Do urny czy na grzyby?

Niechodzenie na wybory przestało być znakiem szczególnym w2005r., kiedy blisko 60proc. uprawnionych nie zdecydowało się skorzystać zprawa do wyboru posłów isenatorów. Czy większość może mieć jakieś cechy szczególne? Raczej nie. Łatwiej opisać tych, którzy mimo wszystko wciąż odnajdują drogę do urny.

08.10.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Niegłosujący mieszkają w mieście i na wsi. Mają dyplomy uczelni albo jedynie osiem klas. Chodzą do szkoły, wychowują dzieci albo odliczają dni do emerytury. Uważają, że rozpoczęta w 1989 r. transformacja zmieniła ich życie na lepsze, albo mówią, że "Balcerowicz musi odejść". Ani światopogląd, lewicowy czy prawicowy, ani nawet płeć nie mają w tym przypadku znaczenia. To ludzie tacy jak my wszyscy - normalni.

Niepewność i wstyd

By cokolwiek zrozumieć z polskiej opowieści wyborczej, trzeba ustalić, gdzie żyjemy. Otóż żyjemy w kraju, w którym ci, którzy korzystają z prawa i przywileju wybierania reprezentantów, oraz ci, którzy tego nie robią, z wyborów na wybory często zamieniają się rolami. Równie często polski wyborca zmienia partię, na którą ostatecznie decyduje się oddać głos. Jak potężną skalę ma nasza wyborcza niepewność, badacze przekonali się, przeprowadzając dwa lata temu Polskie Generalne Studium Wyborcze (to inicjatywa organizowana dla poznania i analizy wyborów parlamentarnych). Okazało się, że między rokiem 2001 a 2005 - porównanie tych dwóch elekcji jest miarodajne, ponieważ uczestniczyły w nich te same partie - 63 proc. polskiego elektoratu "przepłynęło", np. ci, co w 2001 r. głosowali na Sojusz Lewicy Demokratycznej, cztery lata później wybrali Prawo i Sprawiedliwość.

Dr hab. Radosław Markowski, socjolog, szef Instytutu Nauk Politycznych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie: - Zmiany wyborcze nie musiały być aż tak skrajne, ale wskaźnik jest niebywale wysoki - tym bardziej że przecież nie jest łatwo, siedząc twarzą w twarz z ankieterem, powiedzieć, że zmieniło się sympatie partyjne z lewicowych na prawicowe, co zrobiło 30 proc. głosujących! Nawet biorąc poprawkę na umowność określeń "lewicowy" i "prawicowy" - polski wyborca za sprawą takich decyzji wydaje się dość dziwaczny.

Rok 2005 okazał się przełomowy i pod innym względem. Do 2001 r. głosujący i niegłosujący dzielili się mniej więcej na pół - wtedy jeszcze można było powiedzieć, że polski non-voter nie różni się zasadniczo od zachodniego (tyle że w tzw. starych demokracjach jedynie ok. 20 proc. uprawnionych nie bierze udziału w głosowaniu). Z reguły były to osoby gorzej wykształcone, o niższych dochodach, mieszkające na wsi i w małych miastach, najmłodsze i najstarsze, poza rynkiem pracy.

Markowski: - Dwa lata temu nie brakowało w moim otoczeniu osób wykształconych i "dobrze się mających", które radośnie oznajmiały: "Nie głosowałem! Byłem na grzybach, pojechałem za granicę...". Wcale się nie tłumaczyli, raczej dawali do zrozumienia, że ci, którzy jeszcze przejmują się wyborami, są w pewnym sensie nienormalni.

Jeśli 60 proc. uprawnionych nie głosuje, siłą rzeczy w tym gronie musiały się znaleźć osoby z wyższym wykształceniem czy bogacąca się klasa średnia. I to właśnie zadziwia, bo w starych demokracjach wykształcenie i wysoki status społeczny sprzyjają uczestnictwu w wyborach. Słabiej - różnica zamyka się górą 10 proc. oddanych głosów - mobilizują elektorat praktyki religijne.

