Z karabinami na sznurku

Prof. Tadeusz Gadacz: Gdyby pewnego pięknego dnia humaniści zechcieli przejąć się dyrektywami wynikającymi z rozporządzeń ministerstwa nauki, nazajutrz przestałaby istnieć narodowa kultura. Rozmawiał Michał Bardel

14.12.2010

Czyta się kilka minut

Michał Bardel: Od niemal 30 lat przygląda się Pan zmianom w polskiej nauce, jako uczony i jako osoba zajmująca ważne stanowiska w administracji. Czy są to zmiany na lepsze?

Tadeusz Gadacz: Myślę, że należy na nie spojrzeć najpierw od strony fenomenu, którym się chlubimy, a mianowicie pięciokrotnego wzrostu liczby studiujących (to chyba najwyższy wskaźnik w Europie). Musimy pamiętać, że ten potężny wzrost liczby studentów nie pociągnął za sobą wyraźnego zwiększenia nakładów na naukę, liczby książek w bibliotekach, sal wykładowych, wreszcie - co najważniejsze - nie zwiększyła się istotnie liczba wykładowców.

Po wejściu Polski do UE nałożył się na to jeszcze proces boloński, a wraz z nim konieczność spełniania standardów kształcenia wspólnych wszystkim krajom Unii. Podlegamy w tej chwili tym samym procedurom co kraje zachodnie, ale jeśli uświadomimy sobie dysproporcje PKB i różnice w nakładach na naukę, to rodzi się pytanie, kto tę reformę ma w Polsce realizować. Jeśli mamy się liczyć na światowym rynku nauki, nie możemy przypominać radzieckich żołnierzy idących z karabinami na sznurku.

Co najbardziej przeszkadza w prowadzeniu rzetelnych badań?

Od momentu, kiedy polskie uczelnie weszły w obieg boloński, od kiedy zaczęły do Polski spływać środki finansowe z Unii, mam poczucie permanentnie wzrastającej biurokratyzacji, która obciąża nie tylko kadry administracyjne, ale przede wszystkim dziekanów, rektorów, dyrektorów instytutów i samych uczonych. Kiedy zaczynałem pracę w nauce, administrowanie zajmowało jakieś 10 proc. czasu, resztę można było poświęcić badaniom i dydaktyce. Dziś ten stosunek uległ niemal odwróceniu. Uczelnie zmieniły się w coś w rodzaju Benthamowskiego panopticum, gdzie sprawozdawczość, mająca służyć mierzeniu efektywności, zamienia się w permanentną inwigilację. Z uniwersytetów, które od początku istnienia oparte były na idei wolności badań i zaufaniu autorytetowi uczonego, niewiele pozostało. Wolność i zaufanie zanikają.

Coraz częściej uczeni wyprowadzają inicjatywy naukowe poza struktury uniwersytetów. Przypomina to trochę sytuację z minionych czasów - kilkadziesiąt lat temu porządna nauka musiała uciekać z uczelni państwowych z powodów ideologicznych, a dziś ucieka z powodów biurokratycznych. Jeśli otwarcie nowego seminarium wiąże się dziś z pisaniem licznych sprawozdań do rozmaitych komórek: jakości i rozwoju nauki, jakości kształcenia, komórki bolońskiej, komórki do spraw przyszłości i rozwoju uczelni, działu finansów i rozliczeń itd., wielu moich kolegów i koleżanek dochodzi do przekonania, że to w ogóle nie ma sensu i lepiej spotkać się ze studentami w prywatnym mieszkaniu.

Może lata PRL trochę nas rozpieściły? W końcu fakt, że trzy dni w tygodniu poświęca się na żmudne wypełnianie formularzy grantowych, a tylko dwa na pracę naukową, to codzienność wielu amerykańskich uczonych.

Chętnie podporządkowałbym się takiej sytuacji, gdybym - tak jak profesor amerykański czy niemiecki - otrzymywał pensję, która pozwoliłaby mi zatrudnić sekretarkę. Tymczasem w Polsce na sekretarkę nie stać najczęściej nawet katedry czy innego zakładu.

Jako dyrektor instytutu uczestniczę wciąż w rozmaitych kursach dotyczących procedur bolońskich i widzę zasadnicze różnice między wdrażaniem ich u nas a na Zachodzie. Tam wraz ze zwiększeniem biurokracji zwiększa się liczbę pracowników administracyjnych. U nas nie ma takiej możliwości. Kto zatem ma wypełniać te wszystkie dokumenty? Przypominam sobie, jak wyglądała moja praca w 1982 r., kiedy zaczynałem asystenturę u prof. Tischnera w Krakowie. Do czego zobowiązany był wówczas młody pracownik nauki? Do sformułowania tematu zajęć proseminaryjnych, do podania studentom krótkiej bibliografii, bo i większość najważniejszych pozycji była w zasadzie niedostępna w polskich bibliotekach.

