Wybory prywatno-publiczne

W wyborach nie ujawniła się postawa politycznej dzielności. Politycy zasłonięci sztabowcami i mentorami odrzucili wszelkie osobiste ryzyko.

22.06.2010

Czyta się kilka minut

Gdy zaraz po katastrofie pod Smoleńskiem ludzie otwarcie dzielili się niepokojem dotyczącym dalszego losu nas wszystkich, uzmysłowiło nam to istnienie szczególnego związku między politykami a społeczeństwem. Pomimo całej, czasem bezlitosnej krytyki postępowania polityków, odkryliśmy jednak silną więź, której istotę stanowiło to, że - mniej lub bardziej przekonani - powierzyliśmy im kształtowanie naszego wspólnego losu.

Po czasie przyszła jeszcze jedna refleksja. Szok, jaki nastąpił po tragicznym wydarzeniu, odsłonił kruchość sfery publicznej, która zwykle jawi się nam jako domena porządku, trwałego ładu, owszem: podlegającego zmianom, lecz zmiany te następują drogą stosownych procedur, zapisanych w prawie regulującym życie tego uporządkowanego świata. Określamy to, co się wydarzyło w mglisty kwietniowy poranek na lotnisku pod Smoleńskiem, mianem "tragedii" i trudno się z tym nie zgodzić, ale pojęcie to uderza w samo serce potocznego rozumienia sfery publicznej.

Tragedia jest interwencją losu, która zagarnia wszystko; odwracając bieg wydarzeń pozostawia świat niezmienionym, ale ja sam zostaję z pustymi rękami. Tragedia odsłania Chaos w samym sercu człowieka, jest najbardziej prywatnym z doświadczeń, także dlatego, że właśnie ów Chaos staramy się za wszelką cenę od siebie oddalić, przysłonić pozorami stabilności i szczęścia.

William James mówi o zdrowomyślnej religijności będącej wyrazem najbardziej typowej ludzkiej postawy, która nie chce pamiętać o (to określenie samego Jamesa) "rzeźniach", na których wznieśliśmy nasz świat. O sferze publicznej natomiast myślimy, nie bez racji, jako o fundamencie zdrowomyślności. To tam jest królestwo normy i prawa, które w ostatecznym rozrachunku zwycięża; gdy dochodzi do konfliktu z prywatnymi wartościami, to interes publiczny winien brać górę nad prywatnymi potrzebami i ambicjami.

Zatem odsłonięcie Chaosu jest dla sfery publicznej śmiertelnie niebezpieczne, gdyż grozi uwolnieniem anarchistycznej siły tego, co prywatne, a ta może nie cofnąć się przed niczym. Jednostka może stanąć twarzą w twarz, całkowicie obnażona wobec Chaosu i "rzeźni" historii, państwo uosabiające sferę publiczną musi się tego wystrzegać za wszelką cenę.

Gdy mówiliśmy o tym, że po śmierci prezydenta i elity władzy cywilnej i wojskowej państwo, w zgodnej opinii, "stanęło na wysokości zadania", manifestowaliśmy naszą wiarę w zdrowomyślność sfery publicznej: oto okazała się odporna na Chaos, porządek został zachowany. Tragedia dotknęła nas w naszej prywatności, lecz państwo w swych normach, prawach i procedurach pokazało, że dysponuje sprawnym systemem immunologicznym przeciw obcym ciałom tragedii.

Problem publicznego i prywatnego stanął przed nami w całej ostrości w związku z wyborami prezydenckimi. Najpierw dlatego, że tragedia przecięła osnowę świata publicznego, gwałcąc regularność i przewidywalność jego rytmu stanowiącego podstawę funkcjonowania polityki. Wybór, który w teorii świata politycznego ma być domeną starannej kalkulacji, dobrze i racjonalnie przygotowanego długofalowego działania, teraz dokonywał się w stanie wstrząsu.

Zwykle racjonalna, nierzadko moralnie podejrzana (patrz syndrom "dziadka w Wehrmachcie") przebiegłość działania politycznego marketingu służy pobudzeniu emocji; w tych wyborach było odwrotnie - to emocje, i to często te obce polityce, jak współczucie, empatia, opłakiwanie, szukały gwałtownie racjonalizacji, aby po części choćby zatuszować swą afektywność.

Wybory dokonujące się w przewidzianym czasie i normalnych okolicznościach nawiązują do oświeceniowej koncepcji wiedzy opartej na chłodnej racjonalizacji; wybory prezydenckie A.D. 2010 wróciły nas do znacznie starszej filozofii, wedle której wiedza bierze się z wstrząsu i zdumienia. To wiedza tragiczna raczej niż polityczna. Doskonale pracujący sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego zdawał sobie sprawę z tej różnicy i z powodzeniem starał się zbudować pomost między dwoma rodzajami wiedzy.

