Zanim nadejdzie ciemność

Nie mamy wyjścia – musimy odejść od węgla. Problem w tym, że nie bardzo mamy dokąd. Zamiast budować elektrownię atomową, straciliśmy cenne lata na dyskusje. Dopiero teraz coś się zmienia.

11.07.2022

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy gminy Choczewo protestują przeciwko budowie elektrowni atomowej. 30 czerwca 2022 r. / KRZYSZTOF STORY
Mieszkańcy gminy Choczewo protestują przeciwko budowie elektrowni atomowej. 30 czerwca 2022 r. / KRZYSZTOF STORY

Czekam na parkingu przy jednej z najładniejszych bałtyckich plaż, niedaleko Białogóry. Całe dzieciństwo przyjeżdżałem tu z rodzicami na wakacje. Teraz z daleka widzę chmurę kurzu. Sebastian nadjeżdża na motorze, gasi silnik czarnej WSK-i, zdejmuje kask: – Polska energetyka jest jak ten motor – mówi. – Z wierzchu świeża farba, ładnie wygląda, a w środku 40-letni złom. Ciągle trzeba coś remontować i łatać, a i tak wiadomo, że zaraz się rozpadnie.

Dziesięć kilometrów na zachód od nas, nad samym morzem ma powstać pierwsza w Polsce elektrownia jądrowa. Zdaniem Sebastiana to szansa na zmianę zdezelowanej WSK-i na nowy motocykl. W podzielonej gminie Choczewo jest jednym z najbardziej zagorzałych zwolenników inwestycji, do której Polska bez żadnych efektów przymierza się od 17 lat. Dlatego dzisiaj nie warto pytać: stawiamy „atom” czy nie, tylko: co zrobimy, żeby za kilka lat nadal mieć prąd w gniazdkach?


SŁUCHAJ PODKASTU POWSZECHNEGO:

Elektrownię jądrową mogliśmy mieć od dawna. O tym, jak nadzieja polskiej energetyki i chluba inżynierii zamieniła się w pomnik naszej niegospodarności, opowiada Maciej Melańczuk ze stowarzyszenia Elektrownia Jądrowa Żarnowiec. Rozmawia Krzysztof Story >>>>


Żadnej rezerwy

Z Sebastianem rozmawialiśmy 29 czerw­­ca, w słoneczny, bezwietrzny dzień. Polska zużyła wtedy 438 GWh energii. Ponad połowa pochodziła z węgla kamiennego, kolejne 25 proc. dołożyły opalane węglem brunatnym elektrownie w Bełchatowie, Pątnowie i Turowie. Wiatraki i fotowoltaika nie dobiły nawet do 12 proc.

Ważniejsza jest inna statystyka. Trzy czwarte naszego prądu pochodzi ze źródła, które zaraz wyschnie. Katastrofę, przed którą stoimy, obrazuje jedna liczba: średni wiek elektrowni w Polsce to 48 lat. I dlatego prawie każdy blok węglowy w kraju, od Turowa po Jaworzno, ma już wyznaczoną datę zamknięcia. W lipcu 2021 r. Ministerstwo Klimatu i Środowiska opublikowało sprawozdanie dotyczące bezpieczeństwa polskiej sieci energetycznej. W najbardziej optymistycznym wariancie tej analizy do 2030 r. z polskiej sieci zniknie prawie 7 GW mocy (łączna moc wszystkich źródeł energii w Polsce wynosi obecnie niecałe 60 GW). W pesymistycznym – 8 GW do 2025 r., a do 2030 – ponad 11 GW. To wyliczenie opiera się na deklaracjach składanych przez same elektrownie, a te chcą stare węglowe „trupy” zamykać jak najszybciej, i to wcale nie przez troskę o klimat, lecz o własne budżety.

Od 1 lipca 2025 r. elektrownie węglowe wypadną z tzw. rynku mocy wprowadzonego w 2017 r. To mechanizm, w którym państwo płaci elektrowniom nie tyle za energię, ile za gotowość do jej produkcji. Jest więc kroplówką, na której od pięciu lat wisi polska energetyka. Teraz zostanie odcięta, bo z rynku mocy będą mogły korzystać od 2025 do 2035 r. tylko najnowocześniejsze jednostki węglowe, spełniające rygorystyczne normy emisji. Takich mamy w kraju jak na lekarstwo, a musimy też pamiętać, że i one po 2035 r. zostaną wyłączone z rynku mocy. Dodatkowo ciągle rosną (i będą rosły) koszty emisji CO2 ustalane w ramach unijnego systemu. A poza tym: stare piece się psują, remonty są drogie i nieopłacalne, niedługo skończy się też możliwość finansowania inwestycji węglowych z publicznych pieniędzy.


CZYTAJ TAKŻE: 
Atom i gaz zostają w unijnej taksonomii jako źródła energii zgodne z polityką klimatyczną Unii. To dobra wiadomość dla polskiej energetyki, ale niekoniecznie dla klimatu >>>>


Proces odłączania od sieci starych jednostek już się zresztą zaczął. W latach 2019-2020 produkcja energii w polskich elektrowniach spadła o prawie 13 tys. GWh rocznie (około 8 proc. całego prądu w Polsce). W ubiegłym roku doszło do kolejnych spadków, bo PGE i Tauron wyłączyły z eksploatacji bloki węglowe o łącznej mocy blisko 2 tys. MW. Widać więc, że już zaczęliśmy odchodzić od węgla. Szkoda tylko, że przez lata zaniedbań i ignorowania problemu nie bardzo mamy dokąd pójść. W analizie ministerstwa czytam, że warunkiem bezpieczeństwa dostaw energii jest terminowe zakończenie inwestycji. „Do momentu oddawania do eksploatacji nowych jednostek wytwórczych, dodatkowych w stosunku do obecnie budowanych, nie należy odstawiać istniejących źródeł”. Mówiąc krótko: nie mamy żadnej rezerwy.

Trzy drogi

Wyjścia są trzy: OZE, gaz (ale tylko jako paliwo przejściowe) oraz atom. I wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie skorzystać ze wszystkich naraz. – To już nie jest konkurs piękności, gdzie możemy wybrać swoją ulubioną technologię – komentuje Jakub Wiech, zastępca redaktora naczelnego portalu Energetyka24.pl. – Nie możemy pytać: atom czy OZE? Musimy coś robić. Jak najwięcej i jak najszybciej.

Fotowoltaika i wiatraki, pomimo absurdalnych często barier prawnych, intensywnie się w Polsce rozwijają i stanowią dziś ok. 18 proc. całego miksu energetycznego. W najbliższych latach powstaną też na Bałtyku liczne morskie farmy wiatrowe. Jednak oparcie całej energetyki na OZE jest obecnie nierealne. Jedynym krajem nawołującym do tego w UE są Niemcy, które paradoksalnie spalają dziś najwięcej węgla w Europie: w ostatnim roku udział węgla w niemieckim miksie wzrósł nawet z 24 do 29 proc. Energię można oczywiście magazynować, ale największe dostępne magazyny mają pojemność ok. 1 GWh – wystarczy na zasilenie Warszawy przez 60 minut.

W gaz planujemy do 2040 r. zainwestować miliardy, choć wiąże się to z opłatami emisyjnymi (mniejszymi niż za węgiel). Najważniejszym projektem jest tu oczywiście Baltic Pipe i gaz z Norwegii, dzięki któremu w przyszłym roku będziemy mogli zastąpić odcięte paliwo z Rosji. W zeszłym roku został oddany nowy blok gazowy w Żeraniu, dwa kolejne powstają w elektrowni Dolna Odra, po jednym w Grudziądzu i Ostrołęce, która po fiasku projektu węglowego (i stratach wynoszących według NIK niemal 1,4 mld zł) została pośpiesznie przekształcona w elektrownię na gaz.

Zostaje jeszcze atom. Ale to głównie opowieść o tym, jak to się stało, że 38-milionowy kraj nie ma stabilnego, niskoemisyjnego źródła energii, podczas gdy w Europie Środkowo-Wschodniej atomówki nie są niczym nadzwyczajnym i stać na nie było niemal każde państwo.


CZYTAJ TAKŻE: 

GASIMY SILNIK. KONIEC ERY SAMOCHODÓW SPALINOWYCH. Miną lata, zanim ta uchwała przerodzi się w konkretne przepisy, ale kierunek zmiany został właśnie wytyczony >>>>


Dorobek uważam za nikły

Żeby opowiedzieć o tej kompromitacji i zmarnowanej szansie, musimy cofnąć się w czasie. 12 sierpnia 1971 r. Prezydium Rządu PRL podejmuje decyzję o budowie elektrowni jądrowej. Rok później zostaje wybrana lokalizacja – wieś Kartoszyno nad Jeziorem Żarnowieckim, choć do historii projekt przejdzie jako Elektrownia Jądrowa Żarnowiec.

Technologię dostarczył oczywiście ZSRR. Umowę o współpracy podpisano w 1974 r., a osiem lat później rozpoczęła się budowa. W tym momencie Czechosłowacja miała już dwa działające reaktory w Bohunicach i sześć kolejnych w budowie. Energetyka jądrowa w bloku wschodnim przeżywała rozkwit, głównie za sprawą reaktora WWER-400 – bezpiecznego, dość taniego i prostego w konstrukcji. Wiele z nich pracuje do dzisiaj. Docelowo cztery takie jednostki miały stanąć też w Żarnowcu. Dodatkową zaletą było to, że wiele podzespołów, w tym prawie cała maszynownia, mogło być produkowanych w polskich zakładach (m.in. Zamech, Energoprojekt, Rafako). W archiwach rządowych żółkną też plany drugiej elektrowni, która miała stanąć w Klempiczu w Wielkopolsce (wykonano nawet pierwsze prace).

Pierwsze piętro Żarnowca stoi do dziś i niszczeje; na teren wejść nie można. Po drugiej stronie wody działa elektrownia szczytowo-pompowa, która miała towarzyszyć jądrówce jako magazyn energii. To żywy dowód, że w Żarnowcu budowa szła sprawnie do końca lat 80., nawet po katastrofie w Czarnobylu w 1986 r. Tak naprawdę klęska przyszła z upadkiem komunizmu. Dogorywający PRL nie miał pieniędzy na kontynuowanie projektu, zatrudnienie spadło z 6 tys. robotników do tysiąca, prace prawie stanęły. Tak wspomina tamten czas prof. Andrzej Strupczewski z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, który wykonywał analizy bezpieczeństwa Żarnowca: – Ten reaktor był bezpieczny, ale miał wielką wadę, był rosyjski. Wtedy akurat odzyskaliśmy niepodległość i wiele osób uważało, że patriotycznym obowiązkiem było wystąpić przeciwko sowieckiej elektrowni w Polsce. Nasze analizy przyjmowała co prawda Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej w Wiedniu, ale nie polskie społeczeństwo. Zaczęły się protesty i głodówki. A nowy rząd nie miał pieniędzy. Pojawił się więc pomysł, by przerwać budowę, a to, co mamy, sprzedać do innych krajów.

Rząd Tadeusza Mazowieckiego powołał specjalną komisję prowadzoną przez ministra przemysłu Tadeusza Syryjczyka. W komisji było po równo przeciwników i zwolenników atomu, więc nic dziwnego, że – jak zanotował sam Syryjczyk w 1990 r. – „zespół nie ustalił jednoznacznej odpowiedzi na temat kontynuowania lub zaniechania budowy”.

Minister pisze dalej: „dorobek komisji uważałem za nikły”, a potem wyciąga wniosek na temat elektrowni: „jest inwestycją zbędną dla polskiego systemu energetycznego w horyzoncie 10 do 20 lat, a potem wcale nie ma pewności, że energetyka jądrowa będzie potrzebna”. Ta prognoza opierała się na nietrafionym z dzisiejszej perspektywy założeniu, że wykorzystanie energii będzie spadać. Nie ma też w analizie słowa o zanieczyszczeniu środowiska, choć naukowcy o kryzysie klimatycznym zaczęli pisać co najmniej 20 lat wcześniej. W dodatku minister pisze o szacowanym czasie eksploatacji jądrówki od 30 do 50 lat, choć większość bloków pracuje znacznie dłużej.


