Prędkość idealna

ŁUKASZ SUPERGAN, podróżnik: Dystans z Warszawy do Poznania, który przeszedłem w dziesięć dni, samochodem można pokonać w trzy godziny. Ale wtedy widzisz głównie ekrany.

20.09.2021

Czyta się kilka minut

Widok na dolinę Dunajca z Trzech Koron, przez które przebiega liczący 184 km szlak Tarnów–Wielki Rogacz. Maj 2020 r. / ŁUKASZ SUPERGAN / ARCHIWUM PRYWATNE
Widok na dolinę Dunajca z Trzech Koron, przez które przebiega liczący 184 km szlak Tarnów–Wielki Rogacz. Maj 2020 r. / ŁUKASZ SUPERGAN / ARCHIWUM PRYWATNE

BARTEK DOBROCH: Wędrowca wypada zapytać: skąd przychodzisz?

ŁUKASZ SUPERGAN: Tym razem przyjechałem. Trudno powiedzieć dokładnie skąd, bo po sześciu tygodniach w Kirgistanie pod Pikiem Lenina i Chan Tengri ostatnie dwa spędziłem z mieszkającymi za granicą rodzicami i siostrą. Przez pandemię byliśmy odcięci. To pierwszy od dwóch miesięcy dzień w domu.

Spotykamy się w nim, choć powinniśmy raczej na szlaku.

Niedaleko stąd biegnie Główny Szlak Beskidzki. To nieplanowane, choć trochę znaczące, że gość, który chodzi na długich dystansach, zamieszkał obok najważniejszego polskiego szlaku długodystansowego. Do wypraw musiałem trenować w górach. Tu patrzysz na pewne rzeczy inaczej. Jako chłopak wychowany w dużym mieście pierwszy raz w życiu doświadczam wykluczenia komunikacyjnego. Budzisz się w niedzielę i nie możesz wyjechać ze swojej wsi, bo nic tędy nie jeździ.

I tak zaczyna się opowieść o chodzeniu. Zanim sięgnąłem do Twoich „Szlaków Polski”, krajowe trasy długodystansowe kojarzyły mi się ze studenckimi wędrówkami po górach lub pielgrzymkami. Zaskoczyło mnie, jak wiele takich marszrut prowadzi po niżu.

Przez długi czas chodzenie na długie dystanse było pasją parunastu osób w Polsce, które przemierzały szlaki w Europie, Stanach czy Nowej Zelandii. Oczywiście ludzie przechodzili Głównym Szlakiem Beskidzkim, ale po tym wyczynie już do takiego chodzenia zazwyczaj nie wracali. Patrząc na ostatnie dwa lata, widzę, jak popularne stały się długie dystanse. Dotyczące ich internetowe grupy dyskusyjne rozrosły się dwudziestokrotnie, ale nie widzę na nich relacji z przejść nizinnych szlaków. 95 proc. opowieści dotyczy jednego szlaku – GSB właśnie. Frekwencja na nim jest duża, to już nie sto, ale setki, może ponad tysiąc osób w sezonie. Gdy wychodzisz w weekend na główny grzbiet Gorców, na Lubaniu jest cała masa ludzi, ale od kwietnia do października regularnie dostrzegasz charakterystycznych typów z większymi plecakami i iskrą w oku, albo już bez niej, bo są w połowie drogi i wyglądają końca.

Górskie trasy, jak GSB, znane są choć ze słyszenia, co innego Suwalski Gigant, szlak Miedzichowo–Bytom Odrzański, Szlak Jury Wieluńskiej.

Dopiero gdy zacząłem zbierać informacje, zobaczyłem, ile tych szlaków jest. Te na nizinach bywają wręcz zapomniane, zdarza się, że nieoznakowane na odcinku 10-15 km, jak szlak biegnący w rejonie Zielonej Góry. Chciałem nie tyle ulżyć górom, co przesunąć trochę frekwencję na niziny.

Dlatego wybrałeś formę przewodnika, a nie reportażu podróżniczego, jak wcześniej, gdy pisałeś o wędrówkach Łukiem Karpat i przez góry Iranu?

