Rzecz solidarna i jej wrogowie

Minikryzys sejmowy jako odprysk minikryzysu związanego z formowaniem rządu i koalicji rządzącej zwrócił uwagę na kruchość mechanizmów życia publicznego. Nie mówię o ordynacjach wyborczych, liczbie partii czy kompetencjach władz państwowych, ale o rzeczy bardziej podstawowej - zaufaniu, a raczej jego braku.

25.01.2006

Czyta się kilka minut

(rys. Mirosław Owczarek) /
(rys. Mirosław Owczarek) /

Bo i jak można uprawiać politykę, jeśli nie można zaufać obietnicy swojego rozmówcy; kiedy marszałek nie może zaufać wicemarszałkowi, że będzie prowadzić obrady zgodnie z umówionym programem; jeśli nie można zaufać marszałkowi, że nie kieruje się względem na interes wyborczy swojej partii; kiedy rząd nie wie, jak zagłosuje koalicjant, a obywatel nie wie, jak zagłosuje opozycja.

Nie są to zjawiska nowe, wręcz przeciwnie - obecny stan polskiej polityki jest zwieńczeniem wieloletniego procesu, którego źródeł należy szukać daleko jeszcze przed narodzinami Trzeciej Rzeczypospolitej, bo w przyczynach jej powstania.

Ciąg podejrzeń i oskarżeń

Ci, co pamiętają "Solidarność" 1980/81, łatwo przypomną sobie cechę charakterystyczną kultury politycznej związku - jawność negocjacji. W Stoczni Gdańskiej rokowania między delegacją rządową a komitetem strajkowym nagłośniono tak, by mogli je słyszeć wszyscy stoczniowcy. Wkrótce, dzięki magnetofonowi, technicznemu nośnikowi solidarnościowej rewolucji, usłyszała negocjacje cała Polska. Władza czuła przed tym opory, widać spadkobiercom bolszewików daleko było do żądań jawnej dyplomacji z 1918 r., ale warunek przyjęto.

Tak już pozostanie przez cały długi rok "Solidarności" i jako eksperci będziemy nieraz usiłowali namówić związek do odejścia od tych utrudniających negocjowanie wymogów. Zresztą jawność była tak wadą, jak cnotą. "Solidarność" miała na koncie najważniejsze osiągnięcie, jakim była budowa autentycznej demokracji, a nie mogąc osiągnąć celów politycznych czy ekonomicznych w swym otoczeniu, tj. w PRL, mogła narzucić mu tylko procedurę kontaktów. A to nie było mało. Przyznajmy jednak, że u źródeł tej procedury znajduje się nieufność - nieufność wobec rozmówcy, władz komunistycznych, które nieraz coś obiecywały, później nie dotrzymując obietnic. Potrzebni więc byli jak najliczniejsi świadkowie, choćby ze słyszenia, tego, co się dzieje. Była też nieufność wobec swoich: 18 miesięcy "Solidarności" było ciągiem podejrzeń i szybko stawianych oskarżeń, z których równie szybko ich autorzy się wycofywali. Podejrzany był Wałęsa, podejrzani byli eksperci, podejrzana była Komisja Krajowa. Nic w tym dziwnego - nagle współdziałanie podjęły miliony ludzi, którzy nie znali swoich przywódców ani siebie nawzajem.

Konspiracja z czasów stanu wojennego, kiedy zaufanie łączyło się z oczywistą w tamtych warunkach podejrzliwością, nie mogła tu zbyt wiele zmienić. Władze chwaliły się przykładami działaczy, którzy przeszli na ich stronę, a przez służby wpuszczały w kanały komunikacji opozycyjnej własne pomówienia i dezinformacje; dochodziły wiadomości o utajonych zdrajcach. Także obrady Okrągłego Stołu nie okazały się pod tym względem momentem wyzwolenia, zaś proces transformacji podszyto nieufnością. Nie ufa się komunistom, którzy podpisali porozumienia; nie ufa się tym z opozycji, którzy je podpisali. Wejście do nowej rzeczywistości odbywało się stopniowo, nawet Tadeusz Mazowiecki nie chciał wziąć udziału w wyborach i na udział we władzy zgodził się dopiero po ich wygraniu przez stronę opozycyjną. Jego próba rozpoczęcia na nowo rachunków - przez odkreślenie przeszłości "grubą linią" - spotkała się z tylko częściową akceptacją. Kiedy z kolei zaprzysięgano prezydenta Lecha Wałęsę, wygwizdywał go obóz związany z czarną legendą "Bolka".

Dzisiejsze wydarzenia na forum politycznym są w tym kontekście jedynie kolejnym ogniwem tego, co działo się w Polsce 15 lat temu.

Z partii X do partii Y

Logika tych wydarzeń jest prosta. System totalitarny pozostawia po sobie, jak smoczy zasiew, jad wręcz zinstytucjonalizowanej nieufności. Uzasadnionej wobec systemu komunistycznego, w którym nie wiadomo było, co władze robią, a człowiek, nawet ten partyjny, ma tylko cząstkową informację o ich działaniach; z drugiej strony, władze za pomocą policji politycznej starają się zebrać jak najwięcej informacji o obywatelach (co zresztą tworzy podstawową nierówność w stosunkach społecznych). Życie jest podwójne, zakłamane. Można się domyślać, że nawet partyjni myślą co innego, niż mówią, a w dodatku nie wiadomo, kto jest donosicielem. Nikt nie ma prawdziwej tożsamości, na dobrą sprawę dopiero papież Jan Paweł II jest tym, kim jest. Pierwszy "sprawdzony" Polak, "nasz", "stąd", ale uzewnętrzniony w Watykanie punkt odniesienia, autorytet potwierdzony przez Kościół powszechny, a więc autorytet zewnętrzny w stosunku do PRL. Pierwszy i ostatni. Poza nim, w każdego można wątpić.

Do tego dodaje się nieufność transformacyjną. Przecież w nowych warunkach nie można nikomu wierzyć. Tutaj z kolei pojawia się typowa dla anomii gwałtownej zmiany niepewność na przyszłość. Niepewność i nieprzewidywalność. Dzisiejszy kancelista może być jutro wojewodą, doktorant zostaje milionerem, profesor politykiem partyjnym, działacz partii X działaczem partii Y. Czy możemy powierzyć nasze tajemnice znajomym, skoro nie każdy wiceminister będzie skłonny do przedkładania lojalności koleżeńskiej nad interes publiczny? Z upływem czasu mierzonego kolejnymi kampaniami wyborczymi mijają się dawni znajomi z rozpoznawczym uśmiechem, ale bez słowa, wiedząc, że nie mogą sobie zaufać. Ba, nie mogą nawet zbyt wyraźnie objawić preferencji politycznych, bo te są niepewne i podejrzane.

Dla społeczeństwa zinstytucjonalizowanej niepewności charakterystyczna jest wieczna lustracja i mit nowego początku - lustracja miałaby nowy początek przywracać. Założenie jest złudne z trzech powodów. Po pierwsze, jak pokazuje praktyka, nawet rozstrzygnięcie lustracyjne nie kończy nieufności wobec konkretnej osoby; w końcu proces odkrywania prawdy historycznej jest nieskończony, zawsze mogą pojawić się nowe papiery. Po drugie, lustracja bez dekomunizacji jest ułomna - ujawnienie agentów komunistycznych bez potępienia członków partii komunistycznej może prowadzić tylko do reakcji cząstkowej; można podejrzewać, że lustracja to przerzucenie odpowiedzialności z kilkumilionowej rzeszy partyjnych na tajnych współpracowników. Po trzecie, co jest w całej tej historii najważniejsze: nawet skuteczna i pełna dekomunizacja nie oczyści pola z nieufności transformacyjnej, nagromadzonej i uzasadnionej w okresie gwałtownej zmiany, jaka dokonała się w Polsce w ostatnich 15 latach.

Jedną z najistotniejszych cech demokracji uczestniczącej - jawność negocjacji, którą "Solidarność" praktykowała w latach 1980/81 - politycy z Trójmiasta lansują jako konieczny warunek negocjacji politycznych. Ma to swój plus, ale w istocie jest oznaką pewnej patologii, jaką jest nieufność. Zinstytucjonalizowana w postaci Instytutu Pamięci Narodowej, ale nie tylko: jeśli zastanowimy się nad historią transformacji, to jest to wszak historia nieufności.

Nieufność jest w miarę spójnym systemem przekonań i dlatego należy ją potraktować jako działanie legitymizujące. Ale co legitymizujące? Samą siebie, ponieważ zinstytucjonalizowana nieufność delegitymizuje i rozbija życie publiczne i odmawia legitymacji samemu centrum polityki. Podważa, wymagające wiary, dobro wspólne. Jak każdy spójny system przekonań, system podejrzeń nadaje sens temu, co nas otacza, choć w naszej nieufności różnimy się w tym, czy podejrzewamy o coś Kościół, KGB, komunistów, masonów, Opus Dei, służby specjalne, Żydów, jezuitów czy redemptorystów. Jest sens, bo jest spisek. Istnieją już przecież całe socjologie oparte na tym założeniu, dobrze trafiające w potrzeby masowego odbiorcy. Tylko co nam z tego wyjaśnienia, skoro, choć jest dociekliwe prawie perwersyjnie, porusza się tylko po powierzchni zjawisk? Podstawa nieufności znajduje się bowiem gdzie indziej, głębiej. Dotykamy tu kluczowego problemu transformacji, jakim był ukryty przed masami i nierozpoznany do końca przez większość uczestników proces, w którym społeczeństwo socjalistyczne powróciło do kapitalizmu.

Najdobitniej wyraził to Jacek Kuroń, pytany o odpowiedzialność polityka względem swoich wyborców i możliwe w tej dziedzinie konflikty: "Klasyczna sytuacja (to nie jest z kapelusza sytuacja) to jest Balcerowiczowski skok początkowego okresu. W momencie, kiedyśmy szli się wybierać w '89 roku, w czerwcu, ja nie miałem wyobraźni w ogóle na to, jaki zasięg będzie miała tzw. transformacja, czyli zmiana ładu. Zmiana ładu w sposób znaczący godziła w znaczącą część mojego elektoratu. I tu mamy do czynienia z sytuacją, w której ja występowałem (nie tylko ja, większość posłów w parlamencie) w sposób, który godził w dążenia ich elektoratu i w sposób sprzeczny z tym, co głosiliśmy w programie wyborczym. Zmienił się program wyborczy, bo zmieniły się warunki. To zresztą jest przyczyna głębokiego kryzysu politycznego, bo odrzucenie polityki, z jakim mamy do czynienia, to jest następstwo tego faktu. I straty (z) tego (powodu) będziemy ponosić bardzo długo. Można by więc dziś zapytać, czy to nie był, politycznie rzecz biorąc, błąd. Czy myśmy mieli rację, wychodząc z założenia, że to jest konieczne. Póki co, ja nie widzę innego wyjścia - wówczas, kiedy łamał się system centralny, żeby stworzyć warunki gospodarki rynkowej".

Wolni, ale nie równi

W moich badaniach z 1988 r. zdecydowana większość Polaków odczuwała w Polsce Ludowej zbyt mało wolności i równości. Jednak już rok później wolności było dla większości dosyć (dla niektórych nawet zbyt wiele), szybko stała się stanem na tyle oczywistym, że jej brak przeniósł się w niepamięć, natomiast oczekiwanie równości pozostało niezaspokojone do tego stopnia, że po roku 2000 wyszło na plan pierwszy. Bynajmniej nie chodzi o faktyczną równość dochodów i majątku, jak zacietrzewieni obrońcy transformacji chcą wmówić ludziom, ale o poczucie sprawiedliwych i niesprawiedliwych zróżnicowań. To poczucie jest na tyle niedookreślone, że nie nadaje się do prawnych uściśleń, ale może służyć jako podstawa oceny prawomocności całego ustroju.

W 1980 r. odrzucano jako niesprawiedliwe zróżnicowanie oparte na władzy. Dzisiaj nie jest inaczej - ludzi denerwuje w demokracji to, że udział we władzy służy pomnażaniu prywatnego majątku. Byłoby jednak chowaniem głowy w piasek, gdyby problem niesprawiedliwej nierówności sprowadzać do korupcji politycznej. Ludzie są gotowi akceptować zróżnicowanie tym bardziej, im silniej czują się beneficjentami systemu, którego częścią te nierówności są. A tak się składa, że tempo i struktura wzrostu dobrobytu nie zadowalają społeczeństwa: najbogatsi bogacą się dużo szybciej niż pozostali, a w ogóle stanowią zbyt mały procent społeczeństwa, by można było liczyć na poczucie prawomocności obecnego układu społecznego.

W tym ostatnim można dostrzec istotne znaczenie "Solidarności" dzisiaj. Jest jak zinstytucjonalizowany wyrzut sumienia, stale przypominający o tym, że są sprawy godne współdziałania wszystkich, niezależnie od ich majątku i wykształcenia. W kraju, gdzie słowo "socjalizm" zostało skompromitowane do cna, określenie "lewica" jest tylko pozorem w grze politycznej, a "prawicowa" tradycja "Solidarności" jest właśnie tym, co było kiedyś monopolem lewicy politycznej - przypomnieniem o wartościach współdziałania ludzi równych i wolnych. Brzmi to patetycznie, ale patetyczne są każde wartości wyznawane. Jest to - i tu kłania się owa dialektyczna ironia - odczuwane zarazem jako balast. Odrzucają ją zarówno ci, którzy krzyczą, że byli zawsze ofiarą pasożytnictwa elity, jak i ci, którzy traktują wydarzenia z początku "Solidarności" jako przypadkowe spotkanie historyczne stanowiące w istocie odchylenie od normalnego biegu rzeczy.

Dzisiejsza "Solidarność" jest bowiem bytem dwoistym, stąd teoria "dwóch związków", która przenosi nas z powrotem w królestwo dialektyki, w jaką "Solidarność" była zawsze uwikłana. Teraz ma to charakter metafizyczny, bo z jednej strony mamy do czynienia z "realną »Solidarnością«", drażniącą wielu jej byłych członków i krytyczną wobec współczesności, z drugiej - z "»Solidarnością« idealną", służącą jako punkt odniesienia w krytyce rzeczywistości, której jest genealogiczną podstawą. Nawet jeśli dzisiejsza "Solidarność" jest odmienna od tej sprzed 25 lat, nie znaczy, że ta, o której mówimy z nostalgią, była taka, jak ją wspominamy.

