Na czerwonej ziemi

Nareszcie spełnia się moje marzenie: lecimy z pomocą dla uchodźców w Darfurze. Od 2003 r. w serwisie internetowym PAH pisaliśmy o konflikcie w Sudanie, jednak próby zebrania pieniędzy na pomoc jego ofiarom kończyły się niczym. Media nie były zainteresowane, a więc ludzie również. Niedawno miałam spotkanie ze studentami jednej z wyższych szkół dziennikarskich w Warszawie. Na pytanie, co się dzieje w Darfurze, ręce podniosły trzy osoby, w tym rektor.

16.01.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

29 grudnia samolot MON-u ląduje w Al Fashir (północny Darfur). W Darfurze od prawie dwóch lat koczuje 1,66 mln uchodźców, głównie z południa Sudanu: ofiar bombardowań i ostrzału z helikopterów rządowych oraz bojówkarzy z popieranej przez rząd partyzantki Janjawid. Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) blisko półwieczny konflikt między rządzącą arabską i muzułmańską Północą oraz afrykańskim, chrześcijańskim i animistycznym Południem, a także czystki etniczne po rozpoczętym w 2003 r. powstaniu marginalizowanych Afrykanów z Darfuru, pochłonął już niemal 2 mln ofiar. Liczbę uchodźców wewnętrznych w Sudanie szacuje się na 3,7 mln, zewnętrznych - na ponad 400 tys. Zaledwie połowa z nich schroniła się w obozach. Pozostali ukrywają się gdzie popadnie, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy. Dlatego podane wyżej liczby mogą być niepełne.

Bashir chce być kapitanem

Na drodze z Al Fashir do obozu Zam Zam (ok. 20 tys. uchodźców, ale ciągle ich przybywa) spotykamy kobiety i dzieci, zmierzające do odległego o 17 kilometrów miasta. Podróżują na osiołkach obładowanych gałęziami lub trzciną, które mają nadzieję sprzedać. Widzę dwie kobiety mocujące się gołymi rękami z gałęziami kolczastego krzaka. Zbieranie drewna to jedyne źródło ich dochodu: kupią za nie sól, herbatę, mąkę, jarzyny. W ramach pomocy ze Światowego Programu Żywnościowego (WFP) dostają sorgo, ryż i olej, pozostałe produkty, zwłaszcza dla dzieci, zdobyć muszą sami.

Warunki życia w obozie są złe. Brakuje wszystkiego: wody, żywności, środków higieny, opieki lekarskiej, nawet ubrań. Część rodzin mieszka w prowizorycznych szałasach, inni nie mogą nawet o tym śnić. Na palikach zatkniętych w ziemię rozpinają więc kawałki folii, szmat, worków po ryżu, kartonów -wszystko to wiążą sznurkami. Ci, którzy przybyli niedawno, śpią na gołej ziemi.

Otaczają nas ciekawe wszystkiego dzieci. Bashir ma czternaście lat i pięcioro rodzeństwa, pochodzi z oddalonego o 20 km Gallab. Opowiada, że do jego wioski przyszli żołnierze i zaczęli zabijać, wcześniej strzelali też z helikopterów. Wprawdzie nikt z rodziny chłopca nie zginął, ale jego rodzice uciekając nie zdołali nic zabrać. Pytam Bashira, kim chciałby być. Kapitanem - odpowiada. Wcześniej widziałam, jak fotografował się z naszymi pilotami. Inne dzieci - jak trzynastoletni Abdallah Hamid, który z dziesięciorgiem rodzeństwa i dorosłymi uciekał przez ponad 50 km z wioski Kabga - chcą być farmerami, podobnie jak rodzice. Pytane, czy chcą wrócić do rodzinnych wiosek, w większości odpowiadają jednak, że nie. Boją się, a tu, w obozie, chociaż jest ciężko, lecz bezpiecznie - przynajmniej dopóki nie pojawią się Janjawidzi. Dla niektórych dzieci Zam Zam jest już trzecim lub czwartym obozem. Z poprzednich musieli uciekać, zaatakowani przez wojsko. W obozie otwarto szkołę podstawową: uczyć się w niej powinno 2 tys. dzieci, ale dla wszystkich nie starczyło miejsca. Lekcje trwają od 10.00 do 13.00, jest problem z opłaceniem nauczycieli, a starsi (ok. 3 tys.) nie mają szans kontynuowania nauki.