ZOBACZ TAKŻE: 

CO JA MOGĘ? Skupianie się na słomkach i foliówkach może być największym błędem w walce z katastrofą klimatyczną. Ale to nie znaczy, że jednostki są bezsilne >>>>


Warto dodać, że przeciwko elektrowni jądrowej występowało wówczas nie tylko społeczeństwo obawiające się powtórki z Czarnobyla oraz ekolodzy, ale również potężne wtedy w Polsce lobby węglowe. Na podstawie rekomendacji Syryjczyka rząd Mazowieckiego 4 września 1990 r. podjął decyzję o skasowaniu projektu jądrowego. Elektrownia została postawiona w stan likwidacji.

Broń od atomu

To nie był ewenement. Prace nad projektami jądrowymi przerwały na początku lat 90. XX w. wszystkie kraje wychodzące z bloku sowieckiego. Tyle że nasi sąsiedzi swoje rozpoczęte budowy zakonserwowali, a projekty odłożyli na potem. Przykład? Słowacja właśnie kończy budowę ostatniego bloku w Mohovcach, którą zaczęła w 1985 r. i przerwała na ponad dekadę. Oznacza to, że za rok problem z opłatami za emisje przestanie dla Słowaków w zasadzie istnieć (70 proc. energii będą mieli z atomu, 25 proc. z OZE).

– My stwierdziliśmy, że w żadne odkładanie nie będziemy się bawić – mówi prof. Strupczewski. – W patriotycznym uniesieniu wyłączyliśmy nawet pompy odwadniające plac budowy. Zalana konstrukcja jest dzisiaj bezużyteczna.

Co się dało, wyprzedaliśmy, i to za grosze. Jedna z osłon reaktora pojechała do elektrowni w Finlandii, inna część sprzętu na Węgry. Kredyty zaciągnięte na Żarnowiec spłacaliśmy aż do 1996 r. Zmarnowaliśmy wysiłek wykształcenia ponad 2 tysięcy specjalistów i osiem lat budowy. A potem na długie lata w ogóle zapomnieliśmy o atomie i dopiero po wejściu do Unii, w 2005 r. przypomniał sobie o nim rząd Marka Belki. W założeniach polityki energetycznej Polski do 2025 r. znalazły się słowa: „uzasadnione staje się wprowadzenie do krajowego systemu energetyki jądrowej”. Od tego czasu opracowaliśmy również założenia polityki energetycznej do 2030 r., a ostatnio – do 2040 r. W każdym dokumencie jest to samo zdanie o atomie.

Deklaracji było więcej. Pierwszą poważną złożył Donald Tusk w 2008 r., kiedy zapowiedział budowę dwóch elektrowni jądrowych. Jedna, co oczywiste od dawna, miała stanąć na Pomorzu, gdyż nie ma tam żadnych dużych źródeł mocy, jest za to ogromne zapotrzebowanie na prąd dla Trójmiasta. Pierwszy reaktor miał zacząć pracę w grudniu 2021 r. W ciągu dwóch lat wybrano potencjalne lokalizacje, utworzono specjalny departament w Ministerstwie Gospodarki, powołano spółkę Polskie Elektrownie Jądrowe, a pełnomocniczką rządu ds. jądrówki została Hanna Trojanowska, doświadczona inżynierka energetyki.

– Pani Trojanowska doprowadziła do zmian w prawie, dostosowując je do energetyki jądrowej – przyznaje Andrzej Strupczewski. – Więcej zrobić nie mogła, bo rządzący zamiast dać jej władzę i pieniądze, dali jej tylko tytuł i gabinet.