Trudno byłoby mi tak opisać polskie wędrówki. Zdarzało mi się przejść dość popularnym Szlakiem Orlich Gniazd i to nie był materiał na reportaż, bo to formuła dobra, gdy coś cię zaskoczy, zadziwi. Nie chciałem też, by moje wrażenia były na pierwszym miejscu. Zależało mi natomiast, by w książce szlaki te przebiegały przez każde województwo, choć w lubuskim bardzo trudno było znaleźć jeden długi, w innych, jak w Małopolsce, jest ich cała masa, a najwięcej chyba na Śląsku. Co też jest ciekawe, bo ze Szlaku Powstańców Śląskich widać tereny przemysłowe i prowadzi on przez miasta, które są jednymi z najbardziej skażonych w Polsce. Pierwotny plan zakładał opisanie ponad sześćdziesięciu szlaków, ale na opisanie trzydziestu potrzebowałem pół roku pracy.

I zebrania doświadczeń, bo niektórymi ze szlaków przechodziłeś przed laty.

Nawet jeśli przeszedłem szlak w 2016 r., to moja wiedza jest nieaktualna. Mogło się zmienić oznakowanie, przebieg. Jako absolwent ochrony środowiska jestem nakierowany na dziką przyrodę, z którą w Polsce kojarzymy wschód z Podlasiem i Roztoczem. W całej okazałości spotykasz ją jednak także w zabudowanej, wydawałoby się, centralno-północnej Polsce, blisko dużych miast, na szlaku w rejonie Poznania, przez Pojezierze Wielkopolskie, czy Szlaku Brdy, koło Bydgoszczy. Ale pisanie o szlakach na Podlasiu czy Ziemi Lubuskiej czy o Szlaku Kopernikowskim łączącym Olsztyn, Elbląg, Frombork było także lekcją historii. Podobnie jak może być nią świadome wędrowanie. Można spędzić miesiące, wgłębiając się w historię jednego pałacu od dawna leżącego w gruzach. A na szlaku jest takich pałaców dziesięć czy piętnaście.

Jaką trasę można uznać za długodystansową?

To subiektywne. Są też różne definicje. W mojej książce przyjmuję bardzo szerokie kryterium i najkrótsza opisana trasa przez Puszczę Kampinoską ma 56 km. W Wielkiej Brytanii szlak długodystansowy ma powyżej 50 mil, czyli 80 km, w sumie niedużo.

Można przejść w dwa dni.

Jak się ma mocne nogi, mały bagaż. Ale dla mnie długi dystans zaczyna się, gdy planuję nie tylko sam marsz i biwaki, ale muszę wziąć pod uwagę, jak rozłożę siły psychiczne. Jeżeli idziesz spokojnie i co pewien czas odpoczywasz, możesz iść tysiącami kilometrów. O ile wytrzyma twoja głowa. Nawet bardzo piękny szlak będzie miał trudności, a ty będziesz mieć okresy złego samopoczucia. Łatwo powiedzieć wtedy: dalej nie idę. Ale tak jak trenuje się siłę fizyczną, można wytrenować też psychikę. Gdy wychodzę na szlak, jest błoto, zła pogoda, mam ochotę wrócić, zadaję sobie pytanie: czy miałem taki moment na jakimś innym szlaku? Jeśli z kolei cały swój animusz, optymizm zużyjesz w Bieszczadach, a do końca polskich Beskidów zostanie ci jeszcze 400 km, może się okazać, że będziesz psychicznie wydrenowany. U mnie konieczność dawkowania tych sił zaczyna się od 500 km, GSB byłby więc jedynym szlakiem długodystansowym, jaki mamy w górach. Każdy musi znaleźć ten dystans sam, dla każdego będzie znaczył coś innego.

Te szlaki są czasem kombinacją szlaków turystycznych, a czasem pokrywają się z trasami pielgrzymkowymi.

W Polsce jest prawie 40 dróg św. Jakuba, ale wiele z nich to małe fragmenty o symbolicznej długości. Albo drogi takie jak Camino Polaco, który na terenie Polski zaczyna się na granicy z Litwą, idzie na skos, by na zachodzie połączyć się z bardziej rozwiniętą siecią i stać się Drogą Wielkopolską. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby opisać szlaki pielgrzymkowe, natomiast Via Regia jest jedynym długim, który prowadzi przez całą Polskę pod tą samą nazwą.

I oznakowanym.

