Najdroższa pomoc w historii świata

Kolejne tragedie: trzęsienie ziemi w Bam, fala tsunami, wstrząsy w Kaszmirze. Najpierw współczucie i fala pomocy. Co potem?.

25.12.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Po tragedii tsunami, w której życie straciło co najmniej 232 tys. osób, świat także okazał ogromną solidarność: według agencji Reuters na pomoc ofiarom zebrano 12 miliardów dolarów. Tak wielka ofiarność mogłaby dać pewność, że problemy tych, którzy przeżyli, zostały rozwiązane. W styczniu 2005 r. wierzyło w to 800 tys. ludzi żyjących w 798 obozach pod plastikowymi płachtami, bez wody i sanitariatów: mimo utraty dobytku i najbliższych, kiedy z nimi rozmawiałam, widziałam w ich oczach nadzieję. Kiedy po wielu miesiącach odwiedziłam Sri Lankę ponownie, chyba już jej nie mieli. Ich sytuacja wydaje się jeszcze gorsza niż zaraz po tragedii.

Wtedy, w styczniu 2005 r., wszyscy moi rozmówcy wierzyli, że szybko wrócą do miejsc, w których mieszkali, albo dostaną nową lokalizację na odbudowę domów. Wierzyli, że wkrótce będą mogli znowu pracować. Przed katastrofą żyli biednie, najczęściej z pracy na morzu, ale potrafili się utrzymać. Powrót do niezależności był dla nich najważniejszy. Dzisiaj ich niezależność została zamknięta w tymczasowych “osiedlach". Nikt, kto nie zobaczy tego na własne oczy, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jakie piekło - w ramach pomocy - ofiarowano tym ludziom.

"Osiedle" Kannaki

Jedno z takich “piekielnych" miejsc znajduje się przy wiosce Kannaki Kiramam, w której jest szkoła odbudowywana przez Polską Akcję Humanitarną. W wiosce mieszka 450 rodzin, ok. 2200 osób. Ci wewnętrzni uchodźcy pochodzą głównie z dwóch miejscowości: Thampaddai oraz Semmanpulai z dystryktu Thirrukovil. Jednak część ich rodzin, sąsiadów i przyjaciół została bliżej swoich domów, w obozach Kawadapity i Tambatta. Nie mieli żadnego wpływu na to, gdzie kto będzie. Nikt nie pomyślał o więzach rodzinnych czy sąsiedzkich.

Przez dwa miesiące po tsunami mieszkali w “naszej" szkole, potem przeniesiono ich do namiotów, a następnie do baraków z blachy falistej, zbudowanych przez jedną z organizacji międzynarodowych, gdzie mieszkają od trzech miesięcy. Kiedy niechcący dotknęłam ramieniem ściany, odskoczyłam poparzona. Niektórzy nazywają baraki “mikrofalówkami". Mieszkańcy przykrywają blaszane dachy liśćmi z palmy kokosowej, by choć trochę uchronić pomieszczenia od gorąca. Ale w słoneczny dzień trudno w środku wytrzymać, a kiedy pada deszcz, w pomieszczeniu jest pełno wody. Baraki nie mają okien, drzwi często zastępuje zasłona z worka po ryżu. Ludzie zwykle pozostają na zewnątrz, tam przygotowują jedzenie, naprawiają jakieś sprzęty, szyją, rozmawiają. Wokół bawią się dzieci.

Ścianki, dzielące wnętrze na dziewięć pomieszczeń, sięgają tylko pewnej wysokości. Nie ma mowy o zachowaniu intymności. Na powierzchni 10,5 m2 mieszka jedna rodzina, niezależnie od tego, jak jest liczna. Wszystko, co mają, wisi na ścianie: maty do spania, ubrania, przykrycia, garnki. Szczęśliwcy mają moskitiery. Na betonowej podłodze stoją kartony z jedzeniem, pojemniki z wodą, miski do mycia, czasem nieużyteczna gazowa kuchenka turystyczna. W organizacji, która je rozdała, nikt nie pomyślał, że ludzie nie mają pieniędzy ani możliwości kupienia gazu. Gotują więc albo na paleniskach z cegły ustawionych w środku przy drzwiach albo w namiotach, w których mieszkali poprzednio. Namioty, pokryte od wewnątrz sadzą i pleśnią, i tak dają lepsze schronienie niż rozpalone blaszaki. Do niedawna nie mieli wody. Myli się w brudnym kanale i jeździli kilka kilometrów po wodę pitną. Od kilku miesięcy, po tym, jak PAH wywierciła studnię, jest jej pod dostatkiem.

Między barakami ustawiono toalety, też z blachy: jedną na dziewięć rodzin. Ludzie o nie dbają: jest czysto. Tyle że nie powinny stać tak blisko domów.

W okolicy nie ma żadnego sklepu, urzędu, do najbliższej miejscowości, Pannankadu, jest sześć kilometrów. Raz na miesiąc przyjeżdża lekarz z organizacji “Lekarze Świata" i położna. W najbliższym czasie dziesięć kobiet z obozu będzie rodziło. Gdzie, nie wiedzą.

Pani Samithambi proponuje herbatę

W jednym z blaszaków kobieta gotuje ryż na resztkach ławki szkolnej, na której stoi kuchenka naftowa. Na ziemi, na liściach od banana leży porcja dale (sos z soczewicy) i miseczki. Rodzina je, siedząc na betonie przed barakiem.

Pani Kapalapilai Kakulavany mieszka tu z dwiema córkami, mężem jednej i trzymiesięczną wnuczką, która urodziła się już w obozie. Narzeka, że jej dorastająca córka nie ma w baraku żadnej intymności. A czystość, fizyczna i mentalna, jest w tej kulturze bardzo ważna.

W ramach pomocy rządowej każdy dostaje 375 rupii na tydzień (100 rupii to jeden dolar), z czego 175 rupii w postaci pół litra oliwy i ryżu. Reszta to kartki na żywność, którą można kupić tylko w sklepach rządowych. Nie mając żadnego dochodu, powinni dostawać od rządu 5 tys. miesięcznie na rodzinę (osoby samotne 2,5 tys. rupii) z powodu utraty dobytku i pracy - przed tsunami najniższa płaca wynosiła ok. 10 tys. rupii. Dotychczas otrzymali pieniądze za trzy miesiące, rząd zalega im za dziewięć. Pół litra nafty kosztuje 15 rupii.

Pani Samithambi Saraswathi pochodzi z Thampaddai. W obozie mieszka z dwiema córkami i dwoma synami oraz ich rodzinami. Trzeci syn zginął podczas tsunami. Miał cztery lata, ciała nie znaleziono. Cudem uratowany portret chłopca, otoczony sztucznymi kwiatami, wisi na blaszanej ścianie. Mąż pani Samithambi zmarł trzy dni przed tsunami. Kobieta mówi, że to lepiej. Był biznesmenem, skupował od rybaków ryby i sprzedawał je w mieście. Mieli duży dom z ogrodem, hektar pola, które już nie nadaje się do uprawy. Uratowali tylko łóżko i trochę garnków, więc chociaż śpi we własnym łóżku. Mają dwa pomieszczenia, w jednym mieszka sześć osób. W drugim - pięć.

Pani Samithambi proponuje nam herbatę. Nie tylko ona: zaprasza nas każdy, każdy chce opowiedzieć o sobie, przywołać w pamięci dobre czasy. Szanują nas, bo wiedzą, że my szanujemy ich. Zbudowaliśmy ujęcie wodne, wybudowaliśmy nowe bloki sanitarne przy szkole, którą odbudowujemy, a niedługo woda rurami popłynie do każdego domu we wsi (oba obozy są już zaopatrzone w wodę). Wojewoda Akkaraipatu nie dał nam nawet szklanki wody.

Życie w nieświadomości

Chcę obejrzeć miejsce, gdzie w styczniu wolontariusze “People’s Church" przygotowywali teren pod nowy obóz na 3 tys. osób. Teraz mieszka w nim jeszcze 350 rodzin (ok. 2 tys. ludzi).

Vina Sanarumani i jej rodzina pochodzą z Thambivil. Córka z mężem zginęli, została dwójka wnuków: 4-letnia Uagyani i 2-letni Pangosamy. Mąż rzadko jest w domu, bo szuka pracy. Razem z nimi na powierzchni 12 m2 mieszka też synowa, która straciła męża i dziecko. Zaraz po tsunami uciekli do szkoły w Kannaganagar, potem przez trzy miesiące mieszkali pod plastikową płachtą w Mandanam, a od pół roku są tutaj. Vina uważa, że tu jest najlepiej: woda, toalety, co drugi dzień lekarz. Nie wie, co będzie dalej. Chodzą pogłoski, że domy dostaną za dwa lata. Ale jak tu żyć dwa lata w takich warunkach? Wspiera ich “People’s Church", dostają też pomoc rządową: dwa kilo mąki i pół litra oleju na tydzień. Mąka i olej są stare i dostają od nich biegunki. Na szczęście “People’s Church" dostarcza regularnie dobry olej, mleko w proszku, cukier, herbatę, ryż i dale, rybę w puszkach i suszoną, zielony groszek i przyprawy. Vina uratowała z powodzi naczynia. Mogłaby utrzymywać się z gotowania i sprzedawania posiłków. Pokazuje mi maszynę do szycia z napędem nożnym, którą dostała z darów. Niestety nie działa: mąż próbował ją naprawić, ale nie ma części. Przed tsunami żyła z szycia. Teraz też szyje - ręcznie, opuchniętymi, zreumatyzowanymi palcami. Ma na utrzymaniu syna i trzy córki. Jedna z nich jest wdową z dwójką dzieci.

Pani Mannuwadini, która mieszka z mężem i trzema córkami, też dostała maszynę do szycia - elektryczną, ale w obozie nie ma elektryczności, więc również bezużyteczną. Naszej rozmowie przysłuchuje się 16-letnia Ganesmorthy. Pytam ją, co chciałaby robić w przyszłości. Marzy, żeby dostać się do szkoły pielęgniarskiej w Amparze. Mówię, że marzenia się spełniają.

Ludzie uważają, że rząd zatrzymał sobie pieniądze z pomocy. “Im się nie spieszy" - powiedział pan Thevarajan z obozu w Thirukkovil. Nie ma komu się poskarżyć. Nie ma u kogo się upomnieć o zaległe zasiłki. Lokalne urzędy są daleko od obozów, powolne i skorumpowane.

Najtrudniejsze jest życie w świadomości, że nie wiadomo, jaka będzie przyszłość. Nikt z przedstawicieli rządu i organizacji międzynarodowych nigdy do nich nie przyszedł, żeby powiedzieć, co się z nimi stanie.

Ludzie i polityka

Ale byli tacy, którzy zdobyli się na protest. Kilka miesięcy temu 150 osób z obozu w Kattankudi zamieszkało w miejscowym urzędzie. Chcieli wymusić pisemne deklaracje, gdzie i kiedy dostaną domy. W Palmunei ludzie zablokowali drogę. Ale większość przyjmuje to, co jest. I tak jest lepiej niż wtedy, kiedy mieszkali pod plastikowymi płachtami. Jednak ta postawa nie zwalnia organizacji od udzielania takiej pomocy, która nie będzie niszczyła godności i samodzielności.

Na stronie internetowej www.reliefweb.int można znaleźć raporty o ilości postawionych schronień, ale nie ma już informacji o ich jakości i warunkach, jakie zapewniono ludziom. Powodem pośpiechu jest konieczność wydania przez niektóre organizacje pieniędzy do końca roku. W dystrykcie Ampara zbudowano 13 tys. “schronień" i buduje się następne 3 tys. Potrzeba jeszcze 39,5 tys. Koszt takiego schronienia z robocizną, bez infrastruktury, to 70-120 dolarów. Organizacje wydadzą więc ponad pięć milionów, za które można by wybudować co najmniej tysiąc domów - często lepszych od tych, które stały tu przed tsunami.