- Nieco rzadziej głosują osoby niepraktykujące - uważa dr hab. Mirosława Grabowska, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego: - Może być i tak, że praktykujący głosują, bo są przyzwyczajeni do wychodzenia z domu w niedzielę... Głosowaniu sprzyja jednak taka cecha charakteru jak zaangażowanie. Z tej perspektywy patrząc, 40 proc. chodzących na wybory to po prostu wierny elektorat - ludzie, którzy z reguły głosują, choć nie możemy założyć, że wezmą udział w każdej elekcji. Niechodząca większość ma tendencję odwrotną - raczej nie pójdą, niż pójdą na wybory.

Tradycyjnie rzadziej głosują osoby młode, np. dlatego, że ich uwagę pochłania praca czy zakładanie rodziny, z tym że u nas stopień ich absencji jest nieporównanie wyższy niż np. w Niemczech.

Dariusz Chętkowski, nauczyciel języka polskiego i etyki w jednym z łódzkich liceów: - Moi uczniowie interesują się polityką, ale wstydzą się o niej mówić. To ryzykowne powiedzieć, na kogo się głosowało. Media co i rusz wyciągają jakieś brudy, więc szybko może się okazać, co nasz reprezentant jest wart, a nastolatkom zależy na tym, by być dobrze postrzeganym. Lepiej więc wręcz ostentacyjnie dawać do zrozumienia, że nie ma się z tym nic wspólnego.

Rodzice mogą już jednak myśleć inaczej. Nieprzypadkowo jedna partia - PiS - może się pochwalić zmobilizowanym elektoratem. Jest tak m.in. dlatego, że elektorat PiS-u tworzą osoby starsze (między 40. a 60. rokiem życia), o ustabilizowanej sytuacji życiowej, praktykujące, ale też - co akurat zwykle nie sprzyja aktywności wyborczej - gorzej wykształcone. Wyniki sondaży, które traktuje się wręcz jak podstawową amunicję wyborczą, tracą siłę rażenia, jeśli spojrzeć na nie przez pryzmat zaangażowania elektoratu. Czym innym jest bowiem rozmowa z ankieterem, na kogo będzie się głosowało; czym innym - wrzucenie kartki do urny.

Polski problem

Odpowiedź na pytanie, dlaczego większość Polaków nie chce wybierać swoich reprezentantów do parlamentu, jest więc dopiero przed nami. Porównania z krajami starej demokracji nie wytrzymują próby - mamy frekwencję o 30-35 proc. niższą. W USA frekwencja też nie imponuje, ale system wyborczy jest na tyle inny, że trudno o analogie. W Szwajcarii z kolei obywatele głosują nawet kilkanaście razy w ciągu roku, więc nie sposób ich wyników stawiać obok Polaków, którym trudno się zmobilizować raz na kilka lat.

Nawet historia nie podsuwa żadnego wyjaśnienia. W II Rzeczypospolitej frekwencja była wyższa, mimo że w 1920 r. 20 proc. uprawnionych do głosowania nie umiało czytać ani pisać, a jedną trzecią społeczeństwa stanowiły mniejszości narodowe. Dziedzictwo postkomunizmu także niczego nie tłumaczy. Podczas decydujących o rozstaniu ze starym reżimem wyborów na przełomie lat 80. i 90. w Czechosłowacji frekwencja wyniosła 96,3 proc., w Bułgarii i Rumunii przekroczyła 90 proc., w pozostałych krajach regionu - 80 proc. W Polsce w wyborach "kontraktowych" wzięło udział 62 proc. uprawnionych. I nic się nie zmieniło - frekwencja u sąsiadów pozostaje wciąż znacznie wyższa.

Mirosława Grabowska: - Te 60 proc. niegłosujących to specyficznie polski problem. Badania, analizy czy porównania zaledwie naprowadzają na ślad przyczyn, dla których tak się dzieje.

Nie brakuje pomysłów na podwyższenie frekwencji. Prof. Lena Kolarska-Bobińska i Instytut Spraw Publicznych od kilku lat przekonują o konieczności rozciągnięcia głosowania na dwa dni i wprowadzenia możliwości głosowania przez internet. Stajemy się społeczeństwem coraz bardziej ruchliwym, wielu gdzie indziej pracuje, gdzie indziej mieszka, a w weekendy lubi wyjeżdżać.