Abdulah Ismail, farmer ze wsi Tabit, odległej o ok. 70 km od Al Fashir, mieszka w obozie z rodzicami i piątką dzieci. Historia jego rodziny jest podobna do historii wielu tutejszych rodzin: 17 maja nad Tabit pojawiły się trzy samoloty, które zbombardowały wiejskie targowisko. Zginęło dwadzieścia jeden osób. Tydzień później znów pojawiły się samoloty, zabijając troje ludzi i wiele zwierząt. Gdy zaś do sąsiedniej wioski wkroczyło wojsko, mieszkańcy Tabit zaczęli uciekać. Rodzina Abdulaha trafiła najpierw do obozu w Tawilah. Wkrótce musieli uciekać także stamtąd i część rodziny schroniła się w Zam Zam, a część w obozie Abu Shok i w Al Fashir. Abdulah nie wie, dlaczego zbombardowano jego wieś, dlaczego wkroczyło do niej wojsko. Nikt w obozie tego nie wie.

Szpital z worków po ryżu

SUDO (Sudan Social Development Organization) powstała w kwietniu 2001 r. Jej założycielami są miejscowi intelektualiści: lekarze, inżynierowie, prawnicy, nauczyciele, którzy mając świadomość, że za ich edukację i pozycję społeczną “zapłacili" dzisiejsi uchodźcy, postanowili im teraz pomóc. Zajęli się prawami człowieka, tzw. peace building, czyli łagodzeniem konfliktów między różnymi grupami etnicznymi, oraz konkretną pomocą dla uchodźców. Dr Modawi Ibrahim Adam tłumaczy, że w 2002 r. dwaj główni wrogowie - wojskowy reżim z Chartumu i armia partyzancka z Południa - podpisali rozejm i układ pokojowy. Przewidywał on, że w 2008 r. mieszkańcy Południa zdecydują w referendum, czy chcą oderwania od Sudanu. Od tego momentu zaczął się dramat Darfuru, leżącego między Północą a Południem. Aresztowania przez żołnierzy, porwania młodych mężczyzn przez SPLA (Sudańska Ludowa Armia Wyzwoleńcza - red.), zmuszanie dzieci do zabijania, niszczenie domów, szpitali, szkół, brak żywności prowadzący do śmierci głodowej, bombardowanie i ostrzeliwanie wiosek - to powody, dla których ludzie uciekają dziś ze swojej ziemi.

W Zam Zam towarzyszy nam “starszy" obozu Ali Ischag Hamid, uchodźca z Tawilah. Prowadzi nas do “szpitala" (słowo mocno przesadzone). Pierwsze pomieszczenie, “zbudowane" z worków po ryżu, to sala porodowa z łóżkiem i stołem, na którym leżą kleszcze porodowe. Żadnego sterylizatora, żadnej możliwości pomocy kobietom przy utrzymaniu ciąży (65 proc. poronień), żadnej pomocy dla noworodków. Miesięcznie rodzi się tu 12-15 dzieci, z tego umiera 3-4, głównie z niedożywienia i osłabienia matek. Drugi namiot z plastikowej płachty pełni rolę “przychodni". Lekarz pokazuje nam kilka kartonów podstawowych leków. Najczęstsze choroby w obozie to czerwonka, biegunki, infekcje płucne, tyfus, malaria, często zdarzają się także zapalenia uszu, prowadzące do głuchoty. ,,Przychodnię" odwiedza codziennie ok. 80 pacjentów. Wielu z nich nie można pomóc na miejscu, a uchodźców nie stać na leczenie się w mieście. Umierają więc na uleczalne choroby. Według WHO codziennie z powodu chorób i wycieńczenia umiera w Darfurze 630 dorosłych i 388 dzieci. Radość lekarzy, którym dostarczyliśmy namioty medyczne i sprzęt, jest więc ogromna: mają przecież ratować życie, a nie bezsilnie patrzeć na umierających. W tej chwili najbardziej potrzebne są namioty (pod plastikowymi płachtami nie sposób mieszkać latem, gdy temperatura osiąga 50 stopni), ubrania, koce, środki jednorazowe oraz podstawowy sprzęt medyczny (np. do badań ginekologicznych). No i jedzenie: po ataku 26 grudnia na ciężarówki WFP z żywnością, organizacja wstrzymała dostawę pomocy do Al Fashir.

