Papierowe pojednanie

Od zakończenia wojny domowej na Sri Lance minęło osiem lat, ale na zgodę między niedawnymi wrogami ciągle jest za wcześnie. Na przeszkodzie stoją zagarnięta ziemia, zaginieni ludzie oraz przepaść ideowa.

27.06.2017

Czyta się kilka minut

Protest Tamilów w Dżafnie, stolicy zamieszkanej przez nich Prowincji Północnej, wiosna 2017 r. / Tomasz Augustyniak
Protest Tamilów w Dżafnie, stolicy zamieszkanej przez nich Prowincji Północnej, wiosna 2017 r. / Tomasz Augustyniak

 

Przed bazą wojskową w Keppapilau siedzi kilkadziesiąt osób. Po jednej stronie drogi rozstawili duży namiot, po drugiej zainstalowali polową kuchnię. Rozłożyli transparenty. Do ogrodzenia bazy nie mogą podejść, więc protestują jakieś sto metrów od bramy. Tej, za którą została cała ich wieś.

Armugam Vellaydampillai, hinduski duchowny i jeden ze stojących pod bramą, jest wzburzony. – To była duża wioska. Domy, pola, świątynie, szkoła, przedszkole z placem zabaw, biblioteka, hala targowa, dwa cmentarze... – wylicza. – A teraz wojskowi podobno budują tam ośrodek wypoczynkowy dla swoich rodzin. Nie dostali żadnych zezwoleń, a nam mówią, że protestując blokujemy im drogę. To oni blokują naszą drogę!

Któregoś dnia dawni mieszkańcy zastawili ciężarówkami wyjazd z bazy. Oficer krzyknął, że jeśli się nie wyniosą, żołnierze będą do nich strzelać. Skończyło się na wezwaniu policji i przeniesieniu protestu z powrotem na pobocze. Ale wojna nerwów trwa.

Miejsc, w których rozgrywają się podobne sceny, jest na Sri Lance więcej, a poszkodowane są setki rodzin. Niektóre od ponad 20 lat nie mogą wrócić do swych domów i wsi. W czasie zwycięskiej wojny domowej rządowa armia zagarnęła dziesiątki tysięcy hektarów prywatnej ziemi. Później wojskowi nie tylko nie wycofali się z tych terenów, ale zaczęli budować tam swoją infrastrukturę: koszary, centra zaopatrzenia. Teraz niechętnie oddają ziemię w ręce właścicieli.

Choć nowy, umiarkowany rząd w Kolombo obiecuje zwrot własności, to generałowie – w większości weterani – woleliby utrzymać stan posiadania. Tłumaczą, że to po to, by Tamilskie Tygrysy – organizacja, która chciała oderwać od kraju jego północną i wschodnią część – już nigdy nie wróciły. Tylko że po dawnej potędze Tygrysów nie został dziś najmniejszy ślad...

Syngalezi kontra Tamilowie

Na Sri Lance (dawniej Cejlonie) konflikt między hinduistycznymi Tamilami a ­wyznającymi buddyzm Syngalezami sięga korzeniami czasów kolonialnych. Choć niektórzy doszukują się jego źródeł głębiej w przeszłości: ponad 2 tys. lat temu, gdy wyspę dzieliły między siebie walczące królestwa.

Za rządów brytyjskich trzon tutejszych elit stanowili lepiej wykształceni Tamilowie. To głównie spośród nich rekrutowali się urzędnicy kolonialni niższego szczebla. – Nauczyciele, kolejarze, pracownicy poczty, wszyscy byli Tamilami. W latach 50. XX wieku, gdy byłem dzieckiem, nawet do lekarza chodziliśmy z tłumaczem, bo oczywiście nie znał syngaleskiego – wspomina Suma, mieszkaniec przedmieść Kolombo.