Mit założycielski

W ten sposób "Solidarność" pełni dziś rolę mitu założycielskiego konstytuującego Trzecią Rzeczpospolitą, a proponujący kolejne Rzeczypospolite też do tego mitu się odwołują. Wyczerpała się bowiem moc uprawniająca umów Okrągłego Stołu, które są dziś kozłem ofiarnym wszystkich wad wyimaginowanych i rzeczywistych III RP. Chłodno mówiąc, to robota ludzi z dawnej PZPR, którzy swoją kartę współtwórców ówczesnej umowy politycznej zgrali dwukrotnie przejmując władzę i ostatecznie kompromitując się w ostatnich latach. Gdy czytamy, że postulaty z 1980 r. włączono do programu partii wywodzącej się z PZPR i PRL, można płakać i zgrzytać zębami, ale można też uznać w tym ostateczne zwycięstwo. W tej sytuacji nie dziwi, że prezydent Aleksander Kwaśniewski, ustępując, przyznał się do pomyłki, że ćwierć wieku wcześniej stał po przeciwnej stronie, i oddał cześć związkowi, a jego przywódców wyniósł do rangi Ojców Założycieli nowej Polski. Na reakcję drugiej strony nie trzeba było czekać: badanie teczek, konkurencyjne obchody. Okazuje się, że nie ma innej podstawy prawomocności Rzeczypospolitej, jak zbiorowe i solidarne działanie sprzed 25 lat.

Tyle że, co jest moją główną tezą, nie można drugi raz wejść do tej samej rzeki. "Czwarta Rzeczpospolita" jest oczywiście możliwa jako skojarzenie z tym czy innym, imiennie określonym, politykiem. Z tej perspektywy okaże się wkrótce, że inna była Rzeczpospolita Wałęsy, a inna Rzeczpospolita Kwaśniewskiego. Nie o to chyba jednak chodzi. Nie chodzi też prawdopodobnie o nowy początek konstytucyjny - możliwe jest przecież wprowadzenie mnóstwa poprawek do Konstytucji, tyle że nawet najlepsza ustawa zasadnicza nie dotyka tego, co jest konstytucją zasadniczą, a mianowicie porządku aksjonormatywnego naszego społeczeństwa. Zbyt wiele tu brakuje, by wyliczać niezbędne poprawki moralne.

Klucz tkwi w ostatnio często używanym słowie "solidarny". Jeśli nada się temu słowu sens bliski temu, o jaki chodziło Papieżowi i Kuroniowi, dojrzał czas dla Czwartej Rzeczypospolitej rozumianej jako moment konsumpcji dotychczasowych zmian gospodarczych; moment, w którym zaczyna się dbać o jak najszerszy udział obywateli w jak najlepszym wyniku gospodarczym. Mówiąc językiem Arystotelesa, o klasę średnią w oryginalnym sensie tego słowa; mówiąc językiem postmodernistycznym, o społeczeństwo bez wewnętrznych granic - bezklasowe; mówiąc językiem kapitalistycznym, o społeczeństwo otwartych szans; mówiąc językiem socjalistycznym, o społeczeństwo solidarne. Ale to wymaga zaufania społecznego.

Postępująca instytucjonalizacja nieufności uniemożliwia budowę solidarności. Nieufność rodzi gwarancje proceduralne, ale nie może ze swej natury tworzyć projektu pozytywnego. Czy stoimy wobec nierozwiązywalnej sprzeczności? Sadzę, że nie. Historia innych społeczeństw pokazuje banalną prawdę, że najlepiej goi rany ogólny dobrobyt. By większość była zadowolona, by stworzyć poczucie spłaconego długu za kurs z 1989 r., trzeba i rozwoju gospodarki, i solidarnego podziału zysków, a to z kolei wymaga koalicji opierającej się na zaufaniu wzajemnym i wzbudzającej zaufanie publiczne.

Swoją drogą, nieczęsto się zdarza, by zrobiono tak wiele, mając tak mało do siebie zaufania. Tyle że nieufność, zamiast znikać, pogłębia się na naszych oczach, zaraża nowe pokolenie. Musimy przerwać spiralę samonapędzającej się nieufności, zrywającej fundamenty projektu solidarnej rzeczy pospolitej.

Prof. JACEK KURCZEWSKI (ur. 1943) był doradcą "Solidarności" w 1981 r. i wicemarszałkiem Sejmu RP I kadencji; kieruje Katedrą Socjologii Obyczajów i Prawa na Uniwersytecie Warszawskim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2006