Przegrupowanie

Obraz Kościoła jako opoki prawicy i duchowego zaplecza PiS ma coraz mniej wspólnego z rzeczywistością.

02.08.2011

Czyta się kilka minut

il. Marek Tomasik /
il. Marek Tomasik /

Choć do oficjalnego początku kampanii jeszcze chwila, sezon polityczny trwa. Janusz Palikot zapowiedział już, że w dniu wyborów wyśle swoich ludzi do kościołów, aby nagrywali niedzielne kazania. Jeśli któryś z księży złamie ciszę wyborczą, agitując za miłym sobie stronnictwem, "inspektorzy" wyślą nagranie do najbliższej jednostki policji.

Można przypuszczać, że to nie ostatnie słowo polityka, który postanowił zostać zawodowym bojownikiem o wyzwolenie Polaków spod władzy Kościoła. Jak również to, że rychło znajdzie naśladowców. Już teraz jeden za drugim powstają komitety stawiające sobie za cel a to usunięcie krzyży z instytucji publicznych, a to usankcjonowanie aktu apostazji, a to legalizację związków partnerskich.

Krytyka pod adresem Kościoła przestaje być monopolem postkomunistów z SLD czy miłośników tygodnika "Nie". Cierpkie, czasem ostre słowa ze strony różnej maści polityków, samorządowców czy po prostu osób znanych publicznie przestały uchodzić za coś nagannego, a ostatnio wręcz mogą przysporzyć popularności. W zmieniającym się klimacie także premier uznał za stosowne podkreślić, że przed księdzem klękać nie będzie.

Kto ma sympatię biskupów

Czytając oświadczenia tego czy owego "społecznego komitetu", można pomyśleć, że powtarzane coraz częściej wezwanie do zrzucenia kościelnego jarzma jest reakcją na rosnącą pazerność, dwulicowość i arogancję, tradycyjnie przypisywane administratorom Kościoła. Tymczasem nic podobnego!

Zarzut gigantycznych nadużyć, w świetle medialnej sensacji postawiony ludziom z państwowo-kościelnej komisji majątkowej, po bliższym zbadaniu zmalał do rozmiarów jednej legislacyjnej nieprawidłowości. Nikt nie wypowiada krucjaty zwolennikom legalizacji aborcji, zapłodnienia in vitro, eutanazji czy małżeństw homoseksualnych, chociaż Kościół w zdecydowanych słowach opowiada się przeciwko samym zjawiskom.

Co ważniejsze, obraz Kościoła, przez wielu postrzeganego jako opoka ideologicznej prawicy i duchowe zaplecze Prawa i Sprawiedliwości, ma coraz mniej wspólnego z rzeczywistością. A jeśli kiedykolwiek choć w części odpowiadał on prawdzie, obecnie razi fałszem jak nigdy przedtem.

Nie chodzi tu o osobiste sympatie któregoś z księży czy biskupów. To prawda, wielu z nich (może istotnie większość) wyraża się zdecydowanie krytycznie o obecnej ekipie rządzącej. Trudno, duchowni polskiego Kościoła w swojej masie nigdy nie pałali miłością do liberałów - i to się raczej szybko u nas nie zmieni. Rzecz w tym, że do popierania którejś z wiodących opcji politycznych nie pali się, traktowane jako całość, kolegium biskupów.

Kto dzieli

Na początek Wielkiego Postu biskupi zgromadzeni na Konferencji Episkopatu Polski wystosowali list do wiernych, w którym wyrażają "niepokój związany z jakością i stylem życia politycznego w naszym kraju". Autorzy piszą o "gorszących podziałach między ludźmi różnych partii", o "napięciach i bezpłodnych sporach w Sejmie oraz na najwyższych szczeblach władzy", zwracając się do wszystkich działających na niwie publicznej, którym bliskie są wartości chrześcijańskie, by podjęli "ewangeliczne wezwanie do przebaczenia i pojednania". W niedługi czas potem apel ten uzupełniło "słowo" biskupów z Rady Stałej (do której należą m. in. prymas i przewodniczący KEP), opublikowane na rocznicę katastrofy smoleńskiej i skierowane - jak wolno sądzić - do wszystkich Polaków, niezależnie od ich światopoglądu. Biskupi apelują do nich słowami świętego Jakuba: "Bracia, nie oczerniajcie jeden drugiego".

Niestety oba te przesłania, choć niezwykle ważne, zostały w przeważającej mierze zignorowane, ich sens zaś wypaczono. W uproszczeniu wyglądało to następująco: krytycy z prawej strony zarzucili hierarchom Kościoła "ezopowy język", uchylający się od wskazania, która konkretnie ze stron politycznego konfliktu zawiniła owym gorszącym podziałom; ci z lewej natomiast zakwalifikowali pokojową retorykę obydwu listów wyłącznie jako wyraz "przegrupowania sił" w polskim episkopacie.

Tymczasem sprawa ma się inaczej.

Kto gromi

Dyplomatyczny język hierarchów, połączony z typowo księżowską mową-trawą, może czasem irytować. Jednak autorzy obu listów nie mówią tu ogólnikami: oni stają z boku, by móc właściwie ocenić sytuację. A to zasadnicza różnica. I z tego dystansu zwracają się do nas, do rozwrzeszczanego, rozpolitykowanego zgromadzenia, jakim dziś jesteśmy. Gdyby nazwali po imieniu strony sporu (czy rozsądny słuchacz może wątpić, o kogo chodzi?), włączyliby się jako trzecia, równorzędna strona w ten nurt doraźnych sporów i przepychanek. Nie przysłużyłoby się to wiarygodności ich przesłania. A gdyby, jak chcą niektórzy, zganili tylko jedną ze stron, zaprzeczyliby całemu sensowi swojego apelu.

A gdzież tu owo przegrupowanie sił, którego wynikiem miałaby być zmiana tonu biskupich listów? Osoby najbardziej w tym gronie wpływowe nadal pozostają na swoich stanowiskach. Wśród nich abp Józef Michalik, przewodniczący KEP, który, jak wiadomo, do entuzjastów ekipy Donalda Tuska nie należy. Co mówi ten hierarcha, kiedy wypowiada się we własnym imieniu? W sierpniu ubiegłego roku, w apogeum ostrego ideowego kryzysu, wywołanego politycznym sporem o krzyż przed Pałacem Prezydenckim, metropolita przemyski, miast skorzystać z okazji i zgromić "wrogie Kościołowi środowiska" - co wcześniej niejednokrotnie czynił - powiedział: "Krzyż został upolityczniony przez dwie, lub więcej, orientacje polityczne". A podczas tegorocznej procesji Bożego Ciała w Przemyślu następująco ocenił sytuację: "Naród jest dzielony na partie. Polska staje się partyjna. Nie narodowa, nie państwowa nawet, Polska staje się partyjna".

Święte słowa.

Kto ma klasę

Gwoli wyjaśnienia: biskupi nigdy expressis verbis nie opowiedzieli się po jednej ze stron walczących o zwycięstwo w wyborczej kampanii. Ale powiedzmy sobie jasno: przy okazji poprzednich wyborów czuło się, po której stronie stoi większość z nich. Dziś można zaobserwować przynajmniej troskę niektórych o to, by nie wywoływać takiego wrażenia.

Inny prominentny przedstawiciel kościelnej hierarchii, metropolita gdański Sławoj Leszek Głódź, w odpowiedzi na słowa premiera o "nie klękaniu przed księdzem" i nieprzyjazne gesty ze strony działaczy lokalnej PO, pyta: po co dzielić i wprowadzać konflikty? Można rzec, że to przecież nic wyjątkowego, tak powinien zachować się na jego miejscu każdy biskup. Zgoda, ale pamiętajmy, że ten sam hierarcha zasłynął swego czasu słowami: "jeśli minister chce konfliktu, to będzie go miał", w odpowiedzi na projekt ministra oświaty Ryszarda Legutki, którego nie można chyba podejrzewać o wojujący antyklerykalizm. I chociaż obecni przeciwnicy arcybiskupa Głodzia operują znacznie ostrzejszym niż u Legutki językiem, w dodatku krytykując personalnie metropolitę ("pisowski biskup"), ten z klasą przechodzi ponad epitetami.

Śmiem podejrzewać, że podane wyżej przykłady to nie przypadkowe zdarzenia, ale początek nowego stylu komunikacji polskich biskupów z pozakościelnym światem. Umacniają mnie w tym słowa ze wspomnianego już listu pasterskiego. Jego autorzy, krytykując żałosny stan debaty publicznej w naszym kraju, zdobywają się na znamienną refleksję: "chciejmy i my wyznać, że niejednokrotnie zbyt mało jednoznacznie piętnowaliśmy zło, że nie szukaliśmy dróg porozumienia i jedności".

Nie lekceważmy tych słów, bo nieczęsto słyszeliśmy je dotąd z ambony!

A inni duchowni? Nawet ks. Tadeusz Rydzyk, który po śmierci ks. Henryka Jankowskiego pozostał jedynym już dyżurnym "czarnym ludem" polskiego Kościoła (nie liczę ks. Natanka, który wszedł na drogę schizmy), wyraźnie przygasł w ideologicznym ferworze.

Jego osławiony występ w Brukseli traktować trzeba jako wyraz frustracji człowieka, który obwinia własne państwo za niepowodzenie prowadzonego przezeń projektu wód geotermalnych. Dajcie Rydzykowi wodę, a przestanie być politycznym problemem! Media ekscytują się tym, że gdzieś w Bydgoszczy kaznodzieja obsobaczył premiera, ale powiedzmy sobie szczerze: to naprawdę niewiele. Przynajmniej jak na wysoką temperaturę politycznych emocji, które zafundowaliśmy sami sobie po Smoleńsku.

Księży wszak u nas dostatek, prawie 30 tysięcy, więc Janusz Palikot, jeśli tylko będzie szukał gorliwie (a będzie!), na pewno wskaże nam kilku ekstremistów w sutannach. W odpowiednim czasie, na potrzeby kampanii.

Kto przewodzi krucjacie

Polski ideolog religijny numer jeden nie nosi sutanny. Jarosław Kaczyński, przybyły na jasnogórskie wały na spotkanie z pielgrzymką Rodzin Radia Maryja, powiedział, że razem z nim jest tutaj "czynna część polskiego Kościoła". Slogan klarownie wpisujący się w retorykę podziału na pars bona i pars mala (z pielgrzymką przyszła też "ta część Solidarności, która nie zdradziła") nie miał tym razem konkurencji. Podobnie ostrych politycznie treści nie było w jasnogórskich przemówieniach duchownych hierarchów: abp. Mieczysława Mokrzyckiego i bp. Stanisława Stefanka. Prezes PiS pozostaje samotnym przywódcą antyrządowej krucjaty.

Wydaje się, że przynajmniej większość spośród biskupów doszła ostatecznie do wniosku, że Kaczyński, choć ochoczo posługuje się hasłami religijnymi, wcale nie jest "obrońcą wiary", któremu mogą udzielić nieograniczonego kredytu zaufania. Kościół jest Kaczyńskiemu potrzebny do jego własnych, czysto politycznych celów. Mimo pięknych deklaracji prezesa, w istocie nie jest on dlań wartością samą w sobie, ale narzędziem. A jeśli nie staje, jako całość, na wysokości politycznego zadania, zdany jest na surowy wyrok, rzucony publicznie z wałów Jasnej Góry.

Być może dla niektórych hierarchów, rozczarowanych Kaczyńskim, momentem przełomowym były smutne wydarzenia z sierpnia ubiegłego roku przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Gwizdy i obelgi rzucane w twarz księdza, osobistego wysłannika warszawskiego ordynariusza, pochodziły od ludzi uważających się za obrońców świętego symbolu męki Chrystusa. Wszystko, co stało się potem, włącznie z erupcją wulgarnego antychrystianizmu, było już tylko konsekwencją tamtego pierwszego starcia. Jego godne pożałowania owoce są najlepszym dowodem na to, że 3 sierpnia to nie Duch Boży kierował poczynaniami obrońców krzyża.

Kto mówi za nas

Jan Paweł II, pielgrzymując do Polski w czasie stanu wojennego, powiedział w jednym z kazań: "Mówię dla was i za was". Przesłanie tych słów było jasne: papież jest rzecznikiem ludzi, którym odebrano prawo wyrażania własnego głosu. Można powiedzieć, że również polscy biskupi kierowali się podobną zasadą w kontaktach z komunistyczną władzą.

Problem w tym, że ten sam model kontaktów przeniesiono automatycznie, bez większych korektur, na relacje z władzą demokratycznej RP. Mimo ustrojowych zmian biskupi pozostali jedynymi rzecznikami katolickiej wspólnoty w rozmowach z przedstawicielami kolejnych ekip rządzących. Nadal mówią "dla nas i za nas", mimo że teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by w sprawach dotyczących katolików, w wymiarze świeckim, partnerami politycznych decydentów byli świeccy katolicy.

Model "władza-biskupi", o ile ma przynosić korzyści stronie katolickiej, wymaga pewnych, sprawdzonych partnerów. Nawet w czasach komunistycznych, z zasady chrześcijaństwu nieprzychylnych, wypracowany modus vivendi pozwalał hierarchom na poruszanie się w znanych im, przetestowanych schematach współpracy. Korzystano z nich także w kontaktach z władzą w czasach rządów SLD.

Kto jest dobrym katolikiem

Nowe czasy przynoszą jednak nowe wyzwania. Jednym z nich jest pojawienie się nieznanego dotąd zjawiska: ideowego laicyzmu o niekomunistycznej proweniencji. Jego rzecznikami są szybko rosnące rzesze młodych ludzi, dla których PRL jest już tylko hasłem w słowniku historycznym.

Platforma Obywatelska pod kierownictwem Donalda Tuska z pewnością pozostanie ideowym zakładnikiem tych wchodzących w życie pokoleń. I to one określać będą stosunek tej partii do Kościoła oraz jego hierarchicznych reprezentantów. Będziemy wam życzliwi - zdaje się mówić biskupom prezes PO - jeśli zechcą tego nasi wyborcy. Jeśli zdecydują się na chłodną neutralność - także pójdziemy z nimi. Jeśli wybiorą drogę konfrontacji - będzie to także linia naszej partii.

To zupełnie nowa sytuacja, wymagająca też nowej strategii. Można przypuszczać, że mając do wyboru albo oparcie się na stronnictwie, którego lider wyznaje "światopogląd sondażowy", zwrócenie się ku instrumentalnie traktującemu Kościół populiście albo też przyjęcie postawy zdrowego dystansu wobec obu polaryzujących Polskę ośrodków politycznych - biskupi wybiorą to ostatnie rozwiązanie.

Nie musi to oznaczać osamotnienia. Zamiast paktować z władzą, biskupi mogą "zawrzeć pakt" z wiernymi własnej wspólnoty.

Do zawarcia takiego "paktu" potrzeba jednak jasnych wskazówek: co wolno, a czego nie wolno czynić katolikowi, żyjącemu i aktywnie działającemu w demokratycznym państwie obywatelskim. Zasady te zakreśliłyby granice pola dopuszczalnego kompromisu między osobistymi przekonaniami a politycznym zmysłem, wynikającym z faktu uczestnictwa w życiu publicznym świeckiego państwa. Katolik uznający aborcję bezwzględnie za zło, który wszakże popiera obecną ustawę o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, gdyż boi się, że grzebanie przy niej - nawet w najlepszych intencjach - może w efekcie przynieść tylko uchwalenie nowej ustawy, już znacznie mniej korzystnej dla ochrony płodu, powinien wiedzieć, czy w oczach swojego biskupa nadal pozostaje dobrym katolikiem.

***

Nowe, trudne dla chrześcijaństwa czasy, paradoksalnie mogą być dla Kościoła okazją do przebudowy jego struktur w duchu bardziej zgodnym z podstawowym modelem chrześcijańskiej wspólnoty.

W modelu tym biskupi, rezygnując z funkcji organizatora życia społecznego katolików i "certyfikatora" ich udziału w życiu politycznym, zachowaliby przecież to, co najważniejsze: apostolski urząd strażników wiary, moralności i jedności.

Czytelne relacje ze społecznością wiernych, sprawna obustronna komunikacja, mogłyby z czasem stać się dla biskupów silniejszym wsparciem niż ich dotychczasowe kontakty z władzami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2011