W konsekwencji powiodła się rzecz bardzo trudna: wystrzegając się ostentacyjnego nawiązywania do tragedii smoleńskiej zdołano ją wpisać w strukturę racjonalnego uzasadnienia prezydenckiej kandydatury prezesa PiS-u.

Rozbieżność między wiedzą tragiczną a polityczną może tłumaczyć brak poważnej rozmowy na temat polityki, jaka powinna towarzyszyć wyborom. Trudno za taką rozmowę uznać "debatę", jaka odbyła się w publicznej telewizji w niedzielę 13 czerwca, a która była nie więcej niż okazją do powtarzania okrągłych ogólników. Również otoczenie obydwu najważniejszych pretendentów dostosowało się do tej gry. Zamiast poważnej rozmowy o kształcie sfery publicznej, z obu obozów (profesorowie Staniszkis i Bartoszewski) otrzymaliśmy laudacyjne wystąpienia o charakterze panegiryków, w których rolę główną odgrywały prywatne cnoty i obyczaje (rodzina, zwierzęta domowe).

Po drugie, sytuacja, o której mówimy, wymusiła także sposób, w jaki główni kandydaci pojawiali się w sferze publicznej. Wycofani za plecy doradców i sztabowców (z wyjątkiem Grzegorza Napieralskiego), baczyli przede wszystkim, by nie popełnić żadnego błędu, lecz zapewne także wystrzegali się (to przejaw oddziaływania świata prywatnie wyznawanych wartości), by nie urazić adwersarza, co zapewne skutkowałoby niepożądanymi efektami w sferze publicznej (utrata części poparcia wśród elektoratu).

Można więc rzec, że w czasie poprzedzającym wybory szukaliśmy raczej pokrzepienia i pocieszenia (znów wartości właściwe sferze prywatnej) niż intelektualnego napięcia i sporu, który odmieniłby i ożywił nasz świat publiczny. Nie wiadomo tylko, czy którykolwiek z kandydatów byłby zdolny do podjęcia takiego wysiłku. Ale, powiedzmy uczciwie, nie wiadomo również, czy my sami takiej poważnej debaty naprawdę oczekujemy.

Po trzecie, trudno się oprzeć wrażeniu, że główny tenor tych wyborów ustanowiło - przynajmniej przed I rundą - pragnienie pobłogosławienia, i w związku z tym kontynuowania ustanowionego porządku. Stąd znamienne zamieszanie wokół sprawy prywatyzacji szpitali, w którym Jarosław Kaczyński jasno opowiedział się za podtrzymaniem obecnego stanu rzeczy, zaś Bronisław Komorowski kluczył, lękając się śmielszego sądu, a ostatecznie uciekł się do bardzo ryzykownego manewru, jakim było powierzenie swych racji decyzji sądu.

Nazywam to posunięcie ryzykownym, gdyż "depersonalizuje" polityka szukającego w sądzie instancji zastępującej go w ewentualnym sporze. Argumentacja Kaczyńskiego przenosiła doświadczenie prywatne na obszar publiczny, dokonując nieuprawnionych uogólnień: prezes PiS-u nie ma żadnych podstaw do formułowania generalizujących sądów o opiece nad pacjentem na podstawie obserwacji szpitala, w którym leczona jest jego matka. Nietrudno się domyślić, że jako znany polityk, były premier, a obecnie kandydat na prezydenta nie będzie w stołecznym szpitalu traktowany jak przeciętny mieszkaniec polskiej prowincji.

To kolejny przykład tego, że wybory prezydenckie, na które "tragedia" rzuciła swój cień, dokonują się bardziej w oparciu o to, co prywatne, niż o to, co publiczne, a jeżeli pojawiały się w tej sferze, to szukały dla niej neutralnego, bezstronnego miejsca, jakim jest sąd. Nie spór i poważna rozmowa liczyły się tutaj, lecz jedynie werdykt. W przypadku obydwu głównych kandydatów mieliśmy zatem do czynienia z myśleniem nader zachowawczym.

"Depersonalizacja" znalazła także wyraz w postulacie zakończenia wojny polsko-polskiej, zgłoszonym przez Jarosława Kaczyńskiego. Musiał on wszelako pozostać pustym gestem retorycznym, bowiem zachował status oznajmienia, komunikatu oderwanego z kontekstu i ram. Te pozostawały jedynie w domyśle, lecz to było stanowczo za mało, by zapewnić owemu hasłu wiarygodność. Zabrakło więzi owej deklaracji z osobą deklarującego. Bez tego związku wojna polsko-polska w istocie trwała - dziwnym odwróceniem prawidła Clausewitza - nadal, choć przy pomocy bardziej pokojowych środków.