W tej chwili, kiedy profesor ma zobowiązania dydaktyczne wobec setki studentów, musi przygotowywać dla nich obszerne sylabusy z opisem każdej godziny dydaktycznej w rozmaitych wersjach, musi pisać sprawozdania z roku minionego, przygotowywać dziesiątki opinii dla studentów wyjeżdżających na Erasmusa, przeliczać punkty po ich powrocie, uczelnia stała się przedsiębiorstwem, które bywa że zatrudnia 150 pracowników dydaktycznych, a nie ma do dyspozycji nawet pół etatu sekretarki. Do zamierzchłej historii należy sytuacja, w której profesor miał na etacie asystenta wykonującego za niego rozmaite zadania, włącznie z przeprowadzaniem wstępnej fazy egzaminów.

Może więc należałoby domagać się większej obecności młodych pracowników nauki na uczelniach? W tym kierunku wydają się zmierzać plany reform ministerialnych, np. postulat uproszczonej procedury habilitacyjnej.

Propozycje reform w zakresie stopni naukowych to wciąż niejasna kwestia. Dopiero kiedy ustawa zostanie przegłosowana, będzie coś wiadomo na pewno - na razie na stronach ministerstwa wersje dokumentów wciąż się zmieniają. Wokół problemu awansu zawodowego, szczególnie zaś habilitacji, trwa cały czas coś w rodzaju walki podjazdowej, gry interesów rozmaitych środowisk. Jedna grupa związana jest z młodymi doktorami, którzy - co całkiem zrozumiałe - chcą mieć jasne kryteria i możliwości rozwoju naukowego oraz awansu w strukturach akademickich, a którzy są blokowani przez starszych kolegów często nierozwijających się już naukowo, którzy od lat nie opublikowali żadnego znaczącego tekstu. Z drugiej strony mamy interes wielu uczelni prywatnych, które ze względu na wymogi posiadania uprawnień do nadawania stopni naukowych muszą mieć odpowiednią liczbę samodzielnych pracowników i będą o to walczyć za wszelką cenę. Powstaje pytanie, czy w tej walce interesów jest jeszcze miejsce na interes samej nauki.

Od lat mam świadomość, że praca naukowa jest polem sprzecznych interesów osobistych pojedynczych uczonych, interesów uczelni, w której są zatrudnieni, i samej nauki. Najczęściej niestety bywa tak, że przegrywa nauka, potem dobro jednostek, a wygrywa w większości przypadków interes instytucji.

Według raportu OECD w 2008 r. w Polsce procentowo najwięcej osób w całym świecie uzyskało tytuł magistra. Jednocześnie raport szanghajski dotyczący jakości uniwersytetów nie pozostawia złudzeń - najlepsze z naszych uczelni klasyfikowane są w czwartej setce…

Ten paradoks wynika z wciąż trwającego procesu otwierania kolejnych szkół prywatnych - myślę, że w porównaniu z innymi krajami pod względem szybkości i rozmachu w budowaniu prywatnego sektora edukacyjnego pobiliśmy niejeden rekord Guinnessa.

Jak wiadomo, uczelnie te powstawały nie tylko z potrzeby dotarcia do maturzystów w małych powiatowych miastach - choć tak zwykło się tłumaczyć istotę tego edukacyjnego boomu. Powstawały także po to, by uczeni mogli sobie dorobić do marnych uniwersyteckich pensji. W niektórych dziedzinach, takich jak prawo czy socjologia, gdzie mamy do czynienia z największą liczbą studentów, słyszymy o dydaktykach zatrudnionych na pięciu czy sześciu etatach. Jeżeli więc doktorzy habilitowani jeżdżą po Polsce od Gdańska do Rzeszowa, wykładają na zmianę na państwowych i prywatnych uczelniach, kształcą tysiące anonimowych studentów, poprawiają setki prac magisterskich i licencjackich, to można postawić pytanie, jak w tym kontekście ma w ogóle rozwijać się nauka i na jakim poziomie prowadzona jest dydaktyka?

Szerokie otwarcie rynku usług edukacyjnych z pewnością pozwoliło przeżyć wielu uczonym. Tylko czy taki eksperyment przeżyje polska nauka?

Znałem pewnego profesora zwyczajnego, który szczycił się tym, że nie ma własnego mieszkania, co dwa dni przemieszcza się do innego miasta, wykłada na kolejnej uczelni - włącznie z weekendami, kiedy prowadzi zajęcia dla zaocznych - i nocuje w hotelach profesorskich.

