Wojny Blaira

Brytyjski premier najpierw wdał się w wojnę z rzeszami wyborców, najważniejszymi partnerami w Europie oraz znaczącym odłamem własnego klubu parlamentarnego. Potem wysłał do Iraku, na najprawdziwszą już wojnę, tysiące brytyjskich żołnierzy.

13.04.2003

Czyta się kilka minut

Kiedy rok temu Tony Blair, po powrocie ze szczytu Unii Europejskiej w Barcelonie, relacjonował Izbie Gmin przebieg spotkania, sala była zadowolona. Niektórzy posłowie z macierzystej Partii Pracy już wtedy wprawdzie mieli mu za złe „bratanie” się z prawicowymi przywódcami Hiszpanii oraz Włoch, inni atakowali brak postępów w uzdrawianiu oświaty, transportu i służby zdrowia, ale chyba nikt jeszcze na labourzystowskich ławach w Parlamencie nie zastanawiał się nad możliwością otwartej rebelii. W końcu to pod przywództwem Blaira lewica sprawowała rządy już przez drugą kadencję (taka sztuka nie udała się dotąd żadnemu labourzystowskiemu premierowi). I choć sondaże wskazywały na pewną erozję popularności Blaira, to wewnętrzne rozbicie i rozgardiasz panujący w obozie konserwatywnej opozycji nie wróżyły mu najgorzej.

Cudowne dziecko lewicy „Teflonowy Tony” (tak ochrzciła go prasa, z uwagi na to, że nie kleją się doń żadne afery, ani polityczne brudy...) wydawał się być pewniakiem w następnych wyborach. Ale rok w polityce to dużo. Tym bardziej, że był to rok, w którym brytyjski premier bez formalnych deklaracji wdał się w wojnę z rzeszami swych wyborców, z najważniejszymi partnerami w Europie oraz ze znaczącym odłamem (niektórzy powiedzieliby, że z większością) własnego klubu parlamentarnego. A na koniec, również bez formalnej deklaracji, na najprawdziwszą już wojnę wysłał dziesiątki tysięcy żołnierzy.

Żeby zrozumieć, jak do tego mogło dojść, wypada cofnąć się o kilka lat; do wiosny roku 1997, kiedy tryskający energią Blair obejmował urząd Pierwszego Ministra Jej Królewskiej Mości. Był cudownym dzieckiem lewicy, głównym architektem labourzystowskiego renesansu po 18 latach politycznej marginalizacji w opozycji. Od samego początku istotnym elementem strategii jego rządu była drobiazgowa kontrola nad medialnym wizerunkiem władzy. Ogromne wpływy uzyskali specjaliści od public relations, którzy dyktowali ton, w jakim „należy” pisać o inicjatywach rządu czy o zamierzeniach premiera. Samego szefa zaś przedstawiano tak, aby nie zrażać doń żadnej potencjalnej grupy wyborców.

Był więc każdym dla każdego. Elokwentnym adwokatem dla inteligencji, chłodnym technokratą dla warstw menedżerskich, wzorowym ojcem dla ojców i żon, dla robotniczych wyborców zaś „swoim chłopakiem”, z którym można przy piwie pożartować, pograć w piłkę albo do późnej nocy oddawać się gitarowym szaleństwom w amatorskim zespole rockowym.

Ale to misterne konstruowanie image'u premiera miało też słabsze strony. Zwłaszcza, że po upływie kilku lat rozrosło się grono rozczarowanych. Blairyzm stawał się dla nich synonimem maskowania niemocy rządu. Nadmierna dbałość o medialny wizerunek premiera i równa jej wrażliwość na wyniki badań opinii były nowoczesnym odpowiednikiem cesarskich szat. W zależności od potrzeb dyktowanych wynikami sondaży, premier był poddawany dyskretnym retuszom. Zmieniały się kolory ubrań, gesty, słowa-klucze. Prześmiewcy mówili nawet o kulcie jednostki bez jednostki, sugerując, że labourzystowski przywódca jest wewnątrz... pusty.

„Arogant i chuligan”

W tak radykalnie formułowanych zarzutach było sporo przesady. Blair przecież uparcie reformował swoje ugrupowanie, nie bacząc na utratę popularności w coraz liczniejszych kręgach Partii Pracy. Wiadomo też, że wartości, którymi się kieruje, wywodził z tradycji chrześcijańskich socjalistów, co też przysparza mu wrogów. I trudno wskazać dokładnie moment, w którym zadecydowano o zerwaniu z dbałością o niekontrowersyjny obraz premiera w mediach. Faktem jest jednak, że coś się zaczęło pod tym względem zmieniać po 11 września 2001 r. Z jednej strony w medialnym wizerunku Blaira pojawiła się wyrazista kreska nieustępliwości. Z jego słów przebijało niezachwiane przