Wybrani, żeby żyć

Tsunami: pierwszy raz usłyszałam to słowo w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. W Kolombo opowiedziano mi historię kilkunastoletniej Angielki, która siedziała na plaży i gdy zobaczyła cofające się morze, bulgoczące, jakby woda się gotowała, krzyknęła, że trzeba uciekać. Podobno ocaliła w ten sposób ok. 200 osób, a o tsunami uczyła się w szkole.

06.02.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

W samolocie do Kolombo spotykamy Czechów z People in Need, Hiszpanów i Francuzów z Médecin du Monde, Anglika z Oxfam. Kiedyś na tej linii latali głównie turyści; dziś poza tymi, którzy lecą z misją pomocy, pasażerami są głównie dziennikarze i powracający z zagranicy Lankijczycy, chcący zobaczyć swoje domy, szukający bliskich.

W Kolombo jesteśmy rano, o 13.00 przylatuje samolot DHL, który razem z Lufthansą bezpłatnie transportuje nasze leki i bezcenne tutaj filtry do wody. Jak najszybciej jedziemy w teren: południowym wybrzeżem aż do Hambantota. Wszędzie zniszczone domy, stosy gruzów, gałęzi, połamanych konstrukcji, powyginane tory kolejowe, szczątki łódek i kutrów. I ludzie, koczujący w skleconych byle jak namiotach z plastikowej płachty zawieszonej na żerdzi. Niektórzy zamieszkali w obozach, organizowanych również w szkołach (tymczasowo, bo po 25 stycznia dzieci wznowiły zajęcia; rok szkolny zaczyna się na początku stycznia, ale został opóźniony przez tsunami), świątyniach buddyjskich i meczetach.

Jesteśmy w Balapitija. W pustym urzędzie sekretarza regionu stoły, stare maszyny do pisania, półki zawalone papierami, pod sufitem leniwie obraca się wentylator - obrazki żywcem z czasów kolonialnych. Sekretarz, pan Ariyaradhna, mówi, że 1090 domów jest zniszczonych całkowicie, a 900 częściowo. Mają ok. 2 tys. osób w ośmiu obozach. Potrzebują dwóch tysięcy namiotów, żeby ludzie mogli wrócić na miejsce zamieszkania, rozpocząć sprzątanie i odbudowę. Pan Ariyaradhna twierdzi, że wszystkie studnie są już oczyszczone, nie ma zagrożenia epidemią. Ale w jego głosie słychać bezradność i oczekiwanie na cud, że ktoś przyjdzie, załatwi, da.

O namioty będą nas prosić wszędzie - zarówno na południowym, jak i wschodnim wybrzeżu. W obozach widzimy tylko plastikowe płachty, pod którymi w gorącym klimacie nie da się wytrzymać. Żadnej intymności, niektórzy zakrywają więc boki kawałkami dykty i blachy albo zawieszają jakąś szmatę. Na wschodnim wybrzeżu, gdzie padały ulewne deszcze, ludzie mają dodatkowo problem z wodą podmywającą prowizoryczne schronienia. Ten brak namiotów jest czymś zastanawiającym: przecież przysyłało je wiele organizacji. Gdzie są? Grzegorz, który odprawiał nasz ładunek, widział na lotnisku w Kolombo ogromne magazyny wypełnione pomocą z całego świata. Na Sri Lance jest ponad 90 tys. zniszczonych domów. 90 tys. namiotów to wcale nie tak dużo, niektóre organizacje-kolosy przysłały ich po 10-15 tys.

Podobnie z wodą: jedna z gmin w Mediolanie przysłała 10 tys. litrów, które stoją w magazynach, bo nie ma kto ich rozwieźć. Inna sprawa, że wysyłanie takiej wody wydaje się niemądre: koszt przelotu z Mediolanu plus koszt magazynowania i transportu to pewnie suma, za którą można by kupić niejeden filtr i odbudować niejeden dom.

Władze obiecują

Mamy wiele pytań. Ile rodzin zamierza się przenieść z przybrzeżnego pasa szerokości stu metrów i kiedy takie przesiedlenie się rozpocznie? W jaki sposób będą oceniane straty? Jaki jest stan szkół i szpitali? Kiedy i gdzie zostaną przeniesieni ludzie z obozów? Żadnej z tych informacji nie udaje się uzyskać. Podobno w przyszłym miesiącu rozpocznie się szacowanie liczby ludzi do przesiedlenia i będzie wiadomo, jakimi terenami dysponuje rząd. Rząd ma też opracować plan awaryjny na wypadek tsunami, obejmujący m. in. ustalenia dotyczące sposobu budownictwa. Powstaje baza danych, ale ponieważ widziałam te stosy teczek i wypełnianych ręcznie papierów, myślę, że upłynie trochę czasu, zanim zacznie działać. Tymczasem ludzie zostali pozostawieni sami sobie, skazani na własną zaradność.

W obozie Revatha Vidyalaya wszyscy pochodzą ze zniszczonej w połowie miejscowości Brahakmana Watta Uthura. Mieszkało tam 858 rodzin, ok. 1700 osób - głównie rybaków. Domy 206 rodzin są całkowicie zniszczone, 210 - częściowo. Zginęły 24 osoby. W szkole mieszka w tej chwili 69 rodzin (212 osób). Rząd zapewniał im podstawową żywność (ryż, soję i dale - sos do ryżu), czasami herbatę, cukier i sól, ale skarżą się, że w trzecim tygodniu po katastrofie już nic nie dostali. Organizacje humanitarne zapewniają środki sanitarne i koce. Są też trzy pojemniki na wodę po 1000 litrów. Władze lokalne powinny napełniać je codziennie, ale czasami robią to co trzy dni.

Władze obiecują, że ci, którzy wrócą do domów, dostaną 2,5 tys. rupii (średnia pensja w sektorze publicznym wynosi 4 tys. rupii) na zakup wyposażenia kuchennego. Nasi rozmówcy mówią, że jak tylko dostaną te pieniądze, będą wracać. I tak chodzą tam codziennie, próbują sprzątać, suszyć, ratować, co się da. Liczą też, że dostaną jakąś pomoc na reperację łodzi i sieci. Ale generalnie nie wierzą rządowi - mówią, że potrafi tylko obiecywać. Przeżyli traumę, a teraz żyją w upokorzeniu: śpią na podłodze, tylko szczęśliwcy mają maty, nie ma gdzie się umyć. I ta niepewność: co dalej?

Rozmawiam z Nianowati, starszą kobietą o kulach: jej mąż zginął, straciła dom, została z trójką dzieci. Vijemuni Wasantha Premani została sama z trójką (4, 8 i 10 lat) dzieci własnych, czwórką dzieci jej brata, a jest z nią jeszcze niezamężna siostra. Po mężu została zniszczona łódź, którą podobno da się wyreperować. Ale kto to zrobi, jak zabrakło mężczyzn? Dwunastoletnia Dhakshini Shurumali została z trzema młodszymi siostrami (najmłodsza ma 1,5 roku) i z ojcem, który jest w szoku: siedzi i się nie odzywa. Ojciec Ishana Shrumel de Silva zginął na morzu. Ośmioletni chłopiec został z czwórką braci i sióstr. Nie chce być rybakiem.

Każdy chciałby opowiedzieć swoją historię. Widząc, że zapisuję ich imiona, mają nadzieję, że może dzięki temu otrzymają jakąś pomoc. Czuję się okropnie: chciałam tylko dowiedzieć się czegoś o ich losach. Proszę Kumari, żeby ich przeprosiła. Rozumieją, uśmiechają się. Zdumiewa mnie ich łagodność. Kiedy pytam o to Kumari, mówi, że ludzie są szczęśliwi, że czują się wybrani do tego, żeby żyć, nawet jeżeli to życie nie będzie łatwe.

Kumari to nasza tłumaczka. Dzień wcześniej dzwonimy do niej z pytaniem, czy może poświęcić nam dwa dni. Ma 24 lata, ale rodzice nie od razu chcą puścić ją samą, z obcymi. Dopiero wieczorem dzwoni do nas jej ojciec: zgadza się, bo w ten sposób Kumari zrobi coś dla kraju. Przyjeżdżamy po Kumari do jej domu. Rozmawiamy chwilę z rodzicami: dziękują, że przyjechaliśmy z tak daleka pomóc ich krajowi. Kiedy wychodzimy, Kumari przyklęka i całuje rąbek sukni matki.

Na co dzień pracuje w agencji reklamowej Walter Thomson, jest świetnie wykształcona i chce kontynuować studia w Londynie. Ojciec jest hinduistą, matka katoliczką. Dzieci są wychowywane w religii hinduskiej, ale chodzą również do kościoła. Kiedy pytam Kumari, czy chciałaby mieszkać sama, decydować o swoim życiu, Kumari odpowiada, że mogłaby, ale nie może tego zrobić rodzicom.

Czy wrócimy

W świątyni Diviyagala Arange mieszka 21 rodzin (62 osoby). Sadda chce koniecznie pokazać nam zniszczoną wioskę. Idziemy piaszczystą drogą, wzdłuż której stoją ocalałe domy. Przed nimi suszą się meble, materace. Widzimy pierwsze zniszczone budynki: powyrywane ogrodzenia, z jednego domu została tylko ściana. Siddhartta pokazuje nam ruiny domu, który właśnie skończył budować. Z bratem trzy lata pracowali w Dubaju - najpierw sprzątali ulice, potem jeden z nich był służącym w zamożnym domu, a drugi pomywaczem w restauracji. Cieszyli się, że wracają do siebie. A teraz morze zabrało wszystko.

Tu nie zaczęto nawet uprzątać terenu. Ludzie nie wiedzą, czy rząd pozwoli im odbudować domy w tym samym miejscu, a poza tym brakuje ciężkiego sprzętu. Rząd planuje przydzielić im działki 300-400 m od morza, a czasami i dalej. Ale co rybakom po działkach oddalonych o 500 m od morza? Poza tym nikt nie wierzy, że rząd ma tyle działek.

Odbudowa jednego domu kosztuje średnio 200 000 rupii. Za zebrane przez nas pieniądze (już ok. 5 mln zł) moglibyśmy wybudować 806 domów, czyli ponad jedną czwartą tego, co zabrała woda w dystrykcie Hikkaduwa. Uświadamiam sobie naszą siłę i to, że los tych ludzi zależy być może od nas. Ale czy wrócimy tutaj? To dopiero początek drogi. To chyba jeden z najtrudniejszych momentów w organizowaniu pomocy: zbieranie informacji, szukanie miejsca i rodzaju działań, w których bylibyśmy najskuteczniejsi. Dziś, pisząc te słowa, zastanawiam się, kto jeszcze do nich przyszedł i zadał takie same pytania? Kto zatrzyma się i pomoże właśnie im?

Musimy obejrzeć każdy z 24 domów. Nie chcą się stąd wyprowadzać. Tu byli niezależni, żyło im się nieźle. Ciężko patrzeć na ich upokorzenie. Jedna toaleta dla wszystkich, śpią na ziemi, pod zadaszeniem, które wcześniej służyło świątecznym spotkaniom całej społeczności. Mnisi uczyli tu dzieci religii, odbywały się wesela. Teraz pod ścianami stoi kilkanaście kartonów, zwiniętych mat i koców, trochę misek i naczyń. Cały dobytek 21 rodzin, których domy leżą w gruzach.

Praca pozwala zapomnieć

W drodze do Hikkaduwy widzimy grupę lekarzy, która ustawiła zadaszenie przy drodze. To Izraelczycy, pięciu lekarzy i dwie pielęgniarki. Przyjechali tydzień temu, mieszkają w domu obok, a tu od rana do wieczora przyjmują chorych. Najwięcej jest różnych zranień i infekcji: dróg oddechowych i brzusznych. Ale przychodzą też ludzie, którzy mają przewlekłe choroby - proszą o insulinę, leki na nadciśnienie.

Od sekretarza regionu, pani Piyarathna, chcemy dowiedzieć się czegoś o zniszczeniach, a przede wszystkim o potrzebach w tym rejonie. Nie ucieszyła się na nasz widok. Narzeka, że przychodzą organizacje, chcą informacji, a potem nie wracają. Ale po rozmowie z nią nie dziwię się, że tak jest. Pani sekretarz nie potrafi nam dać żadnych użytecznych informacji: o planie rządowej pomocy, zakresie potrzeb, roli organizacji takich jak nasza. Przecież nie przyjechaliśmy, żeby zastąpić rząd, ale żeby wypełnić luki. Wiem, że zawsze najbardziej poszkodowani są zwykli ludzie - na instytucje takie jak szkoła czy szpital znajdą się przecież pieniądze. Dlatego najpierw chcemy się dowiedzieć, co dostaną ludzie. Początkowo pani sekretarz mówi, że rząd będzie budował domy w odległości 300 m i więcej od morza, ale na pytanie, jak widzi naszą rolę, proponuje budowę nam...

Wychodząc trafiamy na panią Gunawatti z Kolombo, która również zbiera informacje. Tak jak i my, ma problemy z ich uzyskaniem, a nawet z ustaleniem, kto mógłby ich udzielić. Od niej dowiadujemy się, że tragedią jest dotkniętych 9209 rodzin, tj. 38 648 osób (w całym rejonie mieszka 100 tys. ludzi, w 21 obozach mieszkają 842 rodziny. Dostajemy listę osób, które powinny być przeniesione ze 100-metrowego pasa przybrzeżnego. Informacje o szkołach i problemach wodno-sanitarnych możemy zdobyć w Departamentach Edukacji i Wodno-Sanitarnym w Galle. Pani Gunawatti obiecuje nam przygotować listę lokalnych organizacji. Sama straciła dom, siostrę i brata. Ale, jak mówi, praca pozwala jej o tym zapomnieć.

Jedziemy do Galle. Kiedyś na wybrzeżu stały restauracje, hoteliki, sklepy, kramy, wypożyczalnie sprzętu, teraz wszędzie widać ruiny; czuć smród ze zniszczonej kanalizacji. W Departamencie Edukacji cisza i spokój. Dyrektor Nanayakala jest na jednym z licznych spotkań, które niewiele przynoszą. Rozmawiamy z jego asystentem, obiecuje przysłać raport o stanie zniszczeń szkół. Do dziś go nie otrzymaliśmy.

Może dowiemy się czegoś więcej w Departamencie Wodno-Sanitarnym? Przyjmuje nas jego szef, pan Aravinda, od którego dowiadujemy się, że są źródła czystej wody, nie zasolone przez tsunami, ale jest problem z rozwożeniem jej do obozów: nie ma wystarczająco wielu cystern.

Ocalony pod sufitem

Nocą wracamy do Kolombo, następnego dnia jedziemy przez góry do Ampary na wschodnie wybrzeże. Dwa dni wcześniej pojechała tam część naszej ekipy: wolontariusze Gosia i Piotr oraz Paweł, szef działu misji w PAH. My jedziemy z Michałem, który pracuje na Sri Lance od dziewięciu miesięcy: najpierw w firmie komputerowej, potem w agencji reklamowej. W okresie Bożego Narodzenia z przyjacielem, Irlandczykiem Timem, pojechał do Unawatuny, gdzie wynajęli pokój jakieś 20 metrów od plaży. Rano do ich pokoju wtargnęła fala, a z falą mężczyzna z dzieckiem. Dzięki przytomności Tima, zamiast uciekać, dali się podnieść wodzie pod sufit, gdzie uczepili się wiatraka. Ile czasu spędzili wisząc na nim, mając 10 cm do sufitu jako przestrzeń do oddychania, nie wie, ale ma wrażenie, że trwało to wieki.

Michał nie wie, dlaczego przeżył, choć wokół zginęło tyle osób. Kiedy odeszła fala, zaczęli z Timem uciekać w głąb lądu, depcząc po trupach i po szczątkach domów. Dotarli do Rock House, jedynego w okolicy ocalałego hotelu, gdzie było już około 150 ludzi różnych narodowości, w szoku, czasem rannych. Siedzieli tam cztery dni, nikt nie wiedział, gdzie szukać pomocy. Trzeciego dnia musieli zacząć chować trupy. Niektóre twarze znał z widzenia... Właścicielka baru, w którym jadali, znajomi, z którymi grali w piłkę na plaży, człowiek z wypożyczalni sprzętu. Ktoś miał aparat fotograficzny, więc fotografowali twarze. Dół wykopali deskami. Najtrudniejsze było pochowanie ciężarnej kobiety.

Po kilku dniach Michał wysłał do nas e-maila, że jest na Sri Lance i chciałby się do czegoś przydać. Teraz jedzie z nami jako kandydat na szefa misji. Przyglądam mu się od dwóch dni: jak rozmawia z poszkodowanymi, jak się porusza w urzędzie, wiedząc kogo trzeba złapać, skąd wydobyć informację. Po drodze przechodzi szybkie szkolenie z zasad pracy PAH w terenie i widzę, że czuje to wszystko. Nie chce wracać do agencji.

Gdzie urodzi Nagamani

Podróż pokazuje nam piękno tego kraju: tropikalna roślinność porastająca wysokie góry, pola herbaty i ryżu, uśmiechnięci sprzedawcy bardzo słodkiej herbaty z mlekiem, stragany z przedziwnymi owocami i jarzynami... W miarę jak zbliżamy się do Ampary, widać pierwsze efekty tsunami: obozy namiotowe, przepełnione szkoły, świątynie, meczety i kościoły. Wschodnie wybrzeże nie jest terenem turystycznym, mieszkają tu Tamilowie i Syngalezi, mieszają się religie. Na drogach check-pointy, wzdłuż drogi obozy wojskowe.

Dystrykt Ampara jest najbardziej dotkniętym kataklizmem miejscem na Sri Lance. W 83 obozach schroniło się ponad 75 tys. osób, zniszczonych jest 29 077 domów, 50 szkół, 81 świątyń i prawie 400 innych obiektów. Zginęło 9361 osób, zaginęło 2116. W samej Amparze są 4 obozy, w Thirukkovil - 10, w Pottuvil - 12. Rząd nie radzi sobie z koordynacją pomocy - tak naprawdę zajmuje się tym holenderska organizacja ZOA - Relief Care.

W obozie namiotowym w rejonie Tirukkovil koczuje 3000 osób. W jednym pojemniku na wodę nie działa kurek, więc do drugiego, napełnianego raz dziennie, stoją kolejki. Wody i tak nie starcza. Jest projekt zbudowania rury, która będzie rozprowadzała wodę wzdłuż namiotów. Brytyjski Oxfam postawił tu cztery toalety: na jedną wypada 750 osób (normy Sphere, wyznaczające standardy pomocy humanitarnej, przewidują, że na 50-60 osób powinna być jedna toaleta). Koło namiotów ludzie kopią doły na śmieci, które są potencjalnym źródłem chorób.

Nagamani Jogaswanii jest w zaawansowanej ciąży, jest z nią jeszcze dwójka dzieci, 6 i 16 lat. Córeczka i mąż zaginęli, ale Nagamani wierzy, że jeszcze się znajdą, ktoś ze znajomych podobno ich widział. W obozie nie ma szpitala. Nagamani nie wie, gdzie będzie rodziła. Sprawia wrażenie obojętnej, ale pod tą obojętnością kryje się napięcie oczekiwania.

Za obozem też stoją namioty, mieszka w nich ok. 350 ofiar powodzi wywołanej przez tsunami. Nie otrzymują żadnej pomocy od rządu: nie są ofiarami tsunami, więc nic im się nie należy.

Alleluja z Alaski

Obóz Mandami powstał zaraz po tsunami: namioty to płachty plastiku, jak wszędzie. Gdy stanąć przed pierwszym, widać, co dzieje się w następnych - aż po horyzont. Mieszka tu ponad 3,5 tys. ludzi, w najbliższym czasie dojdzie jeszcze kolejne 2 tys. mieszkających dotąd w szkołach. Pod zadaszeniem tworzącym “szpital" pracuje kilku lekarzy; widać, że są wykończeni. Jeden z nich stwierdza wadę serca u niemowlaka. Dziecko może uratować tylko specjalista, a w okolicy nie ma żadnego. Właściwie ten chłopczyk jest skazany... Ale na szczęście - mówi lekarz - takie przypadki zdarzają się rzadko. Ma poczucie, że jest tu potrzebny. Podobnie jak bardzo młodzi wolontariusze, którzy grają z dziećmi w piłkę. To turyści, którzy po tragedii postanowili zostać i przydać się do czegoś.

