Kino wykastrowane

Nie skarżmy się, że świat nas nie docenia. Polskie kino samo skazuje siebie na nieważność.

31.07.2005

Czyta się kilka minut

Krystyna Feldman w "Moim Nikiforze" /
Krystyna Feldman w "Moim Nikiforze" /

Dawnemu kinu polskiemu - od czasów młodego Wajdy, Munka, Konwickiego, Kawalerowicza, Zanussiego aż po niebywały tour de force Kieślowskiego w latach 80. - towarzyszyło poczucie ważności. Im, twórcom, i nam, towarzyszącym im widzom, wydawało się, że za kulisami ustroju społecznego - czyli tego, co jest w gazecie, w dzienniku telewizyjnym, w szkole - istnieje rzeczywistość nieprzedstawiona, będąca żywym organizmem, który rozwija się razem z nami i pozwala na siebie wpływać. Kino uchylało furtkę prowadzącą do tej rzeczywistości.

Bolesław Michałek wyznał przed laty: “dla mnie pójście na film amerykański to jest święto". Choć trudno w to dziś uwierzyć, dla wielu z nas takim świętem było kiedyś pójście na film polski. Ale też trafiliśmy na najlepszy okres w jego historii: lata 1956-1989. Nie chcę uznać, że jest to czas bezpowrotnie miniony.

Pójście na polski film było kiedyś rodzajem przygody: na ile kinu uda się przebić do tamtej zakrytej sfery? Nie chodziło o “politykę" ani o “ustrój", ani o to, “ile da się przemycić". Nie myślało się takimi cynicznymi kategoriami. Natomiast miało się poczucie niedosytu prawdy oraz świadomość, że żyjemy w świecie nie całkiem rzeczywistym, jakby wyreżyserowanym przez złego reżysera. Dlatego tak potrzebna była sztuka. Pod ręką dobrego reżysera polska rzeczywistość odzyskiwała formę, jak u Wajdy. Notabene pierwsza polska powieść samizdatowa Kazimierza Brandysa, wydana w latach 70., miała tytuł “Nierzeczywistość".

Czekało się w kinie na elektryzujący moment rozpoznania świata prawdziwego i znajdowało się go u Hasa, Kutza, Skolimowskiego. Nie chodziło o to, aby kino odbijało “prawdziwe problemy klasy robotniczej" - to byłby soc. Mam na myśli ten rodzaj prawdy artystycznej, jaką miał rodzinny Śląsk wykreowany przez Kutza w “Soli ziemi czarnej" czy fantasmagoryczny, a przecież namacalnie prawdziwy Madryt w “Rękopisie znalezionym w Saragossie" Hasa. Tej samej prawdy szukali fani nowego kina we Włoszech, Francji, w Czechosłowacji, na Węgrzech, w Rosji - i szukają jej dziś, o czym świadczy typ kina nagradzanego w Cannes, Berlinie, Wenecji. Kina zaangażowanego.

Papież Rossellini

Polskie kino - co wydaje się dziś niewyobrażalne - szło niegdyś łeb w łeb ze światową awangardą. Kieślowski był nie gorszy od Loacha. Kawalerowicz konkurował w Cannes z Buńuelem. Prasa zachodnia porównywała Hasa z Fellinim. Dopiero przez ostatnie 20 lat, po wyeksportowaniu w świat dwojga najzdolniejszych - Kieślowskiego i Holland - przywykliśmy do tego, że nasze miejsce jest poza główną konkurencją, i że tak musi zostać.

Roberto Rossellini, twórca włoskiego neorealizmu, nurtu, na którym wychowywali się przyszli twórcy “szkoły polskiej", powiedział: sztuka nie jest teatrzykiem, do którego wstępuje się po chwilę zapomnienia - ona jest “oknem na świat". Jego kontynuator, Ermanno Olmi, powiedział inną rzecz, niby naiwną, a przecież fundamentalną: “Ja nie sprzedaję widzowi pięknej kobiety jak sutener. Ja się z nim dzielę własnym przeżyciem".

Dla Rosselliniego sam proces filmowania był wyrażaniem poglądu na rzeczywistość. A nawet więcej - chodziło o przekształcanie świata poprzez “spoglądanie na rzeczy z miłością". Z filozofii “papieża neorealizmu" wyrośli twórcy tak różni, jak Godard i Rohmer, Loach i odnoszący po latach zasłużony sukces światowy bracia Dardenne, a także Kieślowski. Jego sławna praca magisterska o tym, że twórczość filmowa polega na szukaniu filmu w samej rzeczywistości, wywodziła się wprost z myślenia Rosselliniego.