Zawód uchodźca

Drugi odwiedzony przez nas obóz to Wad el-Bashir, jeden z czterech wokół Chartumu. Od dwudziestu (!) lat mieszkają w nich dwa miliony uchodźców, głównie z rejonów Darfuru i Kordofanu. Żeby dostać się do obozu, musimy otrzymać specjalne zezwolenie rządowe. Przyjaciele z SUDO załatwiają je w dwie godziny, ale w Wad el-Bashir nie wolno nam robić zdjęć. Władze wolą ukryć istnienie obozów...

Na miejscu spotykamy przede wszystkim Dinków - piękny, szlachetny naród, wysocy szczupli mężczyźni, śliczne dzieci o wielkich oczach i kobiety, które mogłyby być modelkami. Rozmawiamy z grupą mężczyzn, siedzących pod zadaszeniem z trzciny. Każdy z nich uważa za honor, żeby się z nami przywitać. Gdy już siedzimy pod zadaszeniem, a dociera ktoś nowy, też podchodzi, żeby podać rękę.

Uderza mnie godność tych ludzi. Nie skarżą się i nie proszą o pomoc: ich słowa są oszczędne, mówiąc o swoim losie, nie używają słów “straszne", “nie do zniesienia", “tragiczne", “niesprawiedliwe"... Mimo że to, co widzimy, takie właśnie jest.

Większość z nich była rolnikami, rybakami, hodowcami bydła. Życie na południu było biedne i pełne trudu, ale godne i niezależne: żyli u siebie, przekazywali z pokolenia na pokolenie ziemię i stada; dzieci kontynuowały ich pracę. Nawet teraz, po dwudziestu latach, mówią: jestem rolnikiem, rybakiem. Ich dorosłe już dzieci są nikim: “zawód uchodźca".

Jeszcze przed rokiem opiekowały się nimi liczne organizacje humanitarne. Wprawdzie pomocy nie wystarczało dla wszystkich, ale była. Dzieci chodziły do szkoły, w obozie funkcjonowały szpital i przychodnia, dostarczano wodę pitną i budulec (wypalane z gliny cegły), z których budowano “domy". Były pieniądze dla nauczycieli, lekarzy, pielęgniarek, pracowali wolontariusze, były przybory szkolne, książki, leki. Przede wszystkim jednak: uchodźcy mieli nadzieję, że przeżyją i kiedyś wrócą do rodzinnych wiosek.

Tyle że kiedy rok temu zaczęła się spowodowana kolejną wojną klęska humanitarna w Darfurze, wszystkie organizacje wyjechały, pozostawiając uchodźców na pastwę losu. Dzieci nie chodzą już do szkoły (mogłyby w Chartumie, ale za to trzeba zapłacić), kobiety rodzą w “domach", noworodki umierają. Jaka jest ich śmiertelność? Trudno odpowiedzieć, nikt nie liczy zgonów. Mówią: dużo. Próbując uzyskać dokładniejsze dane, dowiaduję się, że miesięcznie co najmniej 100 osób umiera z niedożywienia, z uleczalnych chorób, podczas porodów, z powodu zakażenia, biegunek... Brakuje lekarzy, ludzie leczą się sami albo umierają - na szpital w Chartumie ich nie stać.

W obozie prawie nie widać kobiet. Gdzie się podziały? Są w mieście, sprzątają w domach ludzi bogatych, pracują w firmach, urzędach, sprzedają na bazarach herbatę, gotują, słowem: utrzymują rodzinę. Codziennie wstają o piątej rano i idą do odległego o ok. 20 km miasta, a wieczorem wracają do obozu, niosąc na głowach pakunki z tym, co udało im się zdobyć. Dzieci biegają na pobliskie targowisko, gdzie czasami coś uda się im dostać, czyszczą buty, przenoszą towary, w ten sposób pracują na przeżycie. Dla mężczyzn natomiast, którzy z pokolenia na pokolenie byli rolnikami lub rybakami, nie ma pracy: siedzą więc przed “domami" lub pod zadaszeniem z trzciny i dyskutują - teraz o podpisaniu kolejnego porozumienia pokojowego między Północą a Południem.

