Za blisko życia

Po "Literaturce Anny Nasiłowskiej - "Filmiki Łukasza Maciejewskiego, czyli pamflet na polskie kino z pozycji zawiedzionego widza, który dość ma na ekranie "złomiarzy, bezdomnych, komorników.

16.10.2006

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu "Co słonko widziało" Michała Rosy /
Kadr z filmu "Co słonko widziało" Michała Rosy /

Co do mnie, nie tęsknię, jak Maciejewski, do "campu po polsku" ani do kina "świadomie kiczowatego, utopionego w brokacie i przesadzie". I odnajduję się w postaci złomiarza, czyli w "Edim". Ale rozumiem autora, kiedy pyta: gdzie jest polski film dla mnie?

Publiczne - prywatne

Tak pytaliśmy w Polsce zawsze, bo u nas co innego bywa publiczne, a co innego moje własne. Odczuwaliśmy i wciąż jeszcze odczuwamy tę podwójność życia, charakterystyczną dla krajów żyjących w półniewoli. "Jesteśmy dziećmi epoki - pisała z ironią Szymborska pod koniec lat 80. - epoka jest polityczna". Znów, niestety, staje się polityczna.

W tamtej epoce panował rozdźwięk między tym, co manifestowało się publicznie, a tym, czego pragnęliśmy dla siebie. Odkąd pamiętam, my, piszący, byliśmy zapędzani - wcale nie tylko przez władzę, także przez swoich - by przyklaskiwać kolejnemu walczącemu pokoleniu, sekundować czyjemuś "moralnemu niepokojowi".

Jako recenzent filmowy w przedsolidarnościowym czasie nieraz czułem rozziew między powinnością a upodobaniem, tym, co trzeba, a tym, co się lubi. Historia naszej krytyki to nieustanne zmaganie między tymi, dla których kino jest domeną wolności, a tymi, dla których jest manifestacją obywatelskich postaw i poglądów. Obie tendencje spotykają się w nas samych. Z jednej strony jesteśmy kinomanami, z drugiej strony nasze indywidualistyczne, kinomańskie zapędy są powstrzymywane poczuciem publicznego obowiązku. Nie oglądamy filmów wyłącznie na własny rachunek, tak jak nie żyjemy wyłącznie dla siebie.

Kino w Polsce to wciąż sprawa publiczna, choć rozumienie jego publicznej misji dalece ewoluowało od czasu Peerelu. Wychowaliśmy się w czasach, gdy w cenie była elitarność, ponieważ to w niej tlił się płomyk wolnościowy, opozycyjny, przechwytywany przez masy. Kino, jakie uprawiali wtedy Wajda, Munk, Zanussi, Kieślowski, Holland, było w prostej linii kontynuacją inteligenckiej misji polskiej literatury, spotykało się i przenikało z twórczością Andrzejewskiego, Różewicza, Szczepańskiego, Dygata, Brandysów, Barańczaka, Zagajewskiego. Oba światy, filmowy i literacki, łączyła postać Konwickiego, pisarza, filmowca, szefa zespołu filmowego.

Jest paradoksem, że w Polsce Ludowej publiczna misja kina miała charakter inteligencki - a dziś, w Polsce demokratycznej, ma charakter ludowy. W obecnych dyskusjach o kinie płaszczyzną odniesienia jest "lud" - anonimowi widzowie, którzy kupują bilety. W myśl nowej ustawy to oni w dużej mierze będą utrzymywać polską kinematografię.

"Resztę dopisz sam"

Na gwałt szuka się drogi dotarcia z filmem polskim do masowego widza. Filmy wysokonakładowe? Tematy historyczne, może religijne? Mel Gibson jako reżyser filmu o Powstaniu Warszawskim albo odtwórca roli Jana III Sobieskiego? Tego rodzaju rynkowe czy państwowotwórcze strategie, jakkolwiek uzasadnione, nie są zadaniem krytyka, który musi pozostać sobą i w sobie samym odnaleźć potencjalnego widza - na tym polega jego rola. Inteligenckim zadaniem w każdych czasach pozostanie obrona wolności i podejrzliwość wobec władzy, zwłaszcza takiej, która chciałaby w "określonym" ideologicznym duchu forsować patriotyzm jutra, a taka obawa przecież dziś istnieje.