Nieprzesadnie, daleko mu do tego w Hiszpanii, gdzie możesz iść w środku nocy i nie zabłądzisz bez światła, bo tak często widzisz te muszle. Ale jest dobrze opisany. Poza tym wyjątkiem wybierałem szlaki turystyczne PTTK lub te poprowadzone w parkach narodowych.

Część z tych szlaków można pokonać na rowerze. Co zmienia chodzenie na takich dystansach?

Dystans z Warszawy do Poznania, który idąc do Santiago de Compostela przeszedłem w ponad dziesięć dni, zatrzymując się, spotykając z ludźmi, samochodem można pokonać w trzy godziny, ale widzisz wtedy głównie ekrany akustyczne. Dla mnie ta prędkość wędrowania, trzy-cztery kilometry na godzinę, jest idealna do poznawania świata. I by móc się w momencie zatrzymać i zacząć rozmawiać z kimś spotkanym na poboczu drogi. Jeżeli idę przez wieś – zakurzony człowiek z plecakiem – i spotykam człowieka, który idzie też zakurzony z widłami, i zaczynamy rozmawiać, to w tym momencie jesteśmy równi. Element oddalenia się, wędrówki, pielgrzymki jest wspólny dla wszystkich ważnych religii. Choć nigdy nie uczestniczyłem w pieszych pielgrzymkach, nie przypisuję siebie do żadnej religii, to wędrówkę do Santiago przed ośmiu laty nazywam pielgrzymką.

Agnostyk wyrusza tam w poszukiwaniu sensu?

Zdałem sobie sprawę, że w średniowieczu ludzie nie mieli lotów WizzAira do Barcelony, ale wychodzili z własnego domu. Myślałem: jak by to było wyjść na ten szlak z własnego domu? Może to siła wyższa, a może podświadomość powodowała, że wybierałem trasy, szlaki, miejsca, które w danym momencie były mi do czegoś potrzebne. Miałem w tym marszu momenty medytacji, innym razem długie rozmyślania, co chcę robić dalej, bo rzuciłem pracę, spędziłem dwa lata w Azji, wróciłem kompletnie spłukany, bez mieszkania. Podczas wędrówki takie pytanie mielisz jak w młynku przez parę godzin i odstawiasz, a ono codziennie powraca. Była to droga do wnętrza siebie. Do Hiszpanii doszedłem już z otwartą głową. Po trzech miesiącach zacząłem iść z ludźmi. Po czterech dociągnąłem do Santiago i do przylądka nad oceanem. Ale nie czekała tam nirwana, objawienie. Tam nie ma dosłownie nic, robisz w tył zwrot i wracasz. Ta katedra i ta latarnia morska to są tylko drogowskazy. Może to górnolotne, ale wędrówki długodystansowe są jak życie. Idziesz od czerwonej kropki do czerwonej kropki, ale ona nie jest sensem tego szlaku. Na szlaku jesteś teraz, warto iść nie poganiając siebie.

Świecka, choć parareligijna pielgrzymka, na której Boga zastępuje natura? Historia? Sama droga?

Albo ludzie. Kiedyś zdałem sobie sprawę, że w góry chodzę tak, jak ludzie chodzą do kościoła. Są one dla mnie źródłem przeżyć, których ludzie doznają dzięki religii. A gdybym mógł znaleźć coś wspólnego dla moich pieszych tras, to jest tym czymś pustka. Czy to na Islandii, czy na terytoriach palestyńskich, chciałem być sam w dziwnym, pustynnym, czasem mroźnym, czasem upalnym otoczeniu. Ale paradoksalnie podczas dwóch wypraw – przejścia Iranu i przejścia Izraela – od których oczekiwałem, że będę szedł całe tygodnie sam na pustyni, odkrywałem ludzi. W Iranie tłumaczyli mi ten kraj, pozwolili zajrzeć za jego kurtynę, w Izraelu stali się esencją pustynnego szlaku, który, ku mojemu zaskoczeniu, był regularnie przez nich odwiedzany.

Wybór samotności ma pomóc intensywności takiego spotkania, wynika ze względów pragmatyczno-logistycznych czy z introwertycznej potrzeby?

Ze wszystkich trzech. Rzeczywiście lubię chodzić sam. Mogę spotykać na szlaku ludzi, ale nie chcę mieć towarzysza. Samotny wędrowiec może podejmować większe ryzyko, ale jest też bardziej czujny i unika syndromu zbiorowego myślenia. Dwie osoby są już grupą, która tworzy bańkę. Część uwagi zwracamy do jej środka. A jeżeli chcę, żeby moje zmysły były wyczulone – nie na ryzyko, ale dostrzeganie szczegółów – to muszę być sam. Zacząłem chodzić po górach z moją mamą, potem z nią i jej znajomymi, a mając 18 lat pojechałem sam i tak zostało. Pierwsze doświadczenie głębokiej samotności miałem na Łuku Karpat, gdy przez tydzień wędrowałem z dala od miast, spotykając w tym czasie trzy osoby, w tym dwóch pasterzy. Ta samotność była naprawdę przejmująca na starcie, ale z czasem ją polubiłem.

A co każe Ci wracać na te same trasy, jak na trawers Islandii czy Łuk Karpat?

Za każdym razem co innego. Łuk Karpat był niewyrównanym rachunkiem. W 2004 r. moje doświadczenie było bardzo skromne. Przed tą trasą, która liczy 2200 km, przeszedłem tylko polskie Beskidy od Bieszczadów po Beskid Śląski. Miałem słabe doświadczenie nawigacyjne, źle dobrany sprzęt, bardzo ciężki plecak, złe jedzenie. Czułem, że warto byłoby zrobić to zupełnie inaczej, lekko, spokojnie, nie gubiąc się. ­Islandia była po prostu piękna. Idąc tam latem zastanawiałem się, jak musi wyglądać zimą. Wracając, dostrzegasz szczegóły wcześniej niedostrzegane.

Wróćmy do Polski. Można tu jeszcze przeżyć przygodę?

Może nie mrożącą krew w żyłach, ale dla każdego te szlaki będą przygodą w sensie osobistym. Albo chociaż zaskoczeniem, jak moment, gdy idąc Szlakiem Brdy na Kujawach zobaczyłem rzekę o górskim charakterze.

Można też doświadczyć strachu. Przed zwierzętami, ludźmi, czymś nieokreślonym. Bo wiele z tych szlaków wymaga biwaku.

Lasy Państwowe dopiero od tego roku zaczęły się otwierać na biwakowanie w nich, a wiele wyznaczonych miejsc biwakowych to parkingi przy granicy lasu, drogi, gdzie rozbijając się możesz liczyć na nocną imprezę lokalnej kawalerki. Niektóre z tych szlaków da się przejść korzystając nie tylko z pensjonatów, schronisk, agroturystyk, ale także z wiat i deszczochronów. Inne aż proszą się, by mieć ze sobą własne schronienie.

Wędrowanie jest też lekcją minimalizmu?

Jeżeli byłem w stanie przejść Europę z 35-litrowym plecakiem, choć zaczynałem od Łuku Karpat ze 105-litrowym, to chyba ją odrobiłem. Szlak długodystansowy zmusza do tego. Każdy kilogram w pewnym momencie zaczyna ważyć dużo więcej, niż ważył na początku. Tarp – płachta rozmiaru dwa na dwa i pół metra – to całe schronienie, z którym przeszedłem kilka polskich szlaków. Na Głównym Beskidzkim miałem tylko śpiwór. Liczyłem na dobrą pogodę i była – spędziłem osiem nocy pod gołym niebem, tylko dwie w schronisku. Cała kultura szlaków długodystansowych wywodzi się ze Stanów, gdzie jest Szlak Appalachów, chyba najbardziej znany na świecie, i z niej wyszedł minimalizm w sensie dążenia do lekkości. Długie dystanse są świetną lekcją tego, jak niewiele potrzebujemy.

Mijany krajobraz jest czasem terra incognita, jak piszesz o terenach na szlaku między Lublinem a Chełmem. „Prawdziwa podróż odkrywcza nie polega na szukaniu nowych lądów, lecz na nowym spojrzeniu” – przywołam z kolei Marcela Prousta.