Gdy w 1948 r. Cejlon uzyskał niepodległość, władza przypadła jednak Syngalezom, stanowiącym dwie trzecie ludności. Tymczasem jeszcze na przełomie wieków XIX i XX popularny stał się wśród nich nacjonalistyczny dyskurs. Jego promotorzy twierdzili, że cały kraj należy się buddystom: przedstawicielom syngaleskiego narodu i rasy. Spopularyzowano mit, wedle którego syngaleską misją jest obrona buddyzmu tradycji theravada w jego najczystszej formie.

Nowi władcy wyspy systematycznie rozprawili się z tamilską dominacją. Jedynym językiem urzędowym uczynili syngaleski, na uczelniach wdrożyli akcję afirmatywną faworyzującą Syngalezów, a religii buddyjskiej nadali uprzywilejowany status, zobowiązując państwo do jej wspierania i ochrony. Premier Solomon Bandaranaike próbował wprawdzie doprowadzić do uznania tamilskiego za język urzędowy w prowincjach zasiedlonych głównie przez jego użytkowników. Ale zginął zastrzelony przez buddyjskiego mnicha.

Tygrysy sięgają po broń

W ciągu trzech dekad narastającej dyskryminacji i powtarzających się pogromów Tamilowie stawali się coraz bardziej radykalni. Najpierw zaczęli domagać się szerokiej autonomii, a potem – własnego państwa, o nazwie Ilam. Tak doszło do powstania Tygrysów Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu (LTTE) i wybuchu wojny domowej, która miała trwać 26 lat.

Przez pewien czas Tamilskie Tygrysy odnosiły sukcesy. Administrowały nawet de facto osobnym państwem na północy wyspy. Ale ich liderzy nie byli zdolni do kompromisów. Zlecając zabójstwa przeciwników politycznych, organizując udany zamach na byłego indyjskiego premiera Rajiva Gandhiego, a później na lankijskiego prezydenta Ranasinghe Premadasę i dokonując samobójczych ataków bombowych w syngaleskich miastach, tracili poparcie w świecie.

Po zamachach na USA w 2001 r. Tygrysy trafiły na międzynarodowe listy organizacji terrorystycznych. Zaczął się ich powolny upadek. Wreszcie wiosną 2009 r. wojsko rządowe zepchnęło separatystów nad lagunę w okolicy miasteczka Mulaitiwu. Wojskowi nie oszczędzali ani rozpaczliwie broniących się bojowników, ani ciągnących za nimi cywilnych uciekinierów – bombardowali wszystkich. Według różnych szacunków ostatnie tygodnie wojny mogły pochłonąć od 10 do nawet 40 tys. cywilnych ofiar.

Buddyjska armia starła Tamilskie Tygrysy z powierzchni ziemi. Nie przeżył ani fanatyczny lider separatystów Prabhakaran, ani nikt z jego krewnych. Włącznie z 12-letnim synem: pojmany, został z zimną krwią zastrzelony. Tamilski Ilam przestał istnieć, większość ocalałych bojowników uciekła z kraju. Zostali ci, którzy nie mogli sobie pozwolić na ucieczkę.

Życie na spalonej ziemi

Wieś nazywa się Pullakudirippu. Albo raczej nazywała, bo mało co z niej zostało. Gdy mieszkańcy wrócili tu kilka tygodni temu, zastali tylko fundamenty budynków i zanieczyszczone studnie. Dziś w miejscu dawnych domów stoją namioty sklecone z żerdzi, brezentowych płacht i liści palmiry. Jest też pierwszy nieduży sklep.

Banida polewa palenisko naftą z lampy. Lampy i naftę, a także maty do spania podarował Czerwony Krzyż. Jako kamienie, na których ustawia się garnki, służą cegły z pobliskich ruin. Tym razem posiłek będzie uroczysty, bo dziś dzień wyjątkowy: rocznica śmierci męża Banidy w bombardowaniu. W namiocie dzieci ustawiły jego zdjęcie oprawione w pozłacaną ramkę i udekorowały je kwiatami.

W okolicznych miejscowościach takie zdjęcia są w niemal wszystkich domach. W każdej rodzinie ktoś zginął. W każdej był ktoś, kto walczył z rządowym wojskiem.