Kiedy przypominam sobie węzłowe momenty naszego kina z czasów jego świetności, natrafiam na filmy, które likwidowały dylemat "publiczne - prywatne", poszerzając granice wolności - mojej, twojej, każdego z nas. Pamiętam wiele takich odkryć - filmów obejrzanych we wczesnej młodości, które pozostały już potem ze mną na zawsze. Czy są jakieś filmy polskie, które pozostaną na całe życie z dziećmi III RP?

Powojenne miasteczko z "Nikt nie woła" Kutza - chłopak, ukryty w tłumie wojennych przesiedleńców zaczyna nowe życie, przeżywa pierwszą miłość. Jej zmysłowy obraz zgorszył cenzorów, bo była w nim prawdziwa wolność. Kraina Gomelezów z "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Hasa - prostoduszny kapitan gwardii walońskiej, kuszony przez fantomy, wchodzi do wnętrza fikcyjnego świata, przechodzi na drugą stronę lustra, daje się zauroczyć cudzym opowiadaniem, po czym następuje gorzkie przebudzenie, zburzenie fikcji. Ale to nie koniec. Pozostaje piękne przesłanie: resztę dopisz sam! Prawdziwie demokratyczne przerzucenie pomostu między fantazją artysty i widza, dopuszczenie go do tajemnicy twórczości. Przyznam, że ten właśnie film, ceniony na całym świecie, jest dla mnie arcydziełem kinematografii PRL-u, jej najbardziej zuchwałym wyczynem. Kino niosące mądrość, którą może odczytać po swojemu każdy widz. Filmy inicjacyjne. Filmy - podróże przez życie. Było ich wiele, wymienię tylko kilka: "Pociąg" Kawalerowicza, "Rysopis" Skolimowskiego, "Struktura kryształu" Zanussiego, "Panny z Wilka" Wajdy, "Dreszcze" Marczewskiego, "Prognoza pogody" Antoniego Krauze, "Przypadek" Kieślowskiego. Takie kino mamy i dziś - uprawiane z rzadka, na własne ryzyko, osobiste nie tylko dla autorów, przede wszystkim dla widza: Krzysztof Krauze ("Plac Zbawiciela"), Jan Jakub Kolski ("Jańcio Wodnik"), Marek Koterski ("Wszyscy jesteśmy Chrystusami"), Andrzej Barański ("Parę osób, mały czas").

W pytaniu "gdzie jest kino dla mnie?" kryje się pułapka. Nikt nie zrobi dla nas filmu, o jakim marzymy, ponieważ każdy marzy o czymś innym. Zresztą, film, który by idealnie te marzenia spełniał, byłby kiczem. Fascynujące w kinie jest co innego - niespodzianka, nieprzewidywalność, oswajanie obcości, wprowadzanie widza w świat nieznany. Jednym słowem: wolność - i ją właśnie musimy chronić.

"Ojczyzna, nienawiść"

W stosunkowo niewielkim odstępie czasu, ale w dwóch różnych politycznie epokach oglądałem w TVP dwa programy kulturalne, poruszające także sprawy kina - program lewicowy i prawicowy. Oba tendencyjne. W tym pierwszym, pamiętam, pastwiono się nad "Tajemnicą Brokeback Mountain" Anga Lee. Krytykowano film z lewa, za to, że skupia się na kwestii związku uczuciowego dwóch mężczyzn, zamiast uderzać w opresyjne społeczeństwo. W nowym programie kulturalnym "Ring" film Lee pewnie też zostałby potępiony albo wyśmiany, tylko z innych pozycji.

Zmieniły się obyczaje. Prowadzący pyta gościa, muzyka: "czy jesteś chrześcijaninem?". Rozważa się kwestię: dlaczego postać papieża nie znalazła dostatecznego odbicia w polskiej sztuce? Dlaczego nasze kino nie przedstawia ludzi sukcesu, tylko nieudaczników? Czy filmy Koterskiego nie działają demoralizująco na naród? Przyznam, że źle mi się kojarzy pojęcie sztuki zwyrodniałej - z socem, jeśli nie gorzej.

W tej sytuacji uważajmy, czy powtarzając w kółko, że kino polskie jest za smutne i za dużo w nim bezrobotnych, nie wzmacniamy innej koniunktury? Czy zamiast "bezdomnych, komorników, meneli" ekranów nie zaludnią wkrótce żołnierze, powstańcy i wdowy żałobne?

Z moralnego "przełomu w Bulwie", jaki się u nas dokonuje, szydzi Dorota Masłowska w "Pawiu królowej". Jednym z jej bohaterów jest redaktor tv Szymon Rybaczko, który po śmierci papieża chce w swoich programach zwrócić uwagę "na czasu prawdę, na wartości, których ludzie pragną", bo "ludzie nie chcą już dłużej zła, fekaliów", "chcą teraz jakichśtam wartości, tradycjonalnych takich, dobro, zło, ojczyzna, nienawiść...".

Ta sama Masłowska w relacji z festiwalu gdyńskiego zauważyła, że ciężko jest oglądać "20 filmów polskich o Polsce w Polsce". Ale zaraz dodała przytomnie, że "obejrzenie 20 filmów czeskich w Czechach byłoby równie złym pomysłem". Warto zapamiętać uwagę Koterskiego, jak niesprawiedliwe jest mierzenie poziomu produkcji filmowej polskiej, czy jakiejkolwiek innej, przeciwstawiając jej garstkę światowych, festiwalowych arcydzieł.

W rytualnym ubolewaniu nad "kondycją polskiej kinematografii" warto uniknąć tonu świętego oburzenia. "Literaturka", "filmiki", a my kto, arystokracja ducha? Czy do listy zdrobnień należy dorzucić "państewko"? Niedawno, po przeczytaniu w internecie wywiadu z premierem, wszedłem na forum internetowe. Było tam już 600 wpisów, po treści sądząc, nieprzypadkowych, reprezentujących w dużej mierze klasę polityczną. Układały się one w monstrualny dialog, którego mógłby pozazdrościć Koterski i wobec którego pomawiane o wulgarność nowe polskie filmy wydają się bardzo grzeczne. Może nasze kino nie jest zbyt odległe od życia, tylko właśnie zbyt bliskie i dlatego wydaje się tak smutne i antypatyczne?

Nie tylko wspólnota języka łączy kino menelskie z mainstreamem życia publicznego. Problemem moralnym, przed jakim stają młodzi bohaterowie "Z odzysku" Fabickiego, "Co słonko widziało" Rosy czy "Przebacz" Stacharskiego, jest podwójna gra, jaką prowadzą, sprzymierzając się ze złem, oraz cena, jaką muszą zapłacić za wyrwanie się z tego układu. W filmie Rosy - najlepszym z nich - autor tworzy drażniący kontrast między wrażeniem brudu a obecną na każdym kroku symboliką religijną, która jak gdyby osądzała grzeszną rzeczywistość. Te filmy, rozgrywające się w szarej strefie etycznej, wzbudzają odruch moralnej odrazy lub melodramatycznego współczucia. Zło i dobro występują tam w łatwo rozpoznawalnych przebraniach. Polskie filmy, które mają premiery w roku 2006, realizowane pod koniec poprzedniego sezonu politycznego, niechcący wpisują się w naszą nieudaną rewolucję moralną.

Solidarność z bohaterem

Młodego kina nie stać jeszcze na taki bunt i dystans wobec "polskiego losu", do jakiego był zdolny młody Munk w "Człowieku na torze", "Zezowatym szczęściu" czy Skolimowski w "Rękach do góry". Nie ma w nich jeszcze takiej goryczy wobec naszych zmarnowanych szans, jaką miał Has w "Lalce". Może jednak nie czują tego dystansu i tych straconych szans? Może rzeczywiście brakuje na ekranie przekonującej anatomii człowieka sukcesu, nowego japiszona, zaludniającego ekrany amerykańskie? Może kino polskie wciąż jeszcze powstaje w cieniu socjalistycznej (solidarnościowej) misji wspierania klasy robotniczej? Lecz w sposobie ukazywania współczesnego proletariusza jesteśmy zbyt schematyczni. Wciąż nie umiemy - mimo prób, jakie podejmował Wojcieszek - wziąć lekcji u największego socjalisty współczesnego kina, jakim jest Ken Loach.