Schronienia mają różne standardy. Jedne są zrobione z plastikowej płachty owiniętej wokół czterech palików z blaszanym dachem, inne są całe z blachy lub częściowo blaszane, częściowo drewniane. Są też murowane z pustaków, z oknami i blaszanym dachem. Te różnice rodzą zawiść między beneficjentami. Ludzie wprowadzają się nielegalnie do lepszych schronień, potem jakaś organizacja ich stamtąd wyrzuca, bo budowała je dla kogoś innego. Wiele organizacji opłaca wynajem terenu pod obóz na dwa - trzy lata prywatnemu właścicielowi ziemi. Mieszkańcy obawiają się, że też kiedyś będą mu musieli płacić.

Zmartwień mają zresztą dużo więcej. Nie pytano ich np., jakie warunki powinien spełniać dom, w którym mieszka muzułmanin, hinduista czy buddysta. Nie pytano o wielkość rodziny. Mówią, że gdyby dostali te same materiały albo pieniądze, wybudowaliby sobie “schronienia" dostosowane do ilości dzieci, zachowujące tradycyjne wymogi. Są oburzeni marnotrawstwem pomocy, nieuwzględnianiem ich potrzeb, tradycji i kultury. Wiedzą, że ci z organizacji międzynarodowych przyjeżdżają do nich klimatyzowanymi samochodami z klimatyzowanych hoteli, opłacanych z pieniędzy, które inni dawali na pomoc. Gdyby jeszcze wiedzieli, jakie ich “dobroczyńcy" dostają diety i pensje, że latają klasą biznes...

Rayees z VSO, lokalnej instytucji koordynującej działalność miejscowych organizacji z Ampary, powiedział mi, że organizacje międzynarodowe nie współpracują ze sobą i rozdają te same produkty tym samym grupom ludzi. Dostawali je np. ci, którzy mieszkali przy głównych ulicach, bo tam docierały ciężarówki. Na targach można kupić przedmioty z pomocy humanitarnej. Na początku więcej pomocy docierało do muzułmanów, potem do Tamilów. Muzułmanie twierdzą, że znów czas na nich. W ten sposób organizacje podsycają żywe konflikty narodowościowe.

Oczywiście: działacze międzynarodowi i lokalni pracują w niesprzyjającym środowisku, ale to nie usprawiedliwia bezsensownych działań. Rząd też nie panuje nad sytuacją. Pan Herath Abeyweera, wojewoda w dystrykcie Ampara, nie potrafi nam przedstawić żadnego planu odbudowy domów czy zakupu działek dla tych, którzy mieszkali w pasie dwustu metrów od morza. W tym dystrykcie zostało zniszczonych całkowicie lub częściowo 27 tys. domów - większość z nich znajdowała się właśnie w tej strefie. Obecnie ok. 70 tys. osób mieszka w obozach albo w tymczasowych schronieniach. Jaka będzie ich przyszłość, kiedy rozpocznie się rozdawanie nowych działek i budowa domów? Wojewoda nie ma pojęcia. Wprawdzie niedawno wydano rozporządzenie o likwidacji 200-metrowej strefy (strefa stumetrowa nadal obowiązuje w dystrykcie Jaffa, a w innych regionach północno-wschodnich wynosi przynajmniej 50 metrów), jest więc nadzieja na powrót na miejsca zamieszkania. Ale perspektywa to odległa...

Trochę więcej wiedzą na niższych szczeblach władzy. Pan Garan, zastępca sekretarza powiatu w Thirukkovil, mówi o 392 domach, budowanych przez niemiecką firmę BAST (196 domów, z czego 68 jest już gotowych), Lions Club (101 domów, z czego 48 jest już gotowych) i Ceylon Tabbaco Company (95 domów, z czego 78 jest w budowie) na terenach dawnego obozu Mandanam, i 950 domach stawianych przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Tamarakulam. Brzmi to wspaniale. Ale rzeczywistość jest trochę inna.

Thirukkovil i Tamarakulam to miejscowości położone 6 km od morza (większość mieszkańców to rybacy), bezdrzewne, wypalone słońcem. Domy miały być gotowe w listopadzie. Na pytanie, dlaczego budowy nie zaczęto od infrastruktury (za którą odpowiedzialny jest rząd), pan Garan tłumaczy, że nie mają wystarczającej ilości specjalistów i materiałów. Średni koszt budowy domu to 5 tys. dolarów, koszt infrastruktury jest nieznany, ponieważ nie ma nawet jej planów. Pan Garan ma nadzieję, że w kwietniu do domów wprowadzą się ludzie. To pobożne życzenia.

Większość gruntów na wschodnim wybrzeżu należy do wielkich posiadaczy. Ziemię mimo rządowego zezwolenia zabrano - w zamian za rekompensatę - nielicznym: drobnym właścicielom, którzy nie mieli układów. Brak ziemi uniemożliwia zaś powrót do normalnego życia.

Woda, szkoła, toalety...

Nie lepiej sytuacja przedstawia się w sektorze wodno-sanitarnym i szkolnym. W dystrykcie Ampara woda w 85 proc. pochodziła ze studni, w 15 proc. - z wodociągów. W tej chwili ok. 70 tys. ludzi pozostaje bez dostępu do wody. “Water Resources Board" zajmuje się koordynacją czyszczenia studni, co nie jest dobrym pomysłem, ponieważ na ich głębokości platforma wodna jest zasolona. Należałoby raczej drążyć nowe, o wiele głębsze studnie.

Pan Rohan, szef tej organizacji, przedstawia plany, z których przebija bezradność i niekompetencja. W ciągu pół roku chcą dostarczyć ludziom 500 tys. litrów wody dziennie, co przy racji 20 litrów na głowę daje zaopatrzenie 25 tys. ludzi (PAH już dostarcza 450 tys. litrów wody pitnej dziennie). Szukają wody w Ulle (PAH znalazła tu źródło o wydajności 120 tys. litrów na dzień) i w Akkaraipattu. W Sagamam Kulam są dwie stacje uzdatniania wody, które za dwa miesiące będą działały, ale ktoś tę wodę będzie musiał dowozić. Na razie zajmuje się tym Niemiecki Czerwony Krzyż, ale organizacja ta wyjeżdża w lutym. Stacja przekazana przez Amerykanów nie działa.

Wszystkie projekty wodne to rozwiązania tymczasowe, oparte na systemach dowożenia wody. Pan Rohan skarży się na brak przygotowanego personelu. W wyremontowanym biurze (kafelki, toalety i woda z kranów) pracuje 60 osób, w tym 9 inżynierów. Mają 10 biur w terenie. Pracuje w nich ok. 200 ludzi.

Cały ciężar odbudowy szkół został przeniesiony na organizacje międzynarodowe: odbudowują 188 ze 193 zniszczonych szkół, ale prace wstrzymała biurokracja w Ministerstwie Edukacji i w Ministerstwie Odbudowy. Proces rozdziału między organizacje szkół do odbudowy trwał bardzo długo, bo ministerstwo chciało mieć w dwutysięcznej wiosce szkołę z pracowniami komputerowymi i językowymi, kortem do krykieta itd., a jednocześnie nie było w stanie zagwarantować nauczycieli tych przedmiotów. W marcu władze próbowały też wybadać, czy organizacje nie wykupiłyby nowych terenów pod szkoły. Wszystkie zaprotestowały. Szkoła w Semmanpulai Ganesha, którą mamy odbudowywać, otrzymała nową lokalizację w marcu 2005 r., ale po trzech miesiącach ministerstwo decyzję odwołało i szkoła do dziś nie ma lokalizacji.

Zresztą kiedy zestawiliśmy naszą listę zniszczonych szkół w dystrykcie Ampara z listą Ministerstwa Edukacji, okazało się, że jest wiele rozbieżności. Większość szkół nie miała planów, gdyż budowano je w kilku fazach. Teraz na organizacje nałożono obowiązek dostarczenia ministerstwu planów do akceptacji. Nasze, zaakceptowane przez dyrektorów szkół, lokalne władze edukacyjne oraz inżynierów budowlanych, zostały odrzucone w Kolombo. Biura projektowe biorą za projekt 10 proc. kosztów odbudowy. Koszt odbudowy 5 szkół to około milion dolarów.

Na toalety i wodę nie trzeba zgody z Kolombo, dlatego PAH we wszystkich czterech szkołach wybudowała już bloki sanitarne i zapewniła stały dostęp do wody. Jesteśmy jedyną organizacją międzynarodową w dystrykcie Ampara, która zakończyła tę fazę odbudowy.

Na początku grudnia Ministerstwo Finansów Sri Lanki opublikowało raport, że na odbudowę szkół od rządów otrzymało ok. 100 mln USD, z czego wydało 59 mln USD. To szokująca dla wszystkich wiadomość, ponieważ nikt z nas tych szkół nie widział.

Największa i najdroższa

Uczniowie szkoły we wsi Kannakipuram wieszają nam na szyjach kwiaty. Idziemy oszołomieni. Chcemy przedstawić mieszkańcom wioski i obozu plany doprowadzenia wody i wytłumaczyć, dlaczego w szkole nie rozpoczęły się jeszcze prace remontowe. Pięć tygodni temu znaleźliśmy na jej terenie ogromne źródło wody, jedno z trzech największych na wschodnim wybrzeżu Sri Lanki. Na tym terenie zawsze były problemy z wodą, zwłaszcza w porze suchej. Szukaliśmy wody tylko dla szkoły, a teraz mieszkańcy wioski dowiadują się, że i do nich poprowadzimy rurociągi.

Kapłan hinduskiej świątyni, przy której stoi nasze ujęcie wodne, powiedział: “Modliliśmy się o wodę, Bóg zesłał nam PAH". Kupił od nas niebieską bransoletkę, by wesprzeć nasze programy wodne w innych krajach. Jesteśmy dobrze przyjmowani przez lokalną społeczność. Jako jedyni zostaliśmy, kiedy w kwietniu rozpoczęły się zamieszki między wojskami rządowymi a “Tamilskimi Tygrysami".

Zadaję sobie pytanie: jaka będzie przyszłość tych ludzi? Czy tak jak wielu uchodźców przez lata pozostaną zależni od pomocy humanitarnej? Przecież środki, które zebrano, nie tylko pozwoliłyby każdej rodzinie przywrócić warunki sprzed tsunami, ale także je polepszyć. Oczywiście, dzięki działaniom organizacji międzynarodowych i lokalnych uratowano życie wielu ludzi, coraz więcej ofiar tsunami ma dostęp do wody i sanitariatów, buduje się domy, prowadzi programy wspierające przedsiębiorczość. Jeden z pracowników Narodów Zjednoczonych powiedział, że w zależności od punktu widzenia można powiedzieć, że była to największa zbiórka na pomoc ofiarom tragedii na świecie, albo najdroższa pomoc humanitarna w historii świata.

***

Polska Akcja Humanitarna prowadzi działania na wschodnim wybrzeżu Sri Lanki w dystrykcie Ampara, w przeważającej części zamieszkałym przez Tamilów (wyznających hinduizm) i przez muzułmanów (w odróżnieniu od południowo-zachodniej oraz środkowej części wyspy, zamieszkałej przez syngaleską większość - w większości buddystów). Obie grupy stanowią mniejszość etniczną w skali kraju.

PAH prowadzi największy w dystrykcie program wodny, programy sanitarne i programy odbudowy szkół, a także program wspierający przedsiębiorczość 221 dotkniętych przez tsunami rodzin, tak by mogły one wykonywać zawód w domu, jednocześnie opiekując się dziećmi (rodziny, w których zapewnienie bytu spadło na kobiety). Pomaga również dzieciom w trzech przedszkolach, dostarczając niezbędne wyposażenie, zabawki, szkoląc przedszkolanki i budując place zabaw. W planach są remonty trzech przychodni oraz budowa przedszkola i szwalni dla kobiet. Programy są finansowane ze środków MSZ, Fundacji POLSAT, fundacji TVN “Nie jesteś sam" oraz PAH.

Cele statutowe PAH można wesprzeć, wpłacając na konto: Bank BPH SA o/W-wa 56 1060 0076 0000 4011 0000 1906

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JANINA OCHOJSKA jest założycielką i prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1989 r. współtworzyła polski oddział Fundacji EquiLibre, pod którego szyldem wyjechały z naszego kraju pierwsze ciężarówki z pomocą dla ogarniętej wojną Bośni. W późniejszych latach… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005