodły. A książka była niejako podręcznikiem dla synodu - syntezą Soboru widzianego oczyma Wojtyły. Bo dokumenty Vaticanum II to obszerne, hermetyczne dzieło, więc sama lektura nie owocowała przyswojeniem. W 1971 r. Wojtyła stworzył komisję, która przez 12 miesięcy przygotowywała synod. Data została wybrana celowo: w 1979 r. przypadała 900. rocznica śmierci św. Stanisława, biskupa i męczennika, czczonego przez Wojtyłę patrona diecezji i Polski. Był on też znakiem sporu między państwem a Kościołem, ateizmem a wiarą: święty zabity przez króla za nieposłuszeństwo i upominanie się o prawa wiernych. Wojtyła skorzystał z tradycji pasterzowania Stanisława przez 7 lat - na tyle samo zaplanował synod. W takim czasie można było zmieścić poważny wysiłek duszpasterski, którego celem było przekazanie dorobku soborowego społeczeństwu polskiemu.

No właśnie: nie tylko wiernym, ale całemu społeczeństwu. Dlaczego?

Społeczeństwo było indoktrynowane, oficjalny pogląd na świat wykluczał religię, ludzie byli poranieni przez agresywny ateizm, cenzurę, represje. Ludzie byli niedoinformowani, skażeni doktryną komunistyczną, a przede wszystkim zastraszeni. Nie gromadzili się i nie rozmawiali na tematy gospodarcze, polityczne czy religijne, bo to było ścigane. Atmosfera braku wolności powodowała, że nie było instytucji, do której można było się zwrócić.

Tu wracamy do Synodu Krakowskiego: trzeba było stworzyć płaszczyznę, która byłaby miejscem do rozmowy i dialogu - niekoniecznie na tematy religijne - gdzie ludzie mogą się przed sobą otworzyć. Kard. Wojtyła działając religijnie, budząc poczucie godności i wolności człowieka, osiągnął cel nieoczekiwany, a może z nadzieją zakodowaną od początku? Że coś pęknie, ludzie przestaną się bać i zdecydują się wziąć odpowiedzialność za to, co się wokół nich dzieje. Z tego narodziła się myśl, by powstały zespoły synodalne. Zespołem miało być grono ludzi, którzy brali do ręki teksty soborowe, czytali je, komentowali, przy okazji także modlili się, czytali Pismo święte, ale też: poznawali się nawzajem i otwierali na siebie.

To był długi proces, który musiał odbywać się etapami. Dokumenty trzeba było wytłumaczyć, rozjaśnić, pokazać, dlaczego są ważne w życiu społecznym i prywatnym, jak w ich duchu działać. Ale teksty były po łacinie, a władza zezwoliła na wydrukowanie tłumaczenia zaledwie w 10 tysiącach egzemplarzy. Czyli gdyby cały nakład ściągnąć do Krakowa, zabrakłoby materiału dla zespołów. Zaczęto więc przepisywać je na maszynie przez kalkę. Jedni pisali, drudzy rozwozili, kolejni przekazywali dalej. Trudny był też dobór przewodniczących: musieli posiadać intuicję organizacyjną, umiejętność referowania i prowadzenia dyskusji. W tamtym czasie w Polsce nie było takich osób. Wojtyła wymyślił, żeby sięgnąć do przedwojennych grup Akcji Katolickiej. Szukaliśmy też jakichkolwiek, nawet różańcowych grup przyparafialnych, byleby ludzie już się znali i byli zorganizowani. Tak to się zaczęło.

Pamiętam, jak kard. Wojtyła szacował, że wszystkich zespołów uda się powołać, ostrożnie szacując, pięćdziesiąt. A powstało ich ok. 500. Zdarzały się oczywiście fikcyjne zespoły, ponieważ rozpadły się zaraz po założeniu, ale intensywnie pracowała minimum połowa.

Niektóre pracują nieformalnie do dziś! Motorem było kilkanaście osób, tzw. Komisja Główna. Przewodził bp Stanisław Smoleński, asystował i rządził kard. Wojtyła. Komisja musiała stworzyć koncepcję dokumentów synodalnych, ale nie zestaw nakazów, jak postępować - bo nie o to tu chodziło, tylko o drogę, jaką przebywamy, jak się zmieniamy, jak zmienia się Kościół.