Związek deklarowanego z deklarującym mógł przyjąć formę przeprosin, bowiem to przecież nikt inny, jak sam Jarosław Kaczyński zapisał się albo jako autor "wojennych" gestów (pamiętna i niesławna topografia polityczna przydzielająca miejsca po ZOMO lub po Solidarności), albo nie reagował, gdy "wojenne" metody stosowali ludzie z jego otoczenia (wspomniany "dziadek z Wehrmachtu" Jacka Kurskiego). Przeprosiny są bowiem nie tylko zwrotem w przeszłość, ale przede wszystkim obietnicą złożoną w imię przyszłości.

Dopiero taki gest uwiarygodnić może hasło, które bez niego pozostaje jedynie liczmanem w politycznej rozgrywce, gdzie przyszłość nie interesuje polityka zajętego wygraniem tylko tego, co "teraz".

Gest przepraszający jest aktem wielkoduszności, gdyż pokazuje, że potrafię być wobec siebie krytyczny, a krytyka ta ma prowadzić do zmiany mojego postępowania. Przemiana stała się także jednym z głównych punktów uwagi przedwyborczego czasu. Tę uwagę skupił na sobie Jarosław Kaczyński, a jego specjaliści od wizerunku dokładali wszelkich starań, aby wrażenie owej metamorfozy uwiarygodnić.

Powstają jednak dwa pytania, bez zadania których sprawa metamorfozy musi pozostać mocno wątpliwa. Najpierw musimy się zastanowić, czy jednostka działająca w świecie politycznym, opanowanym doszczętnie przez systemy partyjnych wpływów i parytetów, w ogóle zachowuje możliwość przemiany. Nawet gdyby jako indywiduum polityk chciał radykalnie zmienić sposób postępowania (którego to pragnienia nie wolno nam a priori deprecjonować), o ile pragnie pozostać w świetle politycznych jupiterów, o tyle będzie się musiał liczyć z odbiorem tej zmiany przez swe najbliższe otoczenie i w konsekwencji przez wyborców. Ci ostatni natomiast zmieniają przyzwyczajenia powoli i niechętnie, gdyż to właśnie wizerunek polityka jest decydującym motywem ich politycznych decyzji.

Utrwalony przez lata obraz polityka jest dla nas kolosalnym ułatwieniem, gdyż zwięźle i "materialnie" streszcza pewne polityczne zapatrywania, zwalniając nas z dokonywania analiz na własną rękę. A ponieważ jako wyborcy jesteśmy leniwi i z upodobaniem stąpamy dobrze wydeptanymi ścieżkami, zatem stabilny wizerunek jest bezcennym kapitałem w sferze publicznej. Krótko rzecz ujmując: w obecnym systemie partyjnej polityki polityk oddany jest w jasyr swego wizerunku, i każda jego zmiana niesie ogromne ryzyko dla politycznej kariery. To pierwszy powód, każący wątpić w możliwość (podkreślmy "możliwość", a nie indywidualną chęć) przemiany.

Drugi jest innej natury i wiąże się z adresatem pytania. Jeśli tak jest faktycznie, że metamorfoza w świecie polityki jest niemal niemożliwa, zważywszy karne, lecz nieruchawe armie wyborcze, wówczas pytanie winno brzmieć nie: czy polityk X się zmienił, ale: czy to my, wyborcy, zmieniliśmy sposób myślenia i funkcjonowania w sferze politycznych decyzji.

Tutaj wniosek jest jeszcze bardziej pesymistyczny. Zarówno reakcje niektórych polityków (patrz Janusz Palikot ambarasujący Platformę i jej kandydata w imię raz powziętych uprzedzeń i sformułowanych poglądów oraz nieokiełznanej miłości własnej), jak i niektóre głosy opinii publicznej (haniebne listy pisane do prof. Bartoszewskiego po jego wystąpieniu na spotkaniu Komitetu Honorowego Bronisława Komorowskiego w Łazienkach) podpowiadają, że gotowość do spokojnego namysłu warunkująca autentyczną przemianę jest nikła, i sprawa decyzji politycznej pozostaje w znacznej mierze kwestią postanowień powziętych "raz na zawsze" i niepodlegających żadnej weryfikacji.

Nie stwarza to żadnej zachęty dla klasy politycznej, aby poważnie podjęła zadanie odnowy. Wprost przeciwnie - to asumpt do tego, aby wszystko zostało po staremu.

Jaki byłby więc polityk, który mógłby podjąć zadanie zmiany nie tylko siebie (o trudnościach tego mówiliśmy przed chwilą), ale i sfery publicznej? Polityk, który potrafiłby wykonać zadanie postawione kilkanaście lat temu polityce przez Józefa Tischnera: "Trzeba przywrócić słowu »polityka« najgłębsze znaczenie. Polityka to - w radykalnym znaczeniu tego słowa - nauka projektu, sensownego projektu dla ludzkich poświęceń na aktualnym etapie dziejów". Zapewne musiałby mieć obraz polityki jako działania znacznie szerszego niż to, które sprowadza się do kalkulacji i rachunkowości sejmowych czy wyborczych głosów.

Ekonomia (tak w sensie gospodarki, jak wspomnianej przed chwilą ekonomii wyborczej) jest nader doniosła, ale na dłuższą metę nie wystarcza jako fundament do tworzenia polityki. Tischner wytycza tutaj perspektywę, mówiąc o polityce jako o projekcie obejmującym element "poświęcenia". Mniej chodzi tu o poświęcenie jako ofiarę (to wyjście przyjmują zwolennicy tzw. polityki historycznej), bardziej natomiast o gotowość do poświęcenia siebie, swojego politycznego planu i politycznych ambicji wtedy, gdy wzbudzą one godne szacunku wątpliwości. Profesjonalizm polityki jest od pewnego momentu zabójczy dla jej ducha i ducha polityka, który winien odnaleźć w sobie owo najlepsze "amatorstwo", najsilniej wiążące nas ze światem.

Polityk, o którym myślimy, musiałby zatem być gotowy do "poświęcenia siebie", do mówienia rzeczy niepopularnych i niesprzyjających wyborowi w imię racji nadrzędnych. Nie mógłby być człowiekiem zadowolonym z siebie, wyjaśniającym wszystko swoim życiorysem, tradycją, pochodzeniem. Tymczasem samozadowolenie jest głównym nastrojem polityka, w powyborczym wieczorze jedynie Andrzej Olechowski miał odwagę mówić wprost o porażce, Waldemar Pawlak charakterystycznie przekuł - w oparciu o sobie tylko znaną podstawę - swój słaby wynik w obietnicę sukcesu w wyborach parlamentarnych i samorządowych.

Obecne wybory nie stworzyły możliwości do ujawnienia postawy politycznej dzielności: politycy zasłonięci swymi opiekunami i mentorami odrzucili wszelkie osobiste ryzyko. Moment wyboru nie może być momentem zdrowomyślnego triumfu odegranego na użytek widzów, partyjnych mas i ambicji własnej; powinien pojawić się w nim namysł pozwalający na złączenie politycznej pragmatyczności z głębszą refleksją.

Tymczasem ci z naszych polityków, którzy mówili śmielej (jak Grzegorz Napieralski), chociaż niekoniecznie głębiej, decydowali się na to dlatego, że nie grali o faktyczny wybór, lecz o polityczną pozycję po wyborach. Owo poczucie głębi (skutecznie dzisiaj z polityki eliminowane za naszą, wyborców, wolą i przyzwoleniem), towarzyszące ludzkiemu losowi, jest w stanie dać impuls do odmiany polityki, która bez niego będzie nie więcej niż mniej lub bardziej efektownym show, na który czekają ilustrowane magazyny i tabloidy.

Potrzebny jest zatem polityk, który nie zawaha się przed uprawianiem publicznej działalności w poczuciu tragiczności losu. Polityk, który zdecyduje się zobaczyć tragiczność w sferze publicznej, dotychczas tragiczność skutecznie usuwającą. Tak pisał o tym Józef Tischner: "Nasze sięganie ma sens metafizyczny i polityczny zarazem: chodzi o odkrycie właściwego projektu dla tych poświęceń, do których wzywa ludzi dobrej woli nasza dzisiejsza dziejowa tragiczność".

Po niedzielnym wieczorze wszystko zaczynamy od nowa. Różnice procentowe między dwoma głównymi pretendentami nie są takie, by przesądzały o wyniku drugiej tury wyborów. Może najbliższe dwa tygodnie wiele zmienią w naszej polityce i pokażą jej nowe oblicze.

Osobiście zachowuję wielką ostrożność. Pierwsze reakcje obydwu kandydatów pokazały nie więcej ponad stonowane samozadowolenie, udawaną pewność siebie sztabowców oraz wstępne awanse w stronę Grzegorza Napieralskiego, który wyrósł na niekwestionowaną rewelację tych wyborów. Ale kiedy z ust profesor Jadwigi Staniszkis słyszę w komentarzu powyborczym, że Palikot to "śmieć", wątpię w obietnicę "ładnego różnienia się" złożoną przez polityków i spodziewam się brutalizacji dyskursu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2010