Także córka i syn Nahuleswari, sąsiadki Banidy, byli bojownikami Tamilskich Tygrysów. W zamian za służbę dostali we wsi duży dom, po którym dziś zostały zarośnięte zgliszcza. Nahuleswari liczy, że będzie miała choć prawo do ziemi, bo rodziny już nie odzyska. Syn zginął w 2009 r., mąż rozpłynął się w powietrzu, a dwa lata później zniknęła też córka. Porwania tamilskich cywilów i dawnych bojowników przypisuje się rządowym służbom. Szacunki mówią nawet o dziesiątkach tysięcy zaginionych w czasie całego konfliktu.

W namiocie przy drodze mieszka Thamayandi z córką, zięciem i wnukami. Też jest wdową, ale nie chce rozmawiać o mężu. Opowiada za to, jak po antytamilskich rozruchach w 1983 r. uciekła z rodzinnego południa do miasteczka na północy, niedaleko stąd. Później przenosiła się jeszcze kilka razy: najpierw z miasteczka do Pullakudirippu, bo we wsi zbudowanej w dżungli bojownicy rozdawali najbiedniejszym działki. Po kilku latach rodzina musiała uciekać przed wojną i wylądowała w rządowym obozie dla uchodźców wewnętrznych. Stąd w 2012 r. armia przeniosła ich do tymczasowych domów, zbudowanych na odebranej komuś ziemi.

Gdy w marcu usłyszeli, że wojsko opuszcza ich wieś, od razu przyjechali. To nic, że nie mają prądu, bieżącej wody, toalet ani pieniędzy na odbudowę. I tak się cieszą: wrócili tam, gdzie stały kiedyś ich domy.

29-letnia córka Thamayandi, dziś matka trzy- i czterolatka, przywykła zresztą do mieszkania w namiotach. Jest w drodze przez całe życie. Ale ma nadzieję, że jej synowie będą mogli żyć pod własnym dachem. Boi się tylko, że urzędnicy nie pozwolą im tu zostać.

Kto Buddą wojuje

Tamilskim politykom sen z powiek spędza jeszcze coś innego. Zarzucają rządowi z Kolombo, że prowadzi swoistą kolonizację terenów od stuleci zamieszkanych przez hinduistów.

W każdej z baz wojskowych na północy i wschodzie ustawiono buddyjskie kapliczki i posągi Buddy. Wzdłuż drogi A-9 (jedynej, która podczas wojny łączyła północ z południem) wzniesiono pomniki ku czci syngaleskich żołnierzy. Niektóre w miejscu dawnych szpitali i cmentarzy wojennych Tamilskich Tygrysów. A nazwy kilkunastu miejscowości zmieniono tak, aby brzmiały bardziej buddyjsko.

– To symbole, które mają nam pokazać, że oni są zwycięzcami, a my przegranymi. Choć oficjalnie mówią o wyzwoleniu nas z rąk terrorystów, to zachowują się tu jak okupanci – uważa M. Nilanthan, tamilski komentator polityczny i wykładowca na Uniwersytecie w Dżafnie, stolicy Prowincji Północnej.

Do nielicznych na północy miejsc buddyjskiego kultu przyjeżdżają też pielgrzymi i mnisi z południa. – Autobusy z wycieczkami zatrzymują się głównie przy pomnikach upamiętniających wojenne zwycięstwo i przy świątyniach. Przyjezdni mają ograniczony kontakt z miejscowymi – opowiada Nilanthan.

W regionach zdominowanych przez hinduistów wyrastają więc nowe buddyjskie świątynie, chronione przez wojsko. Tak jest np. w miejscowości Kokkilai, na granicy Prowincji Wschodniej i Północnej. Na razie stoi jeden budynek, reszta jest rozgrzebana. Ale zwierzchnik świątyni, Thissapura Gunarathana Thero, pokazuje plany. Ma powstać szkoła, biblioteka, hotel dla mnichów i hala wielofunkcyjna. Tłumaczy, że wszystko w odpowiedzi na potrzeby duchowe miejscowych Syngalezów (choć jest ich tylko kilkudziesięciu) i żołnierzy z pobliskiej jednostki. No i dla pluralizmu religijnego.