Ciekawe, czy taki komiwojażer idei ma choć odrobinę czasu na zajrzenie do biblioteki, śledzenie ostatnich odkryć naukowych, prowadzenie badań? Jako profesor ma gwarancję zatrudnienia na wszystkich tych uczelniach - właściwie nic już nie musi robić, prócz powtarzania wciąż tych samych, wyuczonych wykładów.

To może powinien podlegać, jak jego młodsi koledzy, uniwersalnej ocenie parametrycznej? Jak, Pana zdaniem, sprawdza się to narzędzie w humanistyce?

To jest fundamentalny problem. Z jednej strony zrozumiała jest próba wprowadzenia jednolitych kryteriów, pozwalających na porównanie osiągnięć czy tzw. efektywności pracy naukowców reprezentujących tak różne dziedziny jak medycyna, matematyka, psychologia czy literaturoznawstwo. Jednak, koniec końców, taka unifikacja do niczego nie prowadzi. Już w drugiej połowie XIX w. Wilhelm Dilthey sprzeciwił się przywiązaniu nauk do jednej jedynej metodologii, tj. metodologii nauk przyrodniczych. Już wtedy uświadomiono sobie konieczność wyodrębnienia nauk humanistycznych, a tym samym zróżnicowania oceny dorobku w dziedzinie tych nauk.

Chce Pan powiedzieć, że wdrażając unifikującą ocenę parametryczną cofnęliśmy się do XIX wieku?

W pewnym sensie tak. Nie posłuchaliśmy Husserla, który ostrzegał, że nie da się sprowadzić ludzkiego rozumu do rozumu instrumentalnego, a nauki przyrodnicze nie zdołają nigdy otworzyć człowieka na świat wartości ani wskazać mu sensu życia. Nie posłuchaliśmy Heideggera, który ostrzegał, że żyjemy w świecie, w którym nauka została zredukowana do techniki, i tym, co najbardziej się liczy, jest tylko skuteczność. Nie posłuchaliśmy też wybitnej diagnozy Gadamera i jego obrony humanistyki - to wszystko nie pomogło i ciągle żyjemy pod presją technokracji.

Przejawem tej presji jest m.in. to, że polskiej humanistyce narzuca się standardy języka angielskiego, usuwając w cień język własnej kultury narodowej. Francuzi piszą po francusku, Niemcy po niemiecku - oczywiście potem wybitne dzieła są tłumaczone na języki ogólnoświatowe, ale wiadomo, że humanistyka jest - jak pisał Gadamer - bliższa sztuce, i w związku z tym nie da się jej oddzielić od własnego języka.

Gdyby humaniści zechcieli się pewnego pięknego dnia przejąć dyrektywami wynikającymi z rozporządzenia ministerstwa nauki, nazajutrz przestałaby istnieć narodowa kultura. Znikłyby czasopisma kulturotwórcze, dyskusje, debaty, przekłady wybitnych dzieł na język polski.

A to właśnie przekłady były zawsze laboratorium języka i jego pojęć. Debaty, dyskusje publiczne i szeroko pojęta krytyka stanowią dla humanistyki ten sam rodzaj narzędzia, jakim jest dla przedstawicieli nauk ścisłych laboratorium. W laboratoriach weryfikuje się hipotezy badawcze, a w krytyce naukowej i debatach - idee. Jeśli zatem usuniemy krytykę związaną np. z recenzowaniem prac, tym samym zlikwidujemy jedyne narzędzie weryfikacji naukowej. A to już się dzieje - ocena parametryczna nie przewiduje punktów za recenzje.

Zupełnym paradoksem ewaluacji dorobku naukowego jest ocenianie prac za pomocą stałej liczby punktów, bez względu na ich wartość merytoryczną. Można umieścić w swoim dorobku zbiór podrzędnych i wtórnych artykułów o nikłej wartości i uzyskać niemal tyle samo punktów, co za odkrywczą monografię będącą efektem wielu lat pracy. Gdyby współczesnej ocenie parametrycznej poddać tak wybitne osobowości, jak niedawno zmarli Józef Tischner czy Barbara Skarga, to prawdopodobnie znaleźliby się w piątej kategorii, bo ani nie publikowali specjalnie po angielsku, ani nie starali się spełniać pozostałych kryteriów oceny. Dbali natomiast o to, by rozwijała się polska kultura, zabierali głos w istotnych dla tej kultury sprawach, inicjowali ważne debaty. Można ich w pewnym sensie nazwać nauczycielami kultury polskiej. Ale to nie miałoby znaczenia przy ministerialnej ocenie ich dorobku.

Krótko mówiąc, w trudnej dziś sytuacji finansowej polskiej nauki wydaje się nieporozumieniem zmuszanie naukowców do spełniania wysokich standardów skuteczności i efektywności. To tak, jakby kazać im startować w wyścigu kolarskim na zdezelowanym sprzęcie i jeszcze łapać za nogawki, by się wytłumaczyli, że ich badania mają wysokie znaczenie dla polskiej kultury. Nie ukrywam, że marzy mi się, by polski uczony zarabiał więcej niż sprzątaczka w Austrii. Żeby zdjął z siebie image wiecznego żebraka, przesiadującego w rozmaitych instytucjach, i żeby mógł pozwolić sobie na opłacenie publikacji w anglojęzycznym czasopiśmie...

Może właśnie wdrażany Narodowy Program Rozwoju Humanistyki coś tu zmieni?

Zobaczymy. Ta inicjatywa - wymuszona zresztą wieloma głosami krytycznymi i wieloletnią debatą - jest oczywiście bardzo obiecująca. Pytanie tylko, czy środki będą wystarczające. Ja patrzę na te sprawy trochę przewrotnie: wydaje mi się, że Polska nigdy nie będzie w stanie dogonić krajów rozwiniętych w dziedzinie nauk przyrodniczych czy nauk stosowanych. Natomiast zawsze słynęła z wybitnej humanistyki. Gdyby więc inwestować właśnie w humanistykę, która w gruncie rzeczy nie jest aż tak kosztowna, nie wymaga specjalistycznych urządzeń i laboratoriów, moglibyśmy mieć nadzieję, że coś istotnego wniesiemy do kultury europejskiej.

Nie ma tu sprzeczności? Skoro nasza humanistyka ma wnieść coś istotnego do kultury europejskiej, to trudno sobie wyobrazić, by nie uprawiano jej w językach powszechnie w Europie znanych. Może trzeba wybrać między budowaniem polskiej kultury, opierając się na humanistyce polskojęzycznej a szerszym oddziaływaniem na świat zdecydowanie już anglojęzycznym...

Jedno drugiemu nie przeszkadza. Wielkie dzieła narodowej humanistyki należy publikować na Zachodzie. Tak robią Francuzi, tak robią Hiszpanie, mają cały system swoich instytutów (Instytut Cervantesa, Instytut Kultury Francuskiej) przy ambasadach, które tym się m.in. zajmują. W naukach obiektywnych owszem - można przeskoczyć grunt polskiego języka, ale nie w naukach humanistycznych czy społecznych, które mają charakter kulturotwórczy.

Jest coś przerażającego w systemie, który zmusza wybitnych znawców filozofii Kanta do publikowania po angielsku, a nie po niemiecku, znawców Levinasa do publikowania po angielsku, a nie po francusku. Jako dyrektor instytutu powinienem właściwie powiedzieć kolegom i koleżankom: nie czytajcie dzieł w oryginałach, ale od razu w angielskich przekładach, bo i tak będziecie publikować po angielsku. Nie ma bardziej prestiżowego miejsca dla publikacji badań na temat Kanta niż niemieckojęzyczne "Kant Studien", ale w rankingu ministerstwa taka publikacja znajdzie się na tym samym poziomie co tekst wydany w języku polskim, podczas gdy opublikowanie go w jednym z setek amerykańskich pism filozoficznych da mu niepomiernie więcej punktów.

I niepomiernie mniej naprawdę zainteresowanych tematem czytelników.

Sam staję nierzadko przed alternatywą: publikować w czasopiśmie, które ma charakter opiniotwórczy, dociera do szerokiego kręgu czytelników, ale nie ma punktów, bo nie uznaje się go za czasopismo naukowe, czy w punktowanym periodyku, który ma 300 egzemplarzy, z czego połowa zostaje w magazynach uczelni, reszta trafia do bibliotek, a tak naprawdę przeczyta je kilkanaście osób. Z punktu widzenia wpływu na kulturę i możliwości weryfikacji wolałbym pierwszą możliwość, ale w gruncie rzeczy jestem zmuszony wybrać drugą. Pytanie jest takie: czy tworzymy naukę, która ma wpływ na kulturę, czy nabijamy punkty, jak na zawodach sportowych?

Tadeusz Gadacz jest profesorem filozofii, dyrektorem Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, byłym przewodniczącym Komitetu Nauk Filozoficznych i byłym zastępcą dyrektora Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Wykłada także w Collegium Civitas w Warszawie. Ostatnio opublikował dwa pierwsze tomy "Historii filozofii XX wieku".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2010