Wspólnota mieszańców

Konkurs wspinania na moja (czyli słup). Lipnica Wielka, Orawa, lipiec 2006 r. / fot. WOJCIECH NOWICKI / visavis.pl

19.06.2007

Czyta się kilka minut

ANNA MATEJA: - "Pojęcie »mała ojczyzna« od początku (...) sygnalizowało nową jakość w naszej mentalności narodowej, zwykle kładącej nacisk na »wielką ojczyznę«, najlepiej od morza do morza, oczywiście mesjanistyczną, możliwie monoetniczną, jednolitą religijnie i, rzecz jasna, nieustająco heroiczną" - mówił Henryk Waniek, którego twórczość pisarska jest w dużej mierze skupiona wokół Śląska, w wywiadzie dla miesięcznika "Nowe Książki". Antidotum na "polski sen o wielkości" miała być wspólnota lokalna. Czy rzeczywiście nim jest?

JACEK KURCZEWSKI: - Święte słowa Henryka Wańka! Od 30 lat prowadzę badania nad odrębnością Śląska - i za każdym razem, gdy się tam pojawię, przeżywam dziwność kontaktu z czymś, co wydawało się w Polsce powojennej zupełnie rozbite. To mi przywraca optymizm, że jednak mogą istnieć w Polsce zakorzenione społeczności lokalne. Albo takie, jakich wzór znalazłem w przeczytanym w młodości w miesięczniku "Więź" eseju Jacka Łukasiewicza "Republika mieszańców". Tekst przedstawiał Teodora Parnickiego i jego koncepcję kultury, której wielkość polega na łączeniu różnorodnych wątków. Wstrząsnęło mną to i, jeszcze nie w pełni świadom, czułem, że w Polsce też coś takiego istnieje.

Podczas studiów przyszła druga ważna w tej sferze lektura - "Rodzinna Europa" Czesława Miłosza. Dla Miłosza jest nią co prawda Wielkie Księstwo Litewskie, ale prywatnie objąłem tym pojęciem całą Rzeczpospolitą. Od tamtego czasu właściwie nie umiem już patrzeć na polskość inaczej. Najbliższe jest mi jej rozumienie z czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów: jeden jest gente Prutenus, drugi gente Ruthenus, a trzeci jeszcze innego pochodzenia, choćby Judaeus, ale wszyscy są Polakami w tym sensie, że są obywatelami Rzeczypospolitej. To oczywiście całkowicie sprzeczne z etnicznym zamknięciem się wśród swoich.

Wspólnota lokalna powinna - jak chce Waniek - zmieniać tożsamość: otwierać ją, tworzyć bądź odbudowywać więzi. Używając tego pojęcia, nie mam jednak na myśli społeczności konkretnej wsi, raczej miejsce zlokalizowane w kontraście do czegoś większego, co wydaje się potrzebne i obdarzane szczególnym przywiązaniem. Tak jak w I Rzeczypospolitej, kiedy każda ziemia ze swoim sejmikiem była lokalną wspólnotą; niestety tylko szlachty, szlachty było jednak tak dużo, że stanowiła coś w rodzaju ówczesnej klasy średniej. "Federacją sąsiedztw" nazywał Rzeczpospolitą prof. Andrzej Zajączkowski, socjolog i antropolog. To była jej słabość, ale i wielkość, moc - kulturowa przede wszystkim.

- No i mamy "małe ojczyzny": konkursy, granty, dotacje, nawet literaturę pisaną pod takie zapotrzebowanie. Nim doszło do odbudowy więzi i społeczności, już te pojęcia zbanalizowano.

- Dla mnie wciąż brzmią one romantycznie. Niewątpliwym osiągnięciem III RP jest restytucja Polski lokalnej w jej różnorodności. To już się stało, mimo że wciąż powraca wątek walki między wizją Polski zunifikowanej i Polski zróżnicowanej. Nic się nie zmieniło od czasu, gdy jako wicemarszałek Sejmu RP I kadencji przewodniczyłem wyprawie do Hiszpanii, dokąd nas zaproszono, by pokazać tamtejszy regionalizm i autonomię. Między uczestnikami niepostrzeżenie wytworzyła się linia podziału. Niektórych - a byli to antykomuniści - po prostu niepokoiło to, że pozwala się na tak daleko posuniętą samodzielność czy to Andaluzji, czy Katalonii, o Kraju Basków nie wspominając. Wtedy uświadomiłem sobie, że - choć to jakobinom i bolszewikom idee unifikacji i centralizacji były szczególnie bliskie - właśnie w Polsce przedwojennej, która tyle wysiłku włożyła w zjednoczenie kraju po 1918 r., unifikacja była niebywałym osiągnięciem. I choć chcę Polski różnorodnej, nie mogę nie docenić tego wysiłku; najpierw trzeba było zjednoczyć państwo polskie, by potem móc sobie pozwolić na różnorodność.

Tyle że "nadproduktem" tendencji unifikacyjnych związanych z odrodzeniem państwa jest to niezdrowe napięcie, które czuć było np. wokół idei odtworzenia autonomii śląskiej (Hiszpanie tego w ogóle nie rozumieli - w czym problem, by przywrócić Sejm Śląski?). Albo pytanie, jakie słyszę w terenie od prostych ludzi: "po co ta odrębność?", "mam dosyć mniejszości". I nie chodzi tu o Żydów czy Niemców, tylko np. o regionalizm śląski czy kaszubski. Jednocześnie co i rusz powołujemy się na naszą wielkość historyczną i kulturową, osiągniętą dzięki różnorodności! Nasza wielkość to przecież czasy litewsko-białoruskich Jagiellonów.

- Z czego wynika ten niepokój? Czy to jakieś podświadome przekonanie, że siłą państwa nie jest szacunek wobec odrębności, ale jednolitość?

- To odruch, występujący nawet u osób inteligentnych; w tym wszak byliśmy ćwiczeni i w szkole, i w domu, i przez propagandę państwową. Ale też jeżeli milicja szykanowała Ślązaków za mówienie po niemiecku albo gwarą, wybijając im z głowy sentyment do regionalizmu, niekoniecznie realizowała li tylko socjalistyczną wizję jedności. Tu akurat ideologia PRL-u stanowiła kontynuację pewnego elementu przedwojennej ideologii państwowej - unifikacji - i idealnie wpasowywała się w społeczne zapotrzebowanie. Leczyła bowiem polski kompleks - niepokój o jedność kraju.

- Czy odtworzenie wspólnot lokalnych może stać się lekarstwem na jedną z podstawowych bolączek polskiego życia publicznego - zinstytucjonalizowaną nieufność?

- Rozsądni ludzie nie idealizują żadnych form ani wspólnot. W przypadku społeczności śląskiej, która jest autochtoniczna w co najwyżej 50 proc., oscyluję między przekonaniem, że nie ma tam poważniejszych konfliktów, a stwierdzeniem, że antagonizm, choćby skryty, jest permanentny. To sytuacja zależna od szeregu delikatnych czynników, ponieważ na co dzień ludzie ci, mimo odczuwanej odrębności, współpracują.

Na przykład w śląskim Oleśnie burmistrz Edward Flak co roku zapraszał na święto miasta. Fascynowało mnie, że choć organizowano je, by umożliwić spotkanie śląskich autochtonów z Polski i Niemiec, przekształcało się w spotkanie autochtonów i przybyszów. To były trzy dni i dwie noce, podczas których miasteczko, jak na południu Europy, żyło na ulicy (tyle że pito piwo, a nie wino, więc znaleźli się i tacy, co mieli za złe tę "niemiecką zabawę"). Burmistrz tworzył wspólnotę, a nie było to łatwe. Z wywiadów z uczniami miejscowych szkół dowiedziałem się, że Olesno nie stwarzało perspektyw, młodzi stamtąd uciekali za pracą, ale miasteczko było kochane. Było Heimatem tak dla wyjeżdżających do Niemiec, bo uważali się za Niemców, jak dla Polaków zza Buga czy Liswarty. Przez kilka dni w roku cementowała się wspólnota złożona z ludzi pod innymi względami podzielonych: choćby dlatego, że jedni mieli dziadków w Wehrmachcie, a inni w wojsku polskim albo armii carskiej.

Burmistrz Flak w wyborach samorządowych w 2006 r. nie startował, władzę przejął, pierwszy raz po 1989 r., "Polok", miejscowy biznesmen. Po szesnastu latach emancypacji i umacniania się tożsamości śląsko-niemieckiej okazało się, że pieniądze na inwestycje przyszły nie z Niemiec, ale ze struktur europejskich. Europa i jej fundusze wywołała tego rodzaju zmiany w całej Polsce lokalnej. Tam, gdzie dotarłem podczas ostatniej kampanii wyborczej, skupiała się ona wokół rozliczania ze sprawdzonych lub potencjalnych umiejętności wykorzystania manny z Unii.

- To trochę przygnębiające, jednoczyć się wokół podziału łupu.

- Ale jakże nieraz aktywne jest to jednoczenie! Kaszubskie społeczności, żyjące z rybołówstwa i turystyki, przodują w zagospodarowaniu unijnych środków. Jednocześnie gdyby pójść do porciku gdzieś na Półwyspie Helskim, na kutrach rybackich bez trudu znajdziemy niezamalowane jeszcze trupie czaszki z napisem "Unia Europejska", bo rybacy nienawidzą Unii, "która ich wykończy". Ale jakieś pieniądze z Brukseli już się pojawiły, więc dzięki nim buduje się porty, a rybacy polscy weszli w konszachty z rybakami szwedzkimi, pracują też na kutrach w Szkocji. Natomiast miejscowy oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego jest w stałym kontakcie z Fryzami. Oni są w Europie! I wspólnie z eurosceptykami z innych krajów walczą z Brukselą. Taka prawdopodobnie będzie tendencja: mimo dotacji, Bruksela - biurokratyczny Lewiatan - stanie się kozłem ofiarnym. To będzie jednoczyło uparciuchów i narzekaczy z całej Europy, a chytry rząd narodowy zawsze będzie to umiał wykorzystać. I to w ramach współpracy europejskiej.

- Parę tygodni temu zadzwonił do redakcji "TP" nauczyciel prowincjonalnego liceum, który na propozycję nadania swojej szkole imienia Stanisława Lema usłyszał od kuratora: "A czy Lem się zlustrował? Czy rodzina złożyła wniosek do IPN-u?". Na ile wspólnota lokalna odbija główne tematy wielkiej polityki?

- Gdy słyszę takie historie, wiem, że Polska jest jednością... Dawniej istniała inteligencka nieufność do lokalności jako prowincji, niedoceniająca faktu, że nieraz małe ośrodki były kulturowo ważne, np. Żnin w Wielkopolsce, Nowy Sącz, Pułtusk czy Płock na Mazowszu. A Dulska była z samego Krakowa... Demokracja sprawiła, że tzw. prowincjonalizm, który w ogóle charakteryzuje Polskę, bo Polska była dotychczas prowincją Europy, przeszedł na poziom ministerialny, bo jakaż jest różnica między tym przykładem a niektórymi wypowiedziami ministrów czy wiceministrów? Wspomniany już burmistrz Olesna wpadł w tarapaty, kiedy poparł pomysł nadania szkole z językiem niemieckim imienia "noblistów śląskich". Okazało się, że w ich gronie znajduje się Fritz Haber, Żyd z pochodzenia, wybitny chemik, wynalazca gazów trujących, z których korzystano podczas I wojny światowej. Skandal był niesłychany! A przecież nazwa była znakomita - podkreślająca nie niemieckość, tylko śląskość, na dodatek na tyle pojemna, że obejmowałaby także przyszłych noblistów pochodzących z tego regionu.

Na ogół jednak w terenie dostrzegam więcej rozsądku niż w dyskusjach parlamentarnych. Drobna klasa średnia i miejscowa inteligencja, które rządzą Polską lokalną, mają mniejsze audytorium niż parlamentarzyści, są szybciej rozliczani - na ulicy, w kościele czy w sklepie, a poza tym - czują autentyczną niechęć do gier partyjnych. Partyjni, niezależnie od koloru, z reguły pojawiają się tylko po to, by wspólnotę lokalną i jej działaczy politycznie wykorzystać. A wspólnoty poznały smak podmiotowości i chcą pracować dla siebie, nie dla kogoś z Warszawy. W ogóle mnie to nie dziwi - pamiętam kilka chwil w życiu, kiedy oglądałem wielki społeczny entuzjazm i mobilizację, a potem poczucie zawodu i frustracji, kiedy w świetle jupiterów pojawiali się wielcy aktorzy, a masy brutalnie odsuwano w cień. Myślę nawet nie tyle o "Solidarności" z 1980 r., ile o ruchu Komitetów Obywatelskich w 1989 r. - w tamtym momencie ujawniła się Polska lokalna, którą podczas "wojny na górze" z powrotem chciano odesłać do domu. Na szczęście nie wszyscy posłuchali. Dzięki nim idea, by w miarę możliwości rządzić się samemu, stała się skutecznym antidotum na dość oderwaną od społeczeństwa politykę krajową.

- "Telewizor odesłał wszystkich do ich własnych domów, uzależnił od dyspozytorni jednej, zunifikowanej wyobraźni, a związki międzyludzkie ograniczył do praktycznie koniecznych" - pisał Wiesław Myśliwski w eseju "Kres kultury chłopskiej" z 2004 r. Gdyby objąć tą diagnozą całą kulturę wspólnot lokalnych, czy podział na centrum i prowincję byłby jeszcze zasadny?

- Zgadzam się z Myśliwskim. W I RP centrum właściwie nie było - była nim każda mieścina, w której pod kościół zjeżdżała się szlachta na sejmik lokalny. Dwieście lat później też nam się centralizacja nie podobała: w 1980 r. ci, którzy od początku opowiadali się za "Solidarnością" - a nie było nas wówczas tak wielu - zwrócili uwagę, że to była emancypacja prowincji przeciwko Warszawie. Symboliczny był fakt, że stolicą wolnej Polski stał się Gdańsk, a nie Warszawa. Ale tajnym centrum w kulturze masowej jest studio telewizyjne, w którym decyduje się nasza wizja świata. Telewizja publiczna nie wywiązuje się ze swojej misji, jaką jest przekazywanie tego, co dzieje się lokalnie w kraju. O Polsce, także w kontekście podziału na centrum i prowincję, sporo jednak mówią obyczaje kulinarne.

- Jedzenie?!

- To wątek niesłusznie lekceważony. Kiedyś w przydrożnym pensjonacie w Bodzentynie na Kielecczyźnie poczęstowano mnie lassagne. Okazało się, że to w Bodzentynie potrawa całkiem zwyczajna, wręcz rozpowszechniona. Gospodyni wiedziała, jak ją fachowo przygotować, ponieważ kilka razy w roku odwiedza mieszkającą we Włoszech siostrę. "Bywa pani w Warszawie?" - zapytałem i usłyszałem: "A po co?". Od czasu naszego wejścia do Unii Polska pełna jest takich ludzi - bywałych w świecie, którzy jednak nie odwiedzają Warszawy, czyli, przynajmniej z założenia, polskiego centrum. To zupełnie inna Polska; kiedyś wszystkie drogi w świat prowadziły przez mieszczące się w Warszawie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

- Prof. Jerzy Regulski, twórca polskiej samorządności po 1989 r., powtarza, że wspólnocie lokalnej potrzeba wielkiej wizji i ludzi, którzy dla jej realizacji umieją coś poświęcić. Gdzie jednak są te wizje?

- Nie da się ukryć, że dotkliwie ich poszczególnym wspólnotom brakuje. To dlatego ludzie nie ufają ani innym, ani władzy, jakiejkolwiek. I trudno ich o to obwiniać. Podczas badań poznałem pana Mieczysława Struka, Kaszubę, który jest wicemarszałkiem sejmiku pomorskiego - człowieka niesłychanie aktywnego, organizującego ludzi do działań, m.in. do właściwego wykorzystania środków europejskich. Gdziekolwiek się pojawia, ludzie do niego podchodzą, zadają pytania, polemizują. Zobaczyłem, że w tej Polsce drugiego, lokalnego obiegu są ludzie, którzy angażują się na rzecz dobra wspólnego, co natychmiast jest odkrywane i doceniane przez społeczność. Dlatego konsekwentnie wybierają takich jak wójt Maria Jolanta Batycka-Wąsik, dzięki której gmina Lesznowola nazywana jest "tygrysem Mazowsza", Czesław Kręcichwost, burmistrz Kudowy, czy Grzegorz Średziński, którego przywołali z powrotem do władzy w Dusznikach. To są bohaterowie samorządności. Ludzie pragną, by pojawił się wreszcie ktoś, kto ich nie zawiedzie, by zdarzyło się coś, co by ich nieufność unieważniło.

- Może na początek warto pójść na wybory albo samemu się zaangażować?

- Polacy z reguły chcą decydować o swoim losie, stan lokalnej niemożności kontrolowanej przez partię uwierał ich dziesiątki lat. Ale, jak to zwykle bywa z przełomami, na drugi dzień po "wielkiej zmianie" wydaje się ona tak oczywista, że ludzie przestają ją cenić. Przynajmniej część społeczeństwa ma wbudowany w myślenie, uwarunkowany półwieczem komunizmu "odruch centralistyczny"; widać to zresztą po obecnie rządzącej ekipie.

Zamieszanie transformacyjne sprawia, że nie mamy pewności co do imponderabiliów. Ludzie sami do siebie nie mają zaufania - ciągle wydaje im się, że to, co osiągnęliśmy po 1989 r., a było tego niemało, nie do końca jest ich zasługą, a politycy żyją z podważania roszczeń poprzedników. Brakuje świadomości osiągniętego sukcesu.

- Kto ma być stróżem samorządności wspólnot lokalnych?

- Każdy z osobna i wszyscy razem. Partiom bym nie ufał, bo w ich interesie jest kolonizacja samorządów. Co zresztą robią, nowelizując ordynację przed każdymi wyborami i wprowadzając kolejne szczeble władzy, by móc obsadzać szczebel wojewódzki czy powiatowy swoimi ludźmi. Z kolei budowa ogólnokrajowego ruchu samorządowego o charakterze politycznym byłaby sprzeczna z założeniem, czyli zaangażowaniem lokalnym. O samorządność musi dbać przede wszystkim opinia publiczna, czyli my sami.

Prof. JACEK KURCZEWSKI (ur. 1943) jest socjologiem, od ponad 30 lat prowadzi badania terenowe nad społecznościami lokalnymi w Polsce. Był doradcą "Solidarności" w 1981 r. i wicemarszałkiem Sejmu I kadencji. Kieruje Katedrą Socjologii Obyczajów i Prawa na UW. Wkrótce ukaże się książka zbiorowa "Lokalne wzory kultury politycznej", której jest redaktorem i współautorem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Rzecz obywatelska (25/2007)