Gdybyś przeszedł się po kraju i pytał ludzi, gdzie jest Chełm, pewnie wiele osób nie byłoby w stanie go wskazać. Dla mnie te szlaki nie były przygodą na granicy życia i śmierci, ale właśnie nowym spojrzeniem na Polskę. Tę Polskę małych miast i wsi, „zadupi” w sensie pozytywnym, czyli miejsc, gdzie nie znajdziesz atrakcji turystycznej, ale wtopisz się w krajobraz, albo takich, które wydają się być z innego kręgu kulturowego. Gdzie świątynie wyglądają nagle inaczej albo historia miała inny przebieg, niż pamiętamy ze szkoły. Można nawet doznać szoku kulturowego, nie jadąc do Indii, ale idąc sto kilometrów od swojego domu. Tak jak na początku mojej wędrówki do Santiago. Gdzie się nie zatrzymałem po drodze, kilka dni od Warszawy, w Wielkopolsce czy okolicach Wschowy, napotkane kobiety pytały, czy mógłbym zanieść do Santiago ich intencje. Były wypisane na małych karteczkach. Przeczytałem je, bo nikt nie prosił o dyskrecję. Wszystkie co do jednej zawierały tę samą prośbę – o dar trzeźwości dla ojców, synów, mężów. Wiedziałem, że to żadna próba reprezentatywna, zaledwie kilka karteczek, ale zdałem sobie sprawę, że za nimi stoją historie milionów ludzi w całej Polsce.

Spotykałeś też migrantów, którzy pokonywali długie trasy nie z pasji, lecz z konieczności.

Wyjeżdżając w 2015 r. na Bałkany, miałem świadomość, że być może w tym tłumie jest Azad, który przyjął mnie u siebie w domu, albo ludzie, których kiedyś mijałem na ulicach Damaszku. Cały czas mam w głowie setki ludzi, którzy przyjmowali mnie w swoich krajach. Miałem poczucie, że muszę spłacić ten dług i właściwie zawsze będę go spłacał. Stąd moje poczucie, że ludzie, którzy podróżują, powinni być trochę aktywistami, bo kto, jak nie my, może przybliżać tamtych ludzi, gasić strach podsycany przeciwko nim. My robimy szlaki długo­dystansowe dla frajdy, ale są ludzie, którzy dla ratowania życia piechotą przechodzą setki czy tysiące kilometrów. Zastanawiałem się, jak by to było, gdyby iść z nimi od granicy z Syrią. Obiecałem sobie, że jeśli Syria będzie kiedyś spokojna, to pójdę pieszo do Jerozolimy. Ciekawe też, czy kiedyś powstanie jakiś szlak na pamiątkę wydarzeń, które teraz przeżywamy – np. piesza trasa z Turcji do Niemiec? Choć myślę, że te migracje to dopiero początek, czubek szpilki. Podróżując przez Iran, spotykałem już ludzi, którzy byli wewnętrznymi uchodźcami klimatycznymi, rolników, którzy migrowali do miasta za jakąkolwiek pracą, bo ich pola zmieniły się w pustynię.

A dokąd zmierzasz w swojej wędrówce?

Myślę o szlakach, gdzie można wyjść do ludzi związanych nie tylko z tematyką migracji, ale też zmian klimatu i zmieniającego się świata. Myślałem o przejściu takiego szlaku w Indiach. Myślę też o powrocie na Bliski Wschód – do Libanu i Jordanii, gdzie można spotkać palestyńskich i syryjskich uchodźców. Chciałbym, żeby kolejne wyprawy skupione były na takich ludziach jak ci, którzy do nas przychodzą, przyjeżdżają. To zakręt, w który wchodzę, po latach moich wypraw, za którym będą one miały inny charakter, zahaczający w mniejszym stopniu o góry i przygody, a w większym o ludzi.©

ŁUKASZ SUPERGAN (ur. 1981) jest podróżnikiem, piechurem długodystansowym, fotografem. Autor książek „Pustka wielkich cisz”, „Pieszo do irańskich nomadów” oraz „Szlaki Polski. 30 najpiękniejszych tras długodystansowych”. Oprócz dwukrotnego przejścia Łuku Karpat i trawersu Islandii, samotnie przemierzył m.in. łańcuchy gór Zagros w Iranie, Alp, Pirenejów oraz cały Izrael. W 2021 r. dokonał w ciągu 49 dni na dystansie 1098 km zimowego przejścia polskich gór – Sudetów i Karpat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2021