Szkieletem okazała się nauka o kapłaństwie powszechnym, czyli wszystkich ochrzczonych, a więc o uczestnictwie każdego ochrzczonego w potrójnej misji Chrystusa. Chrystusa jako: Pasterza, Kapłana, Króla. Kluczem było uzasadnienie i zrozumienie tych zagadnień. Misja pasterska polega na uczestnictwie w trosce o Kościół, głównie przez przekaz wiary, i np. program na pierwszy rok prac mówił o przekazie wiary w rodzinie. Ludzie mogli to natychmiast wcielać w życie w domach. Rodzice usłyszeli, że ich zadaniem jest uczestnictwo w nauczaniu Kościoła, szczególnie w czasach, kiedy religia nie była obecna w szkole.

Każdy dokument był podzielony na trzy części. Pierwsza - to głos Boga i głos Soboru do człowieka. Druga - obraz sytuacji, jaka jest w tej dziedzinie w życiu ludzi (uczestników zespołu). Trzecia - wyciągnięcie wniosków, wskazanie, co robić, aby pogodzić wołanie Boga i życie codzienne. Wojtyła bardzo pilnował tego podziału. Nie chciał, aby wysunąć na pierwszy plan oceny sytuacji, bo to mogłoby doprowadzić do wypaczenia interpretacji części teologicznej, która jest mową Boga. Rzeczywistość socjologiczna jest zaś tak krzykliwa, że powoduje bunt i chęć zmian tego, co nam nie pasuje. Kardynał chciał, żeby najpierw wsłuchać się w słowo Boże, a dopiero potem harmonizować życie - spójne życie chrześcijańskie jest najważniejszym świadectwem Kościoła.

A do takiego świadectwa jako Kościół już dorośliśmy?

To, co robimy - musi być wiarygodne. A żeby było wiarygodne, my musimy być inni. Co z tego, że ktoś wygłosi piękną homilię? To jest pytanie, coście przyszli widzieć: trzcinę chwiejącą się od wiatru, człowieka odzianego w miękkie szaty?

Kiedy przed laty w Paryżu obserwowałem miejscowych księży: w krawatach, z małymi krzyżykami w klapach marynarek, byłem zgorszony. Dziś widzę to jako protest. Póki nie nastąpi przełom wewnętrzny, wszelkie tego typu znaki są nieczytelne. Z czegoś trzeba zrezygnować - z czegoś, co nie jest istotne. Autentyczność polega też i na tym, że jeżeli coś jest preferowaną, sprawdzoną linią Kościoła, to trzeba się tego trzymać. A jeżeli słuchamy ludzi, ale i tak z góry wiemy, co zrobimy, bo "ludzie głupi, co mogą wiedzieć"? Trzeba ludzi wysłuchać, nawet jeśli nie mają racji. Tymczasem żadnej krytycznej opinii nie można w naszym Kościele przedstawić, bo jest to traktowane jako wyjście poza ortodoksję. Może jeszcze nie dorośliśmy, żeby to rozwiązać, ale zacznijmy myśleć, co z tym zrobić. Niestety, za daleko to zaszło...

Kościół musi być czytelny, nie może się chować za żadną gardę. Jak się pomyli - to się poprawia. Jak zgrzeszy - przeprasza. I powinien wzbudzać entuzjazm - bo być człowiekiem wierzącym to piękna sprawa. Ciężko sprzedawać wysiłek jako ciepłe bułeczki, a jednak widać, że młodzież chce być w Kościele. Trzeba wiarę traktować jako integralną część życia, a nie jako pójście do kościoła i zapalenie świeczki Panu Bogu.

Chyba jednak coś się w Polsce zmienia na lepsze?