Jeśli nie padnie takie pytanie, Gunarathana nie wspomni, że ziemia, na której wznosi się ów kompleks, miała przed wojną właścicieli. I że teraz domagają się jej zwrotu. – To błąd urzędników, którzy nie wskazali nam lepszego miejsca – wyjaśnia, gdy słyszy pytanie. – Jesteśmy gotowi wypłacić odszkodowanie, ale o ziemię spiera się kilku braci. Jeśli zapłacimy jednemu, przyjdzie drugi. Tamilscy politycy mówią, że zbudowaliśmy tę świątynię przemocą. A my tu przecież z nikim nie walczymy – przekonuje.

Z kolei w Nayaru, na północ od Kokkilai, świątynia powstała tuż za płotem koszar. Inne miejsca kultu utworzono w Kandarodai koło Dżafny, w Kilinochchi i na wschodzie. O dwa z nich wybuchł spór. Przeciw budowie pierwszego protestowano w Manikkamadu w powiecie Ampara. Na teren innego, Muhudu Maha Viharaya, wkroczyli okoliczni mieszkańcy. Zbudowali szałasy i zaczęli sadzić palmy kokosowe. Przełożony świątyni nazwał ich „zorganizowanym gangiem” i oskarżył o niszczenie zabytków. Mnisi buddyjscy uważają, że to im przysługuje prawo do terenu wokół starożytnej świątyni, która miała tu powstać już 2 tys. lat temu.

W ten konflikt o dominację symboliczno-polityczno-religijną zaangażowała się Bodu Bala Sena: organizacja buddyjskich duchownych, która chce chronić kulturę Syngalezów, lecz jest oskarżana o nawoływanie do przemocy na tle etnicznym. Jej szef Galagoda Atta Gnanasara twierdzi, że na północy i południu wyspy – gdzie żyją Tamilowie i tamilskojęzyczni muzułmanie – jest trzysta miejsc świętych dla buddystów. Zapowiada, że będzie walczył o ich ochronę.

Co widać z Kolombo

– Większość Syngalezów jest przekonana, że ich buddyzm jest zagrożony przez hinduistów i muzułmanów, dużo liczniejszych w sąsiednich Indiach. Paranoicznie boją się też powrotu Tamilskich Tygrysów – mówi dr Nirmal Dewasiri, historyk z Uniwersytetu w Kolombo.

To dlatego po wojnie buddyjscy Syngalezi nie byli gotowi na żadne ustępstwa wobec pokonanych Tamilów. Nie czuli się też winni powojennej katastrofy humanitarnej. Zamiast tego poprzedni rząd promował hasło „Jeden kraj, jeden naród” i zaczął kampanię mającą udowodnić, że Sri Lanka to wyspa tylko buddyjska.

Ale retoryka zmieniła się na początku 2015 r., gdy nacjonalistyczny rząd prezydenta Mahindy Rajapaksy został zastąpiony przez bardziej umiarkowany gabinet, kierowany przez Maithripalę Sirisenę i Ranila Wickremesinghe. Na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos w 2016 r. premier Wickremesinghe nazwał pojednanie, rehabilitację i odbudowę terenów dotkniętych wojną priorytetami rządu i zapowiedział wzmocnienie demokracji.

Zmniejszono liczbę patroli na ulicach tamilskich miast. Armia zaczęła zwracać zagarniętą ziemię, a z aresztów wypuszczono część szeregowych bojowników LTTE. Rząd zalegalizował też kilka działających za granicą tamilskich organizacji i zaczął wydawać rodzinom zaginionych specjalne certyfikaty. Trwa debata na temat nowej konstytucji, która miałaby lepiej chronić prawa wszystkich obywateli.

