Wyznania wiernego antyklerykała

Kościół w Polsce poniesie klęskę, jeżeli nadal obowiązywać w nim będzie anachroniczny model życia - efekt 45 lat w komunistycznej zamrażarce idei.

25.01.2011

Czyta się kilka minut

Swego czasu opowiadał mi o kulisach swojej pracy jeden z uczestników zespołu przygotowującego dokument o roli świeckich w polskim Kościele. Nad dokumentem pracowali wybitni świeccy eksperci, pod patronatem biskupa znanego jako promotor otwartości na laikat. Na jego biurko trafiały kolejne robocze wersje. Kiedy dowiedziałem się, że biskup mówi członkom zespołu na "ty", zapytałem, czy oni sami również w ten sposób zwracają się do niego. Mój rozmówca tylko się uśmiechnął, uznając to za żart. Wtedy zresztą faktycznie żartowałem.

Ale tę opowieść zapamiętałem, ponieważ doskonale oddaje rzeczywisty klimat społecznego życia w naszym Kościele. Za fasadą pięknie brzmiących deklaracji i oficjalnych opracowań cierpi ono na przypadłość, której na imię klerykalizm.

Przyznaję, że uważam się za antyklerykała. Ale słowo to do tego stopnia zaciemnione jest przez niejasność jego znaczenia, że koniecznie muszę wytłumaczyć, co przez nie rozumiem. Jeżeli antyklerykalizm oznaczać miałby postawę wrogości wobec kleru - a tak to słowo jest u nas powszechnie rozumiane - to ja staję w pierwszym szeregu klerykałów. Polskim zapaterystom odpowiadam za Broniewskim: są w Kościele rachunki krzywd, ale nie przekreśli ich obca dłoń. A od naszych księży wara!

Mój antyklerykalizm rozumiem jako sprzeciw wobec klerykalizmu.

Wiara ojców

Jeśli ktoś przyznaje się w Polsce do antyklerykalizmu, a nie zdefiniuje kilku podstawowych pojęć, musi liczyć się z tym, że jego deklaracja więcej wywoła nieporozumień, niż cokolwiek wyjaśni. Pod warunkiem oczywiście, że jego słuchaczami nie będą zwolennicy pikiet pod oknami biskupów. Oni nie potrzebują żadnych wyjaśnień. Mój punkt widzenia wynika z postawy wiary, która zakorzeniona jest w historii. Dyktuje mi ona trzy ważne wnioski.

Po pierwsze, z punktu widzenia nauki Chrystusa każdy Kościół rozumiany tylko jako instytucja, lub przede wszystkim jako instytucja, jest porażką. I dotyczy to wszystkich Kościołów na ziemi, nie tylko katolickiego.

Po drugie, w porównaniu z innymi Kościołami chrześcijańskimi wspólnota katolicka wydaje się być obciążona biurokratycznym, "kurialnym" centralizmem. Co więcej, katolicyzm, który z definicji jest wiarą uniwersalną, wciąż nie wyzwolił się w pełni z silnych związków z kulturą kontrreformacji. Tak silnych, że wielu katolików do dziś nie wyobraża sobie życia w Kościele o innym obliczu kulturowym. Dla nich jest czymś naturalnym, że ksiądz katolicki powielać musi XVII-wieczny model włoskiego il prete.

Wreszcie, po trzecie, polski katolicyzm - summa summarum - jest bardziej konserwatywny niż uniwersalny. Konserwatywny w nie najlepszym sensie tego słowa. Polacy lubią szczycić się przywiązaniem do "wiary ojców", często wyrażają je jednak w upartym trzymaniu się rzeczy, które z prawdami wiary niewiele mają wspólnego. Prowadzi to do utrwalania od dawna już przestarzałego, feudalnego modelu kontaktów międzyludzkich wewnątrz i na zewnątrz własnej wspólnoty (słowa "feudalny" nie traktuję tu jako obelgi, ale jako próbę adekwatnego opisu). Taki model w praktyce prowadzi do promowania w życiu wspólnotowym bierności i potulności, fałszywie przedstawianej jako cnota pokory.

"Feudalny" model księdza zakłada, że należy on do innej kasty niż świeccy. Tymczasem to tylko historia tak się potoczyła, że dziś sprowadzamy charyzmatyczne bogactwo Kościoła do podziału na duchowieństwo i świeckich, na ogół akcentując przy tym znaczenie tych pierwszych. Podział ten, nawet jeżeli jest faktem "tu i teraz", jako zasada eklezjologiczna jest nieprawdziwy. Katolickość to przecież jedność w wielości, a nie dychotomia.

Skansen

Do utrwalenia anachronicznego modelu życia kościelnego walnie przyczyniło się 45 lat spędzone przez Polaków w komunistycznej zamrażarce idei.

Wystarczy spojrzeć, na jakim etapie społecznego rozwoju lokują się dziś Kościoły w krajach, w których przed wojną modele katolicyzmu nie odbiegały daleko od modelu polskiego, a które życia w komunizmie nie doświadczyły: np. we Włoszech lub w Austrii. Nie chcę przez to powiedzieć, że dzisiaj tam katolikom żyje się lepiej - ale na pewno żyje się inaczej.

Od obalenia komunizmu minęło jednak dwadzieścia lat, w ciągu których społeczne oblicze polskiego Kościoła niewiele się zmieniło, przynajmniej w relacjach wewnętrznych. Tymczasem dokonał się zasadniczy zwrot perspektywy. Przywykliśmy patrzeć na instytucję Kościoła katolickiego jak na zaporę, która przez całe lata broniła nas przed komunizmem. I tak właśnie było aż do 1989 roku. Potem jednak sytuacja się odwróciła: w pozakościelnym życiu zmieniały się instytucje, jedne radykalnie, inne z oporami - ale struktury kościelne w całej ich rozciągłości pozostały bez zmian. A wchodząc w rzeczywistość III RP, z czasem, paradoksalnie, stały się największym instytucjonalnym skansenem epoki PRL w Polsce.

Nie da się zaprzeczyć, że w czasach komunizmu struktury kościelne nie tylko z nim walczyły, ale też układały sobie z nim modus vivendi. I na ogół nie było w tym nic złego; w ten właśnie sposób Kościół realizował swoją misję opieki nad zagrożoną wspólnotą wiernych. Takie jest prawo natury: nawet walcząc z PRL, Kościół paradoksalnie się z nią zrastał. Musiał działać bowiem nie tylko w sferach niebieskich, ale też w konkretnej ziemskiej przestrzeni. Nie to stanowi więc problem, ale fakt, że model Kościoła pojmowanego jako alternatywa wobec komunistycznej Polski nadal trwa bez zmian, mimo że już od dwudziestu lat żyjemy w odmienionym kraju.

Nie głosuje się dogmatów

Spróbujmy wyliczyć, w jakich sferach życie kościelne uległo "zamrożeniu" w latach niewoli.

Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że polski Kościół jest niedemokratyczny, a nawet antydemokratyczny. I nie myślę tu o zewnętrznych "problemach z demokracją" świecką, diagnozowanych na ogół przez ludzi lewicy. Chodzi o demokrację wewnątrz Kościoła.

Niektórzy zbywają ten problem żartami typu "nie głosuje się dogmatów". Ale przecież można być wiernym dogmatom, a także papieżowi i własnemu biskupowi, którego się nie wybierało, a przy tym dostrzegać dramatyczny deficyt współdecydowania świeckich o życiu Kościoła. Nie jest to fanaberia: współdecydowanie to ważny wymiar wspólnotowości, o którą przecież Kościół tak zabiega. Deficyt ten widoczny jest począwszy od poziomu przeciętnych wiernych, żyjących sprawami parafii, skończywszy zaś na wybitnych uczestnikach katolickiego życia.

Ci ostatni nie mają realnej możliwości wykorzystywania swojej roli w instytucjonalnych ramach Kościoła z tej prostej przyczyny, że Kościół takich instytucji nie stworzył. Praktycznie nie ma w nim "świeckich kardynałów" i nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, aby ich powołać.

W tej sytuacji osoby publiczne o katolickich poglądach, o ile pragną mieć coś do powiedzenia w sprawach Kościoła, czynią to w ramach struktur pozakościelnych, jako politycy, profesorowie albo redaktorzy. Możliwości takiego działania nie dają im kościelne instytucje zrzeszające świeckich katolików, które bez możliwości realnego współdecydowania o życiu społecznym Kościoła skazane są na rolę przybudówek.

Zwieranie szeregów

Inercja stała się dziś pierwszym problemem polskiego Kościoła. Dotknęła w równej mierze duchownych, jak i cały lud Boży: pasterzom brakuje pomysłów, owieczkom chęci. Prowadzi to do umacniania wśród świeckich zabójczej dla wiary i groźnej dla wspólnoty mentalności klientów kościelnych instytucji.

Ci, którzy nie chcą być jedynie klientami, uporać się muszą ze skostniałym, biurokratycznym rozumieniem aktywności w Kościele. Lata niewoli wytworzyły w nas, katolikach wiernych autorytetom, silny odruch: jeśli chcemy coś w Kościele stworzyć, najpierw zabiegamy o błogosławieństwo biskupa. A tymczasem kolejność winna być odwrotna. Kiedyś taka ostrożność uzasadniona była obawą przed zorganizowaną infiltracją w świeckie struktury wrogów Kościoła, podszywających się pod "postępowych katolików". Dzisiaj podobne myślenie skazuje instytucje świeckich wiernych na bierność i ześlizgiwanie się w fasadowość.

Syndrom zamknięcia, wielokrotnie opisywany na łamach "Tygodnika", objawia się w obronnej reakcji na krytykę. Zwieranie szeregów uzasadnione być może w sytuacjach, gdy krytyka pochodzi z zewnątrz, trudniej usprawiedliwić - przynajmniej w kategoriach ewangelii - gdy krytyczne opinie formułują sami katolicy.

W takim klimacie brudy zamiata się pod dywan. Dwie szpetne plamy na obliczu polskiego Kościoła: agenturalna współpraca niektórych hierarchów z tajną policją komunistyczną oraz przypadki deprawowania seksualnego dzieci oraz kleryków - sięgają korzeniami czasów PRL. Obie też mają wspólny mianownik: szantaż. Jego skutki trwają do dziś.

Ludzie, którym przed laty złamano sumienia, nie są w stanie stanąć w prawdzie skruchy. Stare grzechy ciągle próbuje się przemilczać lub rozwadniać, względnie fałszować, zamiast je ostatecznie rozliczyć w duchu sprawiedliwości i pojednania. Ale prawda, raz ujawniona, będzie powracać. Zadziwia dobre samopoczucie niektórych ludzi Kościoła, gdy porównując sytuację w Polsce ze stanem Kościołów USA czy Irlandii, pustoszonych przez afery seksualne, mówią z satysfakcją: "myśmy na szczęście uniknęli podobnych patologii".

Czy naprawdę w to wierzą?

Władza, kasa

Biskupi powtarzają soborowe wezwanie do aktywizacji świeckich, lecz będą to puste słowa, dopóki hierarchia duchowieństwa skupiać będzie całą władzę - i cały majątek. Nie, nie jestem szalonym radykałem. Nie proponuję oddania "władzy i kasy" anonimowemu, biernemu i zeświecczałemu laikatowi. Uzasadniony wiekami doświadczenia pragmatyzm zarządców polskich instytucji kościelnych słusznie przestrzega ich przed takimi właśnie, pochopnymi rozwiązaniami. Negatywne skutki podobnych posunięć widać jak na dłoni w niektórych krajach zachodniej Europy.

Chodzi o rozważną decentralizację i mądrą politykę selekcji przyszłych świeckich elit polskiego Kościoła. Biskupi, przełożeni zakonni i wreszcie notorycznie przepracowani polscy proboszczowie potrzebują zdecydowanego wsparcia ze strony najbardziej świadomych przedstawicieli ludu Bożego. Nie takich, którzy łatwo przytakują, lecz ludzi z silną osobowością, krytycznych - a przy tym wiernych dogmatom. No i trzeba by dla niektórych z nich znaleźć jakieś pieniądze, bo przecież "godzien jest robotnik zapłaty swojej".

Najlepiej zacząć od parafii. W PRL podstawą lokalnego modus vivendi był (wymuszony co prawda) sojusz sekretarza i proboszcza, dwudziestowiecznych odpowiedników "wójta i plebana". W takim układzie ukształtowało się pokolenie "księży-budowniczych", broniących swojego podwórka przed niechętną władzą, ale też rządzących parafią bez potrzeby podzielenia się z wiernymi odpowiedzialnością za stan jej zagospodarowania. Dziś sytuacja, w której nowy proboszcz przemeblowuje od podszewki parafialną wspólnotę, dla własnego widzimisię odmawiając salki wspólnocie neokatechumenalnej albo wyrzucając z kościoła ministrantki, nie może mieć miejsca. Rady parafialne w miejscach z długą tradycją aktywności świeckich powinny liczyć przynajmniej na swego rodzaju pacta conventa ze strony nowych gospodarzy plebanii.

Jeżeli nie zrobimy nawet tego, Kościół w Polsce będzie stopniowo usychać. Dzisiaj potrzebny jest mu impuls, autentyczny, a nie tylko zadeklarowany na kolejnej konferencji episkopatu.

Jacek Borkowicz (ur. 1957) jest dziennikarzem i publicystą, związanym m.in. z "Więzią", autorem filmów dokumentalnych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2011