Polskie kino jest smutne, ale ten smutek nie musi wynikać z tematyki filmów. Postacie ludzi zepchniętych na margines z filmów Loacha czy Leigh - bezrobotnych, alkoholików, klientów opieki społecznej, mieszkańców angielskich bloków z trudem wiążących koniec z końcem - wcale nie są smętne. Są żywe, trójwymiarowe, pełne wigoru. To normalni ludzie, wrzuceni w nienormalną sytuację i szukający wyjścia. Nasz stosunek do tzw. prostych ludzi w kinie jest obciążony moralizatorstwem i fatalizmem. Siła filmów Loacha polega na tym, że reżyser jest ze swoimi bohaterami solidarny do końca. Są oni bowiem grzesznikami lub przestępcami tylko z punktu widzenia panującego porządku. Nie dopuszcza, aby jego bohaterowie stali się tragicznymi bądź melodramatycznymi ofiarami, zdeptanymi przez los, nad którymi widz ma uronić łzę litości. W tym właśnie przejawia się społeczna zuchwałość jego filmów, zawarty w nich bunt przeciwko stanowi rzeczy. Czy możliwy jest w Polsce film o ludziach skrzywdzonych, pozbawiony sentymentalizmu, paternalizmu, charakterystycznej dla naszej kultury pańskości w pochylaniu się nad "biednymi"? Ciekawe, jak Loach w swoim najnowszym filmie potraktuje polskiego emigranta?

Wspominam tego wielkiego reżysera, mającego w Polsce swoich admiratorów, nie po to, żeby wskazywać go za wzór - aby być Loachem, trzeba by być Anglikiem i przejść podobną drogę życiową. Chcę tylko wytknąć polskiemu kinu jego społeczną i moralną zachowawczość. Polak, jeśli buntuje się w kinie, to tylko pokazując język autorytetom, jak dziecko. Tymczasem wielcy realiści współczesnego kina, których kochamy - Loach, Leigh, bracia Dardenne - przyjmują inną strategię artystyczną: stoją całkowicie po stronie swoich bohaterów, przyjmują do końca ich punkt widzenia. Tak też postępował Kieślowski ukazując w "Przypadku" uczciwość swego Witka, niezależnie od tego, po której stronie społecznej barykady los by go ustawił. W "Krótkim filmie o zabijaniu" dokonał rzeczy jeszcze bardziej zuchwałej: zmusił widza, żeby wraz z autorami filmu stał się obrońcą mordercy. To właśnie nazywam postawą humanistyczną: solidarność z bohaterem. Taką postawę mieli zawsze polscy dokumentaliści, nie przeniknęła ona jednak na szerszą skalę do kina fabularnego.

Niedosyt, jaki budzi nasze kino, wynika w dużej mierze z ubóstwa realizacyjnego, z wymuszonego przez niskie budżety pośpiechu, ze schematycznych scenariuszy, niedopracowanych postaci. Ale koncepcja realizacyjna wtedy daje owoce, kiedy łączy się z ideą filmu. Krzysztof i Joanna Krauzowie, robiąc "Plac Zbawiciela", wywalczyli sobie inne niż zwykle warunki, wzorując się na metodzie Mike'a Leigh - wielotygodniowe próby z aktorami, zmiany scenariusza podczas zdjęć. Dramat, który w pierwszej wersji scenariusza mógł przypominać telenowelę, naraz ożył. Punkt po punkcie został ukazany proces uczuciowej degrengolady, zaszczucia kobiety w rodzinie - ale ta sytuacja nie została wpisana w ramy moralitetu, przyglądamy się jej z pewnego dystansu, uważnie, bez szantażu uczuciowego. W "Placu Zbawiciela" nikt nie jest zdecydowanie zły ani święty (może tylko teściowej, zwanej ironicznie Matką Teresą, nie udało się do końca wybronić). Ważne, że zło w tym filmie nie znajduje się na zewnątrz postaci. Nie kryje się w ustroju, w losie, w wychowaniu, w złej mamusi, złym ojcu - tylko w samych ludziach. Ich błąd polega na tym, że nie umieją zobaczyć samych siebie. Ale możliwość wolności została im dana.

Koniunktura historyczna

Młody reżyser, który w swoim debiucie dwa lata temu uderzał w ton kontestatorski, pokazując bunt młodego pracownika korporacji pomiatanego przez menadżera, dziś ogłasza, że chciałby robić film o Powstaniu Warszawskim, żeby szukać korzeni naszej tożsamości. To już czwarty lub piąty reżyser, od którego się to słyszy, niezależnie od laureatów specjalnego konkursu PISF. Czyżby dzisiejszego dwudziestopięciolatka kształtował jedynie mit Powstania? A nie doświadczenie jego rodziców i dziadków, żyjących w PRL? Czy życie paru pokoleń Polaków przebiegało w ukryciu lub w hańbie, a monopol na prawdę o tamtej epoce mogą mieć jedynie archiwa SB?

Kiedy się woła - i słusznie - o powrót historii na polskie ekrany, trzeba się upomnieć nie tylko o Sobieskiego, także o ostatnie półwiecze. Podobno ma być ogłoszony kolejny konkurs, tym razem na film o Warszawie czasów Tyrmanda i jego czerwonych skarpetek. Świetnie. Rozszerzyłbym tylko temat o parę innych haseł: Festiwal Młodzieży 1955, STS, "Po Prostu", Kameralną, SPATiF, Largactil, Stodołę, Klub Krzywego Koła, Hłaskę, Osiecką, Skrzyneckiego, Komedę, ale i Kuronia - reżyser, który zarezerwował sobie prawa do ekranizacji "Wiary i winy", powiedział mi: "ale to będzie na później".

Należę do pokolenia, które na historię patrzy z dołu. Tego nauczył nas Peerel - swoje wiedzieć, nie ufać niczyjej polityce historycznej, mającej wzmacniać tożsamość narodową i budować nową mitologię państwową. Grozi to możliwością manipulacji pamięcią, wykorzystania jej dla własnego, partyjnego interesu. Ale kiedy tego lata na skwerach Warszawy, tam, gdzie kiedyś były cmentarze, młodzież zapaliła lampki pod symbolicznymi białymi krzyżykami, czuło się, że potrzeba pamięci jest autentyczna. Co za nią stoi?

Jest coś znamiennego w fakcie, że tysiące ludzi zajmują się dziś rekonstrukcjami dawnych bitew. 1 września 2006, jak co roku, rozpoczęła się w internecie II wojna światowa. Wyleciały eskadry lotnicze brytyjskie, polskie, rosyjskie, niemieckie, amerykańskie, japońskie. Dokument o wirtualnych pilotach przygotowuje Jacek Bławut. Potrzeby przywoływania tamtej wojny nie należy lekceważyć. Jak mówi Bogusław Wołoszański, była to ostatnia czysta wojna, z wyraźnym podziałem na dobrych i złych, agresorów i obrońców. Być może filmy historyczne, które zaczną u nas powstawać, pójdą dwoma torami, jak kiedyś w latach 60., kiedy mieliśmy obok siebie "Krzyżaków" Forda i "Popioły" Wajdy - legendę rycerską ku pokrzepieniu serc i portret straconego wojennego pokolenia, zburzonych nadziei. Oba nurty były potrzebne.

W tym roku na festiwalu weneckim oglądaliśmy próbkę holenderskiego kina wojennego - "Czarną księgę" Paula Verhoevena (reżyser "Nagiego instynktu"). Oglądałem ten film z zazdrością. Ma formę popularnego, przygodowego kina wojennego, jak się patrzy - z akcją pełną strzelaniny i erotyki. A zarazem niesie przesłanie wyzywające i dużą porcję niepopularnej prawdy. Verhoeven opowiedział autentyczną historię piosenkarki, która z polecenia konspiracji uwiodła szefa gestapo. Kochała go naprawdę. On wiedział, że jest Żydówką. Starał się ocalić uwięzionych. W momencie wyzwolenia wybiegli z gmachu gestapo razem. Jego zabito, ona dostała wyrok śmierci za zdradę. Uratowała ją "czarna księga", prowadzona przez zaufanego człowieka konspiracji. "Ci, co przeżyli, nigdy nie są niewinni" - mówi bohaterka Verhoevena. Czy taki film mógłby powstać w Polsce?

TADEUSZ SOBOLEWSKI (ur. 1947) jest pisarzem i krytykiem filmowym. Opublikował m.in.: "Dziecko Peerelu" (2000), "Malowanie na Targowej" (2003), "Za duży blask: o kinie współczesnym" (2004).

---ramka 466805|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2006