Program energetyki jądrowej przeszedł konsultacje środowiskowe i transgraniczne, gdyż rozwój atomu trzeba konsultować z sąsiadami. Po wyborze trzech potencjalnych lokalizacji (Gąski, Choczewo, Żarnowiec) rozpoczęły się jednak protesty, wspierane przez duże organizacje ekologiczne, m.in. Greenpeace. Rząd z kolei nie podjął żadnych realnych działań, ogłaszał tylko kolejne terminy rozpoczęcia i zakończenia budowy. Dodatkowo zupełnie „położono” kwestię komunikacji z mieszkańcami okolic wskazanych lokalizacji, nie zadbano też o wytłumaczenie społeczeństwu, że nie grozi mu drugi Czarnobyl.

Skutek? W lutym 2012 r. w gminie Mielno odbyło się referendum, 94 proc. mieszkańców opowiedziało się przeciw budowie w nadmorskich Gąskach. Dwa lata później Hanna Trojanowska została odwołana ze stanowiska. Dziś jedną z niewielu pamiątek po programie jądrowym PO jest kapliczka na wylocie z Gąsek. Na krzyżu pod figurą Matki Boskiej ozdobne litery układają się w napis: „Broń od atomu”.

Lekcje bez nauki

Ta kapliczka jest dyżurnym pretekstem do wyśmiewania obaw ludzi przed atomową katastrofą. A szkoda, bo powinna być traktowana jako pomnik zaniedbań i niekompetencji władz. Takie projekty zaczyna się od edukacji, a dialog z mieszkańcami nawiązuje się lata wcześniej, pokazując im korzyści i możliwości rekompensaty ewentualnych szkód (ich koszty przy inwestycji tej skali są w zasadzie pomijalne). Obserwując tamten projekt jądrowy, w którym nie podjęto żadnych realnych działań, ciężko nie traktować poważnie teorii, że rząd wcale jądrówki nie chciał. Potrzebował jedynie wielkiej wizji na użytek negocjacji z Komisją Europejską.

Dziś podstawowe pytanie brzmi: czy wyciągnęliśmy naukę z tej lekcji? Według planu ogłoszonego przez rząd PiS w 2020 r. pierwszy reaktor ma zacząć działać w 2033 r., a do 2040 r. mamy mieć od 6 do 9 GW mocy w dwóch elektrowniach. Według analiz Polskiego Instytutu Ekonomicznego wydamy na to 105 mld zł (tylko ostatnie plany zakupowe polskiej armii sięgają 100 mld zł).

W zeszłym roku ogłoszono też preferowaną lokalizację. To Lubiatowo-Kopalino, choć tak naprawdę elektrownia ma stanąć dalej na zachód – nad samym morzem na wysokości Słajszewa. Z początkiem kwietnia inwestor (Polskie Elektrownie Jądrowe) złożył w GDOŚ raport środowiskowy, co jest pierwszym realnym działaniem w energetyce jądrowej od 1990 r.

Droga do elektrowni jest jednak daleka. Najpierw musi powstać raport lokalizacyjny. To odwrotność raportu środowiskowego, który pokazuje, jak elektrownia wpłynie na otoczenie. Lokalizacyjny musi ustalić, jak otoczenie może zagrozić elektrowni. Z budową atomu wiążą się wyśrubowane standardy bezpieczeństwa, trzeba rozważyć nawet perspektywę uderzenia meteorytu w Bałtyk. Następnie czekają nas konsultacje społeczne oraz transgraniczne, i tu możemy się spodziewać sprzeciwu ze strony Niemiec i Austrii. Raczej nie zablokują projektu, ale mogą go opóźnić.


ZOBACZ TAKŻE:

RZEKI TO ŻYCIE. Przepłynęła kraj galarem, na protest przeciw zaporze wyprowadziła krowy, uplotła warkocz długi jak Białka. Teraz, podczas suszy, Cecylia Malik pyta: czysta woda do picia czy brudne kanały dla barek – co wybierasz? >>>>


Czeka nas też wybór głównego wykonawcy. W grę wchodzą trzy firmy: francuski EDG, amerykański Westinghouse i koreański KHNP – wszystkie już teraz walczą o sympatię władz i społeczeństwa. Na przykład KHNP zaprosił ostatnio do Korei grupę polskich dziennikarzy, ufundował też plac zabaw w Choczewie, kusi obietnicą postawienia w Polsce fabryki paliwa uranowego. Każda oferta to inny model reaktora i osobne negocjacje, które obejmują dużo więcej niż cenę. Ważne są np. gwarancje udziału polskiego przemysłu przy budowie, a tu mamy solidne kompetencje. W budowę bloku nr 3 w Elektrowni Jądrowej Olkiluoto w Finlandii jest zaangażowanych 25 polskich firm. Oczywiście ostateczny wybór jest też istotną decyzją geopolityczną.

Potraktujcie nas poważnie

W Słajszewie skręcam w szutrową drogę oznaczoną drogowskazem „Do morza”. Dwa kilometry jadę między polami, do parkingu, dalej jest nadmorski las sosnowy, a za nim wydmy, piaszczysta plaża i morze. 100 metrów dalej ma zaczynać się teren elektrowni. Planowana jest linia kolejowa, drogi, a nad Bałtykiem stanie ponad kilometrowe molo, dzięki czemu budowa będzie zaopatrywana drogą morską (potem molo ma być dla turystów). Na tym terenie od 2017 r. trwają wszystkie możliwe badania i ciągły monitoring sejsmiczny, meteorologiczny oraz hydrologiczny.

Pani obsługująca miejscowy parking jest elektrowni zdecydowanie przeciwna. Michał Milczarek, sołtys Słajszewa, jest za atomem, ale nie przekonuje go lokalizacja. – Region żyje z turystyki. Pod elektrownię trzeba będzie wyciąć kawał pięknego lasu, a ja muszę stać po stronie mieszkańców, którzy niejednokrotnie dużo tu zainwestowali w pensjonaty, domy letniskowe, a teraz mogą to wszystko stracić – mówi Milczarek, zdając sobie sprawę, że przy takich inwestycjach nie można zadowolić wszystkich, a głos Słajszewa może zostać po prostu zignorowany. Już więc walczy o konkretne rekompensaty dla swojej gminy: – To choćby gwarancja inwestycji w światłowód i kanalizację. Zależy mi też na tym, by inwestor pomógł nam w rozbudowie budynku szkoły w pobliskim Ciekocinie.

Obecnie poparcie dla energetyki atomowej w Polsce bije rekordy, ale można zrozumieć osoby, które nie chcą jej obok swoich domów, na ulubionej plaży. Gmina Choczewo jest podzielona, w Słajszewie na płotach widzę plakaty „Nie dla atomu”. Zwolenników jest jednak więcej, co przyznaje wójt Wiesław Gębka: – Chcielibyśmy jednak, by państwo traktowało nas po partnersku. Przecież my w jakimś sensie niszczymy naszą gminę i zmieniamy ją w przemysłową. Razem z morskimi farmami wiatrowymi, które tu mają stanąć, będziemy produkować 12 proc. polskiej energii. I trzeba będzie tę energię jakoś wysłać w kraj. Być może będziemy musieli zmienić hasło promocyjne z „Gmina naturalnie piękna” na „Gmina pod kablami”.

Władze Choczewa mają konkretne postulaty: choćby schowanie kabli pod ziemią na najbardziej newralgicznym odcinku. Nadal mają też wiele zarzutów do komunikacji z Polskimi Elektrowniami Jądrowymi, ale większość przyznaje, że wygląda ona inaczej niż w 2012 r. Tylko w ostatnim kwartale PEJ zorganizowały sześć spotkań z mieszkańcami, pracują też z samorządowcami. W okolicznych gminach działają punkty informacyjne, a dla mieszkańców organizuje się wycieczki do Świerka pod Otwockiem, gdzie w Narodowym Centrum Badań Jądrowych pracuje reaktor badawczy Maria. Samorządowcy mogli też zobaczyć elektrownie, bo organizowano dla nich wyjazdy; wójt Choczewa był w kilkunastu jądrówkach w różnych krajach.


ZOBACZ TAKŻE:

Szczyt klimatyczny ONZ w Glasgow miał pomóc zapobiec katastrofie. Ale zamiast globalnego porozumienia jest seria bezzębnych obietnic >>>>


Przedstawiciele PEJ starają się pokazywać przede wszystkim korzyści dla lokalnej społeczności: planowaną infrastrukturę, potężne dochody z podatków i możliwość zarobku na noclegach i usługach dla tysięcy robotników, a potem pracowników elektrowni. To nie zmieni jednego: wszyscy zadowoleni nie będą, a lata budowy staną się dla mieszkańców bardzo uciążliwe.

Energetyczna jenga

Mieszkańcy gminy Choczewo o atomie w okolicy słyszą od co najmniej 14 lat. I przeciwnicy, i zwolennicy są już zmęczeni. Większość najbardziej obawia się jednego: że skończy się jak w Żarnowcu, a oni zostaną z kolejną ruiną. Nie są w tej obawie osamotnieni: na jeszcze bardziej przerażone wyglądają polskie władze. Gdy państwo przymierzało się do przekopu Mierzei Wiślanej, politycy latami przyjeżdżali nad morze, fotografować się z symboliczną „pierwszą” łopatą i snuć wizje. Ostatnią taką łopatę wbijał 16 października 2018 r. sam Jarosław Kaczyński. Tymczasem z atomem fotografować się nie chce nikt. Nikt nie ostrzy łopat, a najważniejsi politycy konsekwentnie omijają gminę Choczewo.

Może czują, jak wysoka jest stawka: fiasko projektu jądrowego i całej reszty polskiej transformacji energetycznej może skończyć się katastrofą. W cytowanym już sprawozdaniu MKiŚ czytam prognozę w wariancie pesymistycznym, który lepiej nazywać „realistycznym”: „przekroczenie standardu bezpieczeństwa wystąpi już w 2024 r. i co do zasady jest niemożliwe do skompensowania za pomocą środków zaradczych”. To jedno zdanie oznacza, że jeśli nie zaczniemy szybko budować nowych mocy (obojętne, w jakiej technologii), za półtora roku czeka nas racjonowanie energii – najpierw dla przemysłu, potem dla obywateli.

Atom nie ma szansy pomóc nam w tak krótkim terminie. Już teraz założona przez rząd data uruchomienia pierwszego reaktora w 2033 r. wydaje się mało realna. Potrzebne będą również OZE i elektrownie gazowe – innych wyjść już nie mamy. Dowodem jest smutna, ale do bólu pragmatyczna decyzja Parlamentu Europejskiego z 6 lipca o włączeniu gazu (jest mniej więcej dwa razy mniej toksyczny niż węgiel) do „zielonej taksonomii” – listy źródeł energii, które wspierają transformację energetyczną. Na tej samej liście znalazł się też, po wielu miesiącach negocjacji, bezemisyjny atom.

W dłuższej perspektywie elektrownia jądrowa wydaje się koniecznością. Raport pokazuje, że do 2035 r. powinniśmy zbudować 16 GW mocy w nowych, niskoemisyjnych siłowniach, żeby zastąpić umierający węgiel. Inwestowanie tylko w OZE jest ryzykowne: nie ma w Europie gospodarki opartej w większości na OZE i choć dalszy rozwój technologii magazynowania energii jest pewny, to jego tempo już nie, a tylko duże magazyny pozwolą zniwelować zależność OZE od pogody.

Tymczasem polska energetyka zaczyna przypominać popularną grę jenga, w której wyjmuje się kolejne klocki z wieży, robiąc to tak, by się nie przewróciła. Nasza jenga coraz bardziej się chwieje, a wiele klocków zaraz będziemy musieli wyjąć i nie mamy czym ich zastąpić. Jeśli chcemy dalej grać bez atomu, ta gra może się zamienić w rosyjską ruletkę. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2022