Ale ONZ nadal domaga się od Sri Lanki pociągnięcia do odpowiedzialności winnych zbrodni po obu stronach konfliktu. Obrońcy praw człowieka wysuwali przeciw obu stronom oskarżenia o ludobójstwo. Armii zarzucają stosowanie tortur, zaś LTTE masową rekrutację dzieci w ostatniej fazie wojny. Organizacje międzynarodowe naciskają też na zniesienie prawa antyterrorystycznego, na mocy ­którego służby bezpieczeństwa mogą aresztować każdego bez postawienia zarzutów, jedynie na podstawie podejrzenia.

W Kolombo panuje słuszne przekonanie, że Sri Lanka potrzebuje stabilizacji, aby skuteczniej przyciągać zagranicznych inwestorów. Mówi się, że pojednanie, na które naciskają kraje Zachodu, to kwestia kilku mądrych ustaw. Ale z Kolombo nie widać niuansów.

Jak wejść w cudze buty

Maria, aktywistę na co dzień mieszkającego w Waszyngtonie, spotykam na demonstracji w Dżafnie. Uważa on, że zmiany wprowadzone przez nowy rząd są powierzchowne. – Poprzedni prezydent ustawił poprzeczkę tak nisko, że teraz każde drobne ustępstwo wobec mniejszości wydaje się powrotem do normalności – przekonuje.

– Ale tu nadal nikt nie czuje się Lankijczykiem, nawet dzieciaki. Nie wszyscy rodzice otwarcie rozmawiają z nimi o wojnie. Ale oni wiedzą. Bo dziadkowie zginęli, bo ojciec stracił rękę, bo kuzyn siedzi w więzieniu – wylicza Mario. Podkreśla, że Tamilowie nie przestali uważać północy i południa kraju za swoją własność, a bojowników LTTE czczą jak bohaterów.

Ganeshamoorthy Rajakumar z organizacji IWTHI Trust zajmował się pomocą ofiarom wojny po obu stronach. Jego zdaniem międzynarodowe raporty niesłusznie koncentrują się na cierpieniach Tamilów, nie wspominając o ofiarach wśród buddyjskiej większości. Tymczasem Syngalezi przez lata żyli w strachu przed zamachami terrorystycznymi i napaściami na przygraniczne wsie, w których ginęli wojskowi, cywile i duchowni. Tygrysy odważyły się uderzyć nawet w świętym mieście Kandy. Na ich celowniku znalazły się też główny dworzec autobusowy w Kolombo i lankijski Bank Centralny.

– Warto wejść w buty Syngalezów, którzy przez lata nie byli pewni, czy ich dzieci bezpiecznie wrócą ze szkoły – przekonuje Rajakumar. On sam jest Tamilem z Kolombo i pamięta, jak w podstawówce, do której chodziła jego córka, rodzice na zmianę szukali bomb w szkolnych tornistrach.

– Ludzie po obu stronach są bardzo podejrzliwi. Nie można ot tak powiedzieć, że już wszystko skończone i trzeba żyć, jakby nic się nie stało – podkreśla Tamil, który usiłuje zrozumieć Syngalezów.

Droga w Keppapilau

– Żeby proces pojednania w ogóle mógł się zacząć, musimy dotrzeć do prawdy o wojnie i uznać, że ofiary po obu stronach są ofiarami – mówi historyk Dewasiri. – Bez debaty nad historyczną tożsamością Lankijczyków nie można sobie wyobrazić powojennego pojednania i liberalnej, świeckiej, wspólnej dla wszystkich Sri Lanki.

Tymczasem kilkaset metrów od miejsca protestu w dawnej wsi Keppapilau robotnicy budują właśnie drogę.

Są Syngalezami, przyjechali z południa kraju, więc mieszkają na terenie wojskowych koszar. Za pilnowaną przez strażników bramę kolejno wjeżdżają walec, cysterna i ciężarówka. Kierowca ostatniej rzuca protestującym Tamilom nieprzychylne spojrzenie.

W Keppapilau konflikt trwa. ©

 

Autor jest niezależnym korespondentem w Azji Południowej. Prowadzi blog MonsunoweHistorie.pl i pracuje nad książką o powojennej Sri Lance.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2017