Wykształcenie śmieciowe

Czy polskie uczelnie masowo produkują bezrobotnych, a ich absolwenci – głównie ci zbliżający się dziś do trzydziestki – zostali oszukani? Może po prostu nie chcieli przyjąć do wiadomości, że dyplom to jeszcze nie skierowanie do pracy?

01.10.2012

Czyta się kilka minut

 /
/

"Obecnie pracuję na pół etatu w szpitalu jako terapeutka, zarabiam 580 zł na rękę, szukam pracy” – zaczyna się jeden z wpisów na forum internetowym „Tygodnika”, pod artykułem „Ile waży bezrobocie” („TP” 39/12). – „Jestem po studiach pedagogicznych, mam trzy zawody i co...? Masakra, co się dzieje w tym kraju”.

„Od kilku tygodni moja firma poszukuje kandydata, który jest świeżym lub prawie świeżym absolwentem wyższej uczelni, bez żenady posługiwałby się angielskim, jest chętny do pracy w zespole – czytamy na innym forum. – Oferujemy po 6 miesiącach średni szczebel zarządzania i wynagrodzenie ok. 3 tys. zł brutto. I co? Zero zainteresowania”.

Narracje przedsiębiorców i szukających pracy 25-, 35-latków gwałtownie się rozmijają. Ci pierwsi zapewniają, że dla dobrych specjalistów praca zawsze się znajdzie. Drudzy, urodzeni na przełomie lat 70. i 80. XX wieku – pokolenie wyżu demograficznego, reformy oświaty i boomu edukacyjnego – słyszą wprawdzie, że są najbardziej wykształconą generacją w historii Polski, ale też, że swoje wykształcenie, fakultety, wydatki na czesne mogą sobie powiesić nad łóżkiem.

„Zostaliście oszukani” – pisał do nich prof. Jan Stanek w „Gazecie Wyborczej” po tym, jak prezes PZU Andrzej Klesyk oskarżył na tych łamach uczelnie, że są „fabrykami bezrobotnych”. „Nie jesteście dobrze wykształceni, a jedynie tak Wam się wydaje” – diagnozował naukowiec.

Skoro „oszukani”, pytanie brzmi: przez kogo?

NA STYKU POKOLEŃ

Dominującej na przełomie wieków atmosfery entuzjazmu i presji na zdobywanie dyplomu nie stworzyli przecież politycy i urzędnicy, a przynajmniej nie oni sami. To nie oni wypowiadali sakramentalne: „Bez edukacji będziesz nikim”; „Nie idź na studia, skończysz w MPO”. Jeśli „oszukane pokolenie” chce znaleźć „winnych”, w pierwszym rzędzie powinno poszukać pod własnymi dachami. To ich rodzice po 1989 r. zrozumieli, że edukacja może się okazać najważniejszą przepustką do lepszej przyszłości. Wydawali więc ostatnie pieniądze na korepetycje z języków obcych albo zadłużali się, by posłać dziecko do szkoły prywatnej. Poświęcić rok na porządne przygotowanie się do upragnionego kierunku? Nic z tych rzeczy: trzeba studiować już, zaraz.

Te sceny działy się na styku dwóch pokoleń – generacji wielkiego wyżu początku lat 50. i „fali” tego wyżu z przełomu lat 70. i 80. Jaka jest relacja między tymi generacjami?

Wielu naszych „oszukanych” to dzieci przedstawicieli pokolenia awansu społecznego w PRL – ludzi, którzy przyjeżdżali studiować do miast i tworzyli inteligencję w pierwszym pokoleniu, uzyskując po studiach stabilność na państwowych posadach. Ich dzieci wyrastały w poczuciu względnego bezpieczeństwa, rodzice „mieli pracę”. Ci rodzice, zdając sobie sprawę, że taka przyszłość nie będzie już udziałem dzieci, postawili na ich wykształcenie jako najlepiej sobie znany mechanizm zdobywania prestiżu społecznego i życiowej stabilności. Tymczasem dzieci odziedziczyły po nich kulturowy model, według którego po studiach „dostaje się” pracę.

Ale jakże typowa była też sytuacja odwrotna – może nawet częstsza, zważywszy, że studia były w realnym socjalizmie przywilejem elitarnym. Oto rodzice, którzy nie studiowali, i często z trudem wiązali w PRL koniec z końcem, w edukacyjnym boomie ujrzeli szansę, by ich dzieci dostały to, czego sami nie doświadczyli.

Gdy jedną z sił napędowych edukacyjnego boomu okazują się rodzice, którzy w dodatku mieli wiele racji, trzeba się zastanowić, czy rzeczywiście mamy do czynienia z oszustwem.

WIĘCEJ ZNACZY SŁABIEJ

Podejrzanie dużo zresztą namnożyło się zjawisk, które dotyczą tego pokolenia, a które nazywa się „oszustwami”. Bezrobocie wśród młodych dwa razy wyższe niż w całej populacji – „stracona generacja”! Wielka emigracyjna fala po wejściu Polski do UE – „rząd oszukał młodych”! Umowy, które nie dają szansy na wzięcie kredytu i socjalne bezpieczeństwo – „śmieciowe”!

Tymczasem dwa razy wyższe niż w całej populacji bezrobocie młodych jest dziś raczej europejską normą. Emigracja to również symptom, że młodzi Polacy stali się obywatelami Europy. Na umowy „śmieciowe” zaś można popatrzeć jak na naturalny etap funkcjonowania na rynku. Podobnie nadprodukcja absolwentów popularnych i odsądzanych od czci i wiary kierunków, jak wymieniane jednym tchem na liście „bezużytecznych” politologia, socjologia, filozofia czy pedagogika, to naturalna konsekwencja edukacyjnego boomu.

Przyczyna owej nadprodukcji jest w znacznej mierze banalna. Jak szczerze przyznawał na łamach „Faktu” (24 sierpnia 2009 r.) prof. Mirosław Handke, minister edukacji w rządzie Jerzego Buzka i architekt reformy oświaty, upowszechnienie kształcenia na poziomie maturalnym i wyższym było celem reformy, a skoro wówczas studiowało ok. 55 proc. młodzieży w porównaniu z 15 proc. na początku lat 90., oczywiste się stało, że studiuje młodzież coraz słabsza.

W tej grupie byli też tacy, którym chodziło o zdobycie „jakiegoś” wykształcenia, niemający solidnych podstaw ani do podjęcia np. studiów inżynieryjnych, informatyki, prawa czy medycyny, ani do wyboru socjologii czy filozofii na renomowanych uniwersytetach.

PARAUCZELNIE

Nie znaczy to oczywiście, że lata 90. i późniejsze nie obfitowały w edukacyjne szalbierstwa. Na stadnym instynkcie wykarmiło się np. wiele niepublicznych szkół wyższych – wedle danych Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego ich liczba zwiększyła się z 18 w roku akademickim 1992/93 do 195 w roku 2000/01, by w roku 2010/11 osiągnąć liczbę 338. Liczne z nich zajmowały strategiczne pozycje w mniejszych miejscowościach, mamiąc nośnymi rynkowo nazwami kierunków, gdy tymczasem jakość ich kształcenia pozostawiała wiele do życzenia. Powstała wówczas instytucja profesorów objazdowych, przygotowujących równocześnie setki magistrantów. Do prowadzenia ćwiczeń często najmowano praktyków z łapanki. Interes jakoś się kręcił, a setki absolwentów wychodziły z takich szkół w przekonaniu, że coś umieją.

Aż dziw, że w analogii do robiącego zawrotną karierę pojęcia „umowy śmieciowe” nie przyjęło się dotąd pojęcie „wykształcenie śmieciowe”. I nie chodzi wcale o konkretne kierunki studiów. Kto mówi dzisiaj, że socjologia, filozofia czy iranistyka „nic nie daje”, nie tylko nie rozumie, do czego służą studia, ale też nie dostrzega zmian na współczesnym rynku pracy, na którym – mówią o tym w sondzie nasi eksperci – bardziej niż brak przygotowania do „konkretnego zawodu” przeszkadzają absolwentom braki w kwalifikacjach i kompetencjach. Wystarczy się rozejrzeć, by dostrzec filologów klasycznych, psychologów, socjologów i pedagogów, którzy doskonale się odnaleźli na rynku pracy – czasami, to prawda, pomimo skończonego przez siebie kierunku, czasami jednak dzięki niemu.

Co można uznać za „wykształcenie śmieciowe”? Odpowiedź jest banalna: wykształcenie niedające niczego poza dyplomem, nieoferujące ani przygotowania do pracy, ani intelektualnego wyzwania, ani realizacji pasji. Edukację pozorowaną, praktykowaną przez wiele uczelni prywatnych, kierunki zaoczne na uniwersytetach, tajemnicze – często po kilku latach znikające niczym dzisiejsze parabanki czy biura podróży – filie uczelni. „Wykształcenie śmieciowe” to po prostu szalbierstwo przedsiębiorców, którzy na ciągu do wiedzy postanowili zarobić, niczym się nie różniąc od biznesmenów rozcieńczających paliwo na stacjach benzynowych. „Wykształcenie śmieciowe” to niekompetentni wykładowcy, odwoływane co rusz zajęcia i spóźniający się profesor, który „musiał dojechać z Warszawy”.

Podobne zarzuty da się postawić uczelniom publicznym, które również popadły w szał przyjmowania dziesiątek i setek kandydatów na dobrze brzmiące kierunki, dewaluując nieuchronnie jakość kształcenia.

Ale i tutaj wypada się zatrzymać. Czy na pewno przedstawiciele tego pokolenia nie mieli świadomości, że są robieni w konia? Więcej: czy czasami nie było im to na rękę? Z ręką na sercu – czy „oszukanemu pokoleniu” nikt nigdy nie wspomniał, że dyplom to jeszcze nie skierowanie do pracy? Przecież powtarzano to wielokrotnie, również w mediach. Czy nie przeszło przez głowę studentom Wyższych Wyjazdowych Szkół Heblowania na Gazie w Zapiecku (figura stworzona swego czasu na łamach „TP” przez prof. Łukasza Turskiego dla opisania wysypu prywatnych uczelni) – że to transakcja wiązana: „oni nam dyplom, my im trzy tysiące na semestr”?

PRZESTARZAŁY SYSTEM

U źródeł tego problemu leży fakt, że polski system edukacji, w którym kształciło się „oszukane pokolenie”, przypomina ewangeliczne wlewanie nowego wina do starych bukłaków: nie miał on nic wspólnego z regułami społeczeństwa opartego na wiedzy, bo skonstruowany był wedle zasad poprzedniej epoki. To system, który od każdego wymaga spełnienia identycznych kryteriów: wybitny matematyk powtarzający klasę za pałę z biologii na świadectwie nigdy nie stanie się dobrym biologiem, za to zmarnuje się jego talent matematyczny. Zamiast uczyć, ten system przygotowuje do matury; zamiast przygotowywać do myślenia, każe rozwiązywać testy i uczyć się na pamięć maturalnych prezentacji. Przepycha miernych i przeocza zdolnych, bo liczy się średnia.

W efekcie szkoła nie potrafiła rozpoznać talentów swoich wychowanków i mądrze pokierować ich rozwojem. A powiedzmy sobie szczerze: co osiemnastolatek wie o swoich szansach na rynku pracy za pięć lat albo o tym, jak przez te pięć lat zmieni się rzeczywistość? Wie tylko, co go pasjonuje. Oraz że musi z tego zrezygnować, bo przecież, jak sobie wyobraża, praca będzie po ekonomii czy zarządzaniu – to brzmi przecież bardziej „zawodowo”.

Wzory kultury zmieniają się dużo wolniej niż rzeczywistość. W tym przypadku rzeczywistość zmieniła się w piorunującym tempie. Nieodwołalnie skończyły się czasy bezpiecznego etatu „raz na zawsze”, a rynek nowych zawodów się wysycił. Rzeczywistość powiedziała „sprawdzam” i urządziła egzamin.

Poczucie bycia oszukanym okazuje się uczuciem zawodu: podobnie oszukany może się czuć ktoś, kto kupił bilet do cyrku, gdy tymczasem na łące, gdzie cyrk zwykle przyjeżdżał, zbudowano hipermarket. Zainwestował w stare, przyszło nowe.

PRODUKT SYSTEMU

Efekt? Rekruterzy i pracownicy działów HR raz za razem przecierają oczy ze zdumienia, słysząc oczekiwania płacowe kandydatów legitymujących się znikomą albo żadną praktyką i mało imponującym wykształceniem. Siada przed nimi człowiek chwalony w szkole za robienie ładnych prezentacji i po studiach, gdzie kombinowało się, jak nie chodzić na wykłady, i gdzie masowo kopiowano prace zaliczeniowe, bo i tak ich nikt nie sprawdzał, gdyż profesor musiał jechać do kolejnej szkoły. Człowiek wychowany we względnym dobrobycie, na który zapracowali rodzice: człowiek, który nie czuje, że musi się dorabiać czegoś od zera, bo przecież nigdy mu niczego nie brakowało.

Oraz: człowiek przekonany, że ważne są „kreatywność”, „przedsiębiorczość”, „inteligencja emocjonalna” i oczywiście „autopromocja”, dzięki którym miał po zarządzaniu zawojować korporacje, po dziennikarstwie zostać gwiazdą mediów, po kulturoznawstwie organizować festiwale. W całym tym systemie zabrakło miejsca na etos zwykłej, systematycznej pracy.

Być może najgorsze jest to, że ludzie skupieni na tej pogoni zaczęli mówić o studiach wyłącznie jako o etapie budowania kariery. Dziesiątki szybko dezaktualizujących się rankingów i publikacji radzą, po których kierunkach jest praca, co studiować, żeby dobrze zarabiać itp. W tej opowieści nie ma miejsca na „ciekawość świata” czy „intelektualną przygodę” – wypierają je „gospodarka oparta na wiedzy”, „kapitał ludzki” oraz kilka innych zaklęć.

UCZ SIĘ, JASIU

Przyjmijmy jednak roboczo, że od biznesowej optyki – właśnie: w gospodarce opartej na wiedzy! – nie ma ucieczki. Czy doprowadzi nas to do wniosku, że edukacja w Polsce jest diabła warta i pęd do niej zaprowadził dzisiejszych trzydziestoparolatków w podwoje powiatowych urzędów pracy?

Owszem, trudno przejść obojętnie wobec faktu, że padł niedawno rekord bezrobocia wśród osób z wyższym wykształceniem (już co dziewiąty bez pracy ma dyplom, podczas gdy w połowie lat 90. było to ledwie 3 proc.). Ale wystarczy spojrzeć na statystyki dotyczące osób z wyższym wykształceniem w całości populacji (17,5 proc. według ostatniego spisu powszechnego), a okaże się, że wyższe wykształcenie wciąż jest czynnikiem zmniejszającym ryzyko bezrobocia.

To nie wszystko: osoby bierne zawodowo są wyraźnie gorzej wykształcone; w latach 1995–2009 stopa bezrobocia osób o najniższym poziomie wykształcenia była około 4,6-krotnie wyższa niż w przypadku osób z wykształceniem wyższym; wykształceni przeciętnie krócej poszukują pracy; wreszcie: w 2008 r. osoby z dyplomem wyższej uczelni zarabiały średnio 57 proc. więcej niż osoby z wykształceniem średnim – te dane (za „Raportem o stanie edukacji 2010” Instytutu Badań Edukacyjnych) jednoznacznie wskazują, że zdanie „Edukacja nic w Polsce nie daje” jest mitem.

Owszem, powyższe dane dotyczą całej populacji, a nie tylko młodych – dyplom wyższej uczelni to więc inwestycja długofalowa, a „stopa zwrotu” – jak to zwykle ze statystycznym uśrednianiem bywa – nie dotyczy każdego wyższego wykształcenia w równym stopniu. Ponadto, skoro mamy do czynienia z inwestycją, to wchodzą też w grę wydatki. Ale nawet biorąc wszystkie te zastrzeżenia pod uwagę, można dzisiaj spokojnie powiedzieć: edukacja „oszukanemu pokoleniu” – przynajmniej większej części jego przedstawicieli – się opłaci, w najgorszym razie w przyszłości.

Inna rzecz, że prawda statystyczna nijak się może mieć do subiektywnego poczucia zawodu wielu Polaków. Jeśli o oszustwie mówią znani profesorowie, jeśli oszukani czują się sami trzydziestolatkowie, wystarczający to powód, by uznać, że kapitał ludzki jest w dużej mierze marnowany – i systemowo, i na poziomie jednostek. Jak go lepiej wykorzystać? – na to pytanie, w poradniku „TP”, odpowiadają na kolejnych stronach zaproszeni przez nas eksperci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2012