Jeżeli brać jaskółkę za zapowiedź wiosny, to polityka w stosunku do rocznicy 10 kwietnia i katastrofy smoleńskiej była taką jaskółką. Uwikłanie się w politykę jest fatalne, fatalne jest Radio Maryja z tym uwikłaniem. To dwa mankamenty. Co więcej: próbuje się przy pomocy tekstów soborowych przekonywać, że biskupi są powołani do robienia polityki. Oczywiście, jeśli polityka to roztropna troska o dobro wspólne, to jasne, że powinni się w nią angażować wszyscy. Ale biskupi angażują się w to, kto ma rządzić, a to już wkroczenie na pole minowe. Poza tym - ten kościelny triumfalizm! W samym Krakowie mamy dziesięciu infułatów; kiedy idą razem, wyglądają jak orszak świętych polskich.

Wielu biskupów uważa, że ma władzę większą od papieża. Nie leży w ich mocy zwalnianie proboszczów przed wiekiem emerytalnym, więc posyłają do proboszcza siepaczy, którzy dyskutują z nimi, póki nie podpiszą rezygnacji. To straszliwy brak myślenia w długiej perspektywie: kryzys kapłaństwa już dotknął Polskę, będzie się pogłębiać, i starsi proboszczowie mogliby pracować jeszcze kilka lat. Ale młode wilki już skaczą na stanowiska. Tylko że znajdą się w końcu w sytuacji, kiedy nie będzie miał im kto pomóc, więc będą na parafii pracować sami.

Kluczowe są nominacje biskupie, bo w tym i następnym roku cały "stary" Episkopat odejdzie: Częstochowa, Łódź, Gliwice, Katowice, Łomża na biskupa czeka Lublin. Ale problem powinien widzieć nie tyle nuncjusz, co sami biskupi. Tymczasem na obradach Konferencji Episkopatu Polski... Często wstyd mi za te spotkania. Bo na czym polegają? Uchwalanie patronów, tytułów bazylik i wielu innych drobiazgów. Na miły Bóg, przecież trzeba się zająć ludzkimi problemami! Problemami tak trudnymi, że zęby bolą - ale my kultywujemy stary styl niedotykania tego, co trudne.

Jeżeli mówi się dziś o kryzysie Kościoła, może należałoby zwołać następny Sobór?

Sobór to wielkie wydarzenie religijne i społeczne o długofalowym działaniu. Sobór Watykański II skorzystał z wielu przemyśleń ludzi wiary i teologów, którzy przeżyli I i II wojnę światową, podążanie świata do materializmu w liberalnych systemach wolnościowych. Sobór był więc odpowiedzią na współczesność świata i jego błędną trajektorię. Naturalnie, że od 1965 r. działo się wiele rzeczy, których Sobór jeszcze nie znał, żeby wspomnieć tylko rewolucję seksualną 1968 r.; wydarzeń takich było wiele, ale wszystkie szły tą samą, zdiagnozowaną trajektorią. Dlatego Sobór nie stracił niczego ze swojej aktualności.

Najpierw więc trzeba go poznać i uczyć się nim żyć, bo to wspaniałe osiągnięcie - czego dowodem pontyfikat Jana Pawła II, głęboko zharmonizowany z nauczaniem soborowym. Nie wszystkim się to podobało, ale papież czerpał z Soboru pełną garścią. I to się okazało skuteczne. Weźmy wystąpienia w Ameryce Południowej, konfrontacje ze światem komunistycznym i z liberalizmem - to było zakorzenione i czerpało siłę z myśli soborowej. Myślmy więc, jak wykorzystać to, co już mamy. A potem będziemy się zastanawiać, co dalej - tymczasem sytuacja znów stanie się nowa, bo w takim tempie zmienia się świat.

Jestem przekonany od lat, że pomysł zwołania nowego Soboru jest chybiony, na tę chwilę wciąż niepotrzebny. Porzucić bogactwo, które Sobór nam dał, po to, żeby wejść w wymianę myśli i stawiać na boku to, co już jest przemyślane i dobre - to pomysł nieproduktywny.

Bp Tadeusz Pieronek (ur. 1934 r.) jest prawnikiem. W latach 1993-98 był sekretarzem generalnym Konferencji Episkopatu Polski, w latach 1998-2010 przewodniczącym Kościelnej Komisji Konkordatowej. Rektor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie w latach 1998-2004.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2011