Co chcą robić w przyszłości, jak wyobrażają sobie dalsze życie? Nie potrafią odpowiedzieć. Niektórzy chcieliby wrócić, ale musi być bezpiecznie i ktoś musi im w tym pomóc. Młodsi wolą zostać tutaj, na obrzeżach Chartumu, mają nadzieję, że blisko bogatego miasta jakoś wyżyją. Jedno jest pewne: tu jest bezpiecznie.

Jesteśmy odpowiedzialni

Jak opisać obóz w Sudanie? Widziałam w życiu wiele obozów dla uchodźców, także te najstraszniejsze - w Czeczenii, ale takiego jak tu, dotąd nie spotkałam.

Jedziemy zatłoczonymi ulicami Chartumu, który wydaje się bogatym miastem. Dużo tu nowoczesnych budynków, luksusowych sklepów sąsiadujących ze sklepikami ze wszystkim. Przejeżdżamy przez przedmieścia, gdzie otoczone murkami stoją gliniane domy. Potem już tylko czerwona, gliniana ziemia, śmieci. Skręcamy z drogi i jedziemy przez tę pustynię. Po chwili pojawiają się pierwsze zabudowania, zburzone, mieszkali tu kiedyś uchodźcy, ale byli za blisko drogi, więc w grudniu 2003 rząd kazał zburzyć ich siedziby. Wkrótce dojeżdżamy do obozu, czyli bezładnego skupiska glinianych lepianek i “domów" z kartonów, szmat, kawałków plastiku. W obozie są źródła wody, ale zanieczyszczone.

Większość mieszkańców Chartumu nie ma pojęcia, że tuż obok stolicy wegetują dwa miliony uchodźców. O tym się nie mówi, to trzeba chcieć wiedzieć. Wśród działaczy SUDO spotykam młodą Szwajcarkę Sylvie. Do Sudanu przyjechała na pół roku, jako wolontariuszka. Informacje o SUDO znalazła w internecie, nie chciała pracować dla międzynarodowej instytucji: szukała lokalnej organizacji, bo ma to większy sens: miejscowi znają zwyczaje, kraj i potrzeby.

Kiedy wylatywaliśmy do Sudanu, pojawiły się pierwsze informacje o tsunami i tragedii w Azji, ale mówiono najpierw o kilku, kilkunastu tysiącach ofiar. Dziś myślimy o pomocy dla Azji. Tylko na konto PAH wpłynęło już ponad 2,5 miliona złotych. Lecz podobnie jak zapomnieliśmy o zeszłorocznej tragedii w irańskim Bam, gdzie nadal ludzie żyją w namiotach, tak zapomnimy i o Azji. Chociaż w przypadku kataklizmu spowodowanego przez tsunami jest duża nadzieja na szybką odbudowę i powrót do normalności w tym regionie. Natomiast nie zwracamy uwagi na tragedie takie jak w Sudanie, które trwają od wielu lat. Choć przecież życie mieszkańców tego afrykańskiego kraju zależy także od nas. Jesteśmy odpowiedzialni za ich los.

Polska Akcja Humanitarna dostarczyła do obozu Zam Zam w rejonie Al Fashir (Darfur) namioty medyczne i wyposażenie dla szpitala o wartości 181 380 PLN. Pomoc została sfinansowana przez MSZ, transport został zorganizowany przez MON. PAH planuje otwarcie stałej misji w Darfurze. Podajemy numer konta, na które można wpłacać pieniądze:

Bank BPH

nr 13 1060 0076 0000 3310 0002 5026

z dopiskiem “Sudan".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JANINA OCHOJSKA jest założycielką i prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1989 r. współtworzyła polski oddział Fundacji EquiLibre, pod którego szyldem wyjechały z naszego kraju pierwsze ciężarówki z pomocą dla ogarniętej wojną Bośni. W późniejszych latach… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2005