Radykalizm? Tak, ale nie wynikający z gotowej ideologii. Można być w życiu anarchistą, lewakiem, katolikiem, muzułmaninem, ale szczere artystyczne zaangażowanie porusza widza bez względu na zaangażowanie polityczne twórcy. Tak samo silnie działa na mnie kino socjalisty Loacha i katolika Olmiego (niedawno do spółki z Irańczykiem Kiarostamim zrobili we trzech nowelowy film “Ticket") - nie szukam w ich filmach ideologii, tylko aktywnego stosunku do życia, czystej energii dobra. Zaangażowanie, którego tak brakuje dziś polskiemu kinu, oznacza pełen pasji stosunek do rzeczywistości, chęć uczestniczenia w jej przemianie.

U nas jednak pragnienie “ruszenia świata z posad" uchodzi za spadek po komunizmie. Ideowość wydaje się czymś nieprzyzwoitym - zostawiliśmy ją partiom. Słowo “polityczny" w odniesieniu do sztuki razi. Polityczność - czyli wyraźny gust w sprawach publicznych - uchodzi za sprawę niegodną artysty.

Ideologia kasy

Przez ostatnią dekadę nasze kino zostało wykastrowane z ideowości, która wcześniej dawała mu wigor. Niezależnie od spraw materialnych i organizacyjnych, to właśnie wydaje mi się główną przeszkodą w rozwoju polskiego kina. Nie ma się co łudzić - nie będzie nowego Kieślowskiego ani nowego Hasa. Nie będzie drugiego Wajdy. Nie powstanie nowy “Rejs", nie narodzi się nowy Bareja. Ich talenty ukształtowały się na innym tle, w innej sytuacji, w kontrze do tamtej, powojennej rzeczywistości. Dziś potrzebny jest inny rodzaj ryzyka i odwagi - ale ten sam stopień zaangażowania: podobna kontra wobec “realnego kapitalizmu", jak kiedyś kontra wobec “realnego socjalizmu".

Po ostatecznym uchwaleniu ustawy o kinematografii przed polskim kinem otwierają się szanse na większe pieniądze. Ale sondaż “Rzeczpospolitej", pytającej twórców o ich filmowe marzenia, przynosi rezultat zaskakujący: nasi najlepsi reżyserzy zaczynają szukać tematów w średniowieczu... Można się też obawiać, że cała para wyposzczonej na chudych budżetach kinematografii pójdzie teraz w batalistykę i martyrologię. Będzie Monte Cassino i czerwone maki, ale nie widać chęci gorącego zaangażowania się we współczesność. Obawiam się, że kino polskie pozostanie wobec niej bierne i nie zechce narazić się nadciągającej władzy “dobrze myślących".

Koterski, Krauze, Wojcieszek...

Głęboka słabość polskiego kina ostatnich kilkunastu lat polega na zatraceniu poczucia, że może mieć ono jakikolwiek wpływ na rzeczywistość. Nieobecna jest w nim historia najnowsza (powracająca w kinie światowym). Brak ostrej metafory współczesnej rzeczywistości. Uderza kompletny brak tak istotnego dla dzisiejszej kultury Zachodu rozliczenia z pokoleniem ’68, nawiązania do jego ideałów.

Polityczność, której polskiemu kinu brak, to nie partyjny sztandar, ale klarowność wewnętrznej postawy oraz świadomość tego, czego się w życiu publicznym nie znosi, czego się pragnie. Czy w tym sensie nie byli polityczni: Wajda, Munk, Skolimowski, Zanussi, Holland, Marczewski? Polityczny był również Kieślowski, nawet wtedy, gdy manifestował odwrócenie się od polityki - była w tym gorycz człowieka zaangażowanego. Zaangażowanie jest rodzajem wiary. Ta wiara wyparowała z polskiego życia filmowego - choć nie wątpię, że nosi ją w sobie wielu młodszych i starszych autorów kina.

Ma ją Marek Koterski - gdy w “Dniu świra" dokonuje operacji na sobie samym. Tworzy postać, która jest po trosze nim, a po trosze przeciętnym Polakiem, z jego neurozą, agresją, pogardą do świata i do samego siebie, z jego pasją samoniszczycielską. Ma ją Krzysztof Krauze - gdy w “Długu" kreuje postać “diabła kapitalizmu". I później, gdy w “Moim Nikiforze" pokazuje dobro ubrane w kostium żebraka. Międzynarodowy sukces tego filmu, uznawanego u nas za “zbyt hermetyczny" i “przeznaczony dla nikogo", na festiwalu w Karlovych Varach pokazuje stopień naszego prowincjonalizmu i błędne rozpoznanie widowni.

