Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kilka dni później Honecker nie był już "przywódcą partii i państwa", a miesiąc później nie było muru berlińskiego. Tamtej jesieni wiele narodów Europy pokazało stetryczałym "wodzom", że to one są suwerenem. Byłoby absurdalne, gdyby na obchodach 20. rocznicy upadku muru zabrakło ich przedstawicieli. Na szczęście sygnały, że tak może być, szybko zdementował rzecznik rządu Niemiec.
Przy tej okazji w polskich komentarzach pojawił się - po raz kolejny w tym roku - wątek rywalizacji o palmę pierwszeństwa. Znów argumentowano, że 20 lat temu "zaczęło się w Polsce", i ubolewano, że obchody berlińskie przykryją wiedzę o polskim wkładzie w rok 1989.
Przestańmy się wreszcie licytować! Świętowanie upadku muru jest tak samo zasadne jak świętowanie polskiego wkładu. Więcej: jest zrozumiałe, że miliony ludzi w Europie i świecie postrzegają upadek muru jako moment symboliczny. Bo, mówiąc najkrócej, gdyby wtedy mur nie upadł, to niezależnie od tego, czego by nie zrobili Polacy, Węgrzy, Czesi i Słowacy, nasze narody pozostałyby pod dominacją ZSRR. Mur w Berlinie - i podział Niemiec - były geopolityczną blokadą. Dopiero jej usunięcie umożliwiło włączenie Europy Środkowej do zachodnich instytucji. Historyczna rywalizacja nie tylko nie ma sensu, ale zafałszowuje przeszłość. Stocznia w Gdańsku i mur w Berlinie - to naczynia połączone. Bez Stoczni nie byłoby upadku muru, ale bez usunięcia muru (i bez zjednoczenia Niemiec) Polska czy Węgry nie wyrwałyby się z objęć sowieckiego Wielkiego Brata.
Nie jest to zresztą myśl odkrywcza: o tym, że zjednoczenie Niemiec jest geopolitycznym kluczem do Europy Środkowej, pisano w publikacjach polskiej opozycji w latach 80., zanim pomyśleli o tym politycy z Niemiec Zachodnich. No bo - faktycznie - zaczęło się w Polsce...