Grabowska: - Mam doktorantkę ze Zgierza, studiującą w Warszawie, która tu właśnie chciała głosować. Urząd wydający zaświadczenia skutecznie ją do tego zniechęcił: godzinami przyjmowania interesantów, ogólnym nastawieniem, że "byłoby lepiej, gdyby pani zagłosowała w miejscu zameldowania". Ona akurat to zrobi, jednak ilu studentów będzie równie zdeterminowanych? Nie mówiąc o emigracji, wielomilionowej i w dużej części młodej, której też nie będzie łatwo oddać głos.

- Organizacja wyborów w Polsce już jest "przyjazna" dla elektoratu - przypomina Markowski. - Choćby dlatego, że głosujemy na konkretne osoby, a nie na listy partyjne. Możemy zagłosować na partię, ale możemy też na tych, których uważamy po prostu za ludzi przyzwoitych.

Głos na Irlandię

Udogodnienia techniczne, choć ważne, nie zmienią jednak generalnego nastawienia, że "lepiej nie głosować".

- Czy my aby nie fetyszyzujemy wysokiej frekwencji? - zastanawia się Jacek Dukaj, rocznik 1974, pisarz. - Im skuteczniejsze są kampanie "każdy głos się liczy", tym mniejsze znaczenie mają programy wyborcze i tym bardziej opłaca się politykom inwestować w ładne krawaty i efektowne spoty.

Dukaj nie uważa też, by postawa "nie głosuję, bo i tak nic od nas nie zależy" była nieracjonalna: liczba możliwych ścieżek rozwoju demokracji liberalnej w świecie zglobalizowanym jest ograniczona, co nie wynika z ogólnoświatowej zmowy polityków, ale właśnie z globalizacji. Pewnych rzeczy politycy zrobić nie mogą, spętani siecią zależności. Także ich programy nie mogą się jakoś zasadniczo różnić, a stąd już krok do powiedzenia: "Na kogo bym nie głosował i tak będą robić to samo".

Intuicja pisarza spotyka się z opiniami socjologów, według których polski wyborca czuje się wobec polityki wyobcowany i bezsilny. Najpierw słyszy, że postkomunistyczna lewica to wróg PiS, potem okazuje się, że można z nią rozmawiać. Dodajmy królujące na scenie politycznej emocje i język sensacji, jakim posługują się media, opisując politykę, by zrozumieć przynajmniej część powodów, dla których większość wyborców woli zrezygnować z przywileju wybierania.

Nie rezygnujemy jednak z innych praw, np. tego, które nam gwarantuje swobodę osiedlania się.

Jacek Dukaj: - Kto chce mieszkać nad wodą, nie organizuje sąsiadów, by zalać krajobraz za osiedlem, tylko przeprowadza się nad morze. To punkt widzenia jeszcze nam obcy - bo język, bo patriotyzm, bo "groby przodków" - ale takie chyba będzie "prawo wyborcze" przyszłości. Tysiące Polaków już zresztą zagłosowały: na Anglię i Irlandię.

Tamtejsze systemy polityczne też jednak opierają się na wyborze reprezentantów i, choćby minimalnym, zaangażowaniu w politykę. Pytanie o zmianę zachowań wyborczych pozostanie więc aktualne.

***

Dariusz Chętkowski przypuszcza, że 25 proc. jego pełnoletnich uczniów na pewno odda głos w wyborach. Tak to zwykle wygląda na lekcjach: 25 proc. uczniów temat zawsze zainteresuje, 25 proc. - nigdy, a skupienie uwagi pozostałej połowy klasy zależy od przedmiotu rozmowy. Być może i podczas kampanii zdarzy się coś tak pozytywnego albo tak negatywnego, że wciągnie tę połowę i pójdzie ona zagłosować.

Z dorosłymi wyborcami może być podobnie. Tyle że jednorazowe akty wynikające z silnych emocji chyba nie przełożą się na trwałe zachowania wyborcze. Bo te z reguły poprzedza... myślenie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2007