Z kolei Piotr Trzaskalski w “Edim" dotknął powszechnego lęku naszych czasów, że wszystko, czego dorobiliśmy się w kapitalistycznym trudzie, można łatwo stracić - jego przypowieść mówi o tym, że tak naprawdę nic nie może nam zostać odebrane. Przemysław Wojcieszek w swoich dolnośląskich “westernach" - “Głośniej od bomb" i “W dół kolorowym wzgórzem" - zmienia sposób ukazywania prowincji, traktując ją po zachodnioeuropejsku - jest ona u niego po prostu środkiem świata. W tym świecie pękają więzi, wszyscy są przeciw wszystkim, każdy każdego oskarża o zdradę. Rzeczywistość, ukazywana przez Wojcieszka z uderzającym realizmem, grzęźnie w błocie, ale bohater, młody człowiek, porte parole reżysera, znajduje prześwit ku górze. Wreszcie “Moje miejsce" Leszka Dawida - etiuda fabularna, która mogłaby się rozwinąć w dojrzałą fabułę. Zgodnie z celnym komentarzem samego reżysera, jego bohater, chłopak z Kluczborka szukający pracy w Warszawie, “podchodzi do świata z naiwnością, która zostaje mu w pierwszym momencie odebrana. Ale on ją ukryje głęboko w sobie i w nowym wcieleniu pokaże światu inną twarz, by nie obrywać od życia zbyt łatwo".

Luki w systemie

Nie ma powrotu do czasów, kiedy ludzie przed kinami, teatrami, księgarniami ustawiali się w kolejce po prawdę. Żeby odzyskać tamto poczucie ważności sztuki, trzeba by równocześnie przywrócić wszechwładzę państwa, cenzurę, tajne służby i Układ Warszawski. Ale dzisiejsza kultura również rozpościera zasłonę fałszu i masowego skretynienia, dziś również szerzy się “nierzeczywistość", wymagająca rozpoznania w kinie, chociaż nowy fałsz jest trudniejszy do zlokalizowania niż tamten, peerelowski.

“Ten system jest elastyczny, miły, nie da się przyłapać na gorącym uczynku - mówił niedawno w Łagowie podczas dyskusji “Luki w systemie" Jacek Nagłowski, reżyser offowy (“Katatonia"), któremu wróżę kiedyś miejsce w samym centrum. - Tamten system chciał zabić, ten nas wszystkich wchłania. Działa za pośrednictwem języka. Ogranicza perspektywę. Miłość sprowadza do hasła reklamowego. Prawdę - do »Faktu«. Wolność - do tego, co się najlepiej sprzedaje. Nawet robieniem rewolucji zajmują się dziś wyspecjalizowane firmy. Jesteśmy częścią tego systemu i nie mamy złudzeń, że go zmienimy. Sami go zresztą chcieliśmy. Co pozostaje? Pielęgnowanie w sobie niezgody - ze względu na siebie. To nasz zysk" (wypowiedź cytuję z pamięci). W “Katatonii" Nagłowskiego, jak niegdyś w kinie lat 70., istnieje przepaść między komunałami ulicznej sondy “o szansach młodzieży" a paradoksalnością życia, którą ten film z powodzeniem próbuje ukazać.

Zmora ostatniej dekady to inflacja oczekiwań wobec polskiego kina. Telenowela zastąpiła u nas filmy o zwyczajnym dniu zwykłych ludzi. Pożarła autorów, aktorów - oraz widzów. Aktorzy skarżą się, że potencjalna widownia polskich filmów jest systematycznie odzwyczajana od rozumienia sytuacji dramatycznych. Bo w telenowelach tak naprawdę nic się nie dzieje, wydarzenia i konflikty są streszczane w dialogach, a morał podawany na tacy razem z herbatą.

Z zazdrością słucham wieści o nieznanym u nas kinie rosyjskim, rzekomo tak skomercjalizowanym, gdzie w telewizyjnym prime time idą nowo powstające seriale według “Martwych dusz", “Idioty", “Braci Karamazow", “Anny Kareniny", realizowane przez najlepszych reżyserów. My skazujemy się sami na ogłupienie, rzekomo pod dyktatem oglądalności, traktowanej jako głos ludu. Ale popularność nieco ambitniejszej i drapieżniejszej telenoweli, jaką są “Bulionerzy" Andrzeja Kostenki, świadczy o prawdziwych, niezaspokojonych potrzebach.

Kiedyś porozumienie twórcy z widzem następowało ponad głowami władzy. Dziś musiałoby ono nastąpić ponad głowami tłumu, o który zabiegają władza, media, rynek. Słabością obecnej kultury jest wzajemne skazywanie się jej uczestników na nieważność. Pokolenie, które żyło w czasach tzw. komuny, nigdy nie przestanie być wrażliwe na tworzącą się wokół nas społeczną nierzeczywistość. Są na nią wrażliwi także ci najmłodsi, wychowani po 1989 roku.

Czy mamy być tak naiwni, aby uwierzyć, że kiedyś ujrzymy świat “twarzą w twarz", bez przesłony? Ważne jest jednak, aby z istnienia tej przesłony zdawać sobie sprawę, tak jak dla sumienia chrześcijanina ważna jest sama świadomość grzechu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2005