Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Chociaż zdrowy rozsądek, wspomagany przez sceptycyzm wobec sondaży, podpowiada, że tak niski wynik nie może się zdarzyć, to jednak radziłbym, abyśmy wyniki badań najnowszego Eurobarometru potraktowali jak kubeł zimnej wody. I to kubeł wylany na głowy zarówno euroentuzjastów, jak i eurokrytyków. Dlaczego? Ponieważ ci pierwsi zbyt często zapominają, że przynależność do Wspólnoty została nam nie tylko dana, ale i zadana; ci drudzy ciągle nie chcą przyjąć do wiadomości, że na Unię jesteśmy "skazani", bo ją sami (demokratycznie) wybraliśmy i z roku na rok coraz mocniej w nią wrastamy.
Okazuje się, że znajomość daty, zasad i sensu eurowyborów jest w Polsce zatrważająco niska. Nie mówiąc już o znajomości realnych korzyści i prawdziwych (a nie urojonych) zagrożeń, wynikających z naszego członkostwa. Za dwa miesiące być może okaże się, że pięć lat euroedukacji było czasem straconym. Za taki uznać go trzeba będzie, jeśli naszych reprezentantów wybierze zaledwie co dziesiąta osoba z uprawnionych do głosowania.
Kto zawinił? Z pewnością wiele zastrzeżeń można mieć do instytucji, które z definicji za tę edukację odpowiadają, ale dwaj główni winowajcy to politycy i media. Prezydent z premierem kłócą się o krzesło i samolot, ich pretorianie okładają się werbalnymi cepami, a politycy największych partii przypominają sobie o Unii na chwilę przed ułożeniem list wyborczych. Media - szczególnie elektroniczne - skrzętnie ten łomot przedstawiają, bo przecież im ostrzej, tym lepiej dla frekwencyjnych słupków. Nie ma tu miejsca na edukowanie i propagowanie postaw obywatelskich. Nic więc dziwnego, że w telewizyjnych programach informacyjnych tematyka europejska na tzw. czołówkach gości jedynie przy okazji wspomnianych kłótni czy wtedy, gdy prezes publicznej telewizji wymusza (co samo w sobie jest skandalem) transmisję konferencji irlandzkiego eurosceptyka.
Grożąca nam podczas eurowyborów kilkuprocentowa frekwencja byłaby kompromitacją. Ale nie o aspekt wizerunkowy tu chodzi, tylko o kompromitację naszego zbiorowego poczucia odpowiedzialności. Może więc warto, choć czasu mało, jakąś edukację rozpocząć, parafrazując słowa Jacka Kuronia: zamiast wyszydzać przeciwników albo odsądzać od czci i wiary entuzjastów, lepiej iść na eurowybory i zagłosować. Bo tylko uczestnicząc w budowaniu Unii, możemy ją zmieniać.