Wodę do obozu dostarcza Oxfam, ale jest jej za mało. Simon (w Oxfam od 3 lat, w Anglii jest hydraulikiem) chce, żebyśmy umieścili filtry tak, by wodę można było dostarczać i do tego obozu, i do obozu Sagam, który właśnie się buduje. Pomiędzy tymi obozami jest duży sztuczny zbiornik, z którego nasze filtry mogą pobierać wodę, by potem cysternami rozwozić ją do pojemników ustawionych w obozach. Nasze filtry dziennie będą dawały 96 tys. litrów, co wg standardów Sphere (5 litrów na osobę) pozwoli dać wodę 19 200 ludziom. Cztery małe filtry chcemy zamontować przy obozowych klinikach.

Z Simonem jedziemy zobaczyć ten sztuczny zbiornik. Po drodze mijamy teren, który jest przygotowywany pod obóz Sagam. Pracują tu wolontariusze z Alaski. Czterech mężczyzn i dwie kobiety kopią rów odwadniający, śpiewając przy tym “Alleluja". Są z organizacji People’s Church. Kiedy woda szerokim strumieniem spływa wzdłuż drogi, wznoszą okrzyki “Gloria". Dla nich ten klimat jest szczególnie trudny: gorąco, wilgotno, tną komary. Na Alasce jedna z kobiet ma sklep odzieżowy, druga jest nauczycielką. To, że przyjechały, jest dla nich oczywiste. Pytam, czy muszą wykonywać taką ciężką pracę: przecież Lankijczycy też potrafią kopać rowy. Lee tłumaczy mi, że przyjechała służyć, a Lankijczycy, którzy przeżyli taką tragedię, potrzebują każdego wsparcia. Zresztą jest z nimi kilka osób stąd, które też kopią.

***

Supramaniam Thanavathi z trójką dzieci i mężem przez dwa pierwsze dni byli w obozie Salhawati, potem się przenieśli, bo stąd jest bliżej do domu. Ale jako jedni z nielicznych nie chcą wracać. Boją się, opowiadają o ucieczce i cudownym uratowaniu przez sąsiadów ich 6-letniego synka. Mają nadzieję na pomoc rządową, na nową działkę. Ale czy coś z tego będzie? Chodzą się myć do sąsiedniej wioski (kilometr), do znajomych. Tu nie jest źle, mówią, a ja ich nie rozumiem, patrząc, w jakich strasznych warunkach żyją. Tak naprawdę martwią się o szkołę. Ich dwójka starszych dzieci (9 i 11 lat) od miesiąca już się nie uczy, a na razie nie ma nadziei na otwarcie szkoły w obozie.

Odchodząc od ich namiotu widzę dziewczynkę zszywającą religijną książkę. Podchodzę, żeby porozmawiać. Anushia jest hinduistką, jak jej rodzice. Książka była pod materacem w łóżku. Kiedy po tsunami poszli obejrzeć dom, łóżko, zawieszone na drzewie, było nienaruszone. Anushia sięgnęła pod materac i wyjęła zawilgłą księgę. Teraz po wysuszeniu zszywa kartki. Ta księga jest dla niej bardzo ważna, Mówię, że też mam taką ważną księgę, że jestem katoliczką. Anushia odpowiada, że rozumie, bo w ich wiosce jest kościół.

Janina Ochojska jest prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. Fundacja założyła stałą misję w regionie Ampara na Sri Lance, gdzie niesie pomoc ofiarom tsunami. Jej działalność można wesprzeć wpłatami na konto w Banku BPH nr 30 1060 0076 0000 3310 0006 4490 z dopiskiem “Azja". Więcej informacji:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JANINA OCHOJSKA jest założycielką i prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1989 r. współtworzyła polski oddział Fundacji EquiLibre, pod którego szyldem wyjechały z naszego kraju pierwsze ciężarówki z pomocą dla ogarniętej wojną Bośni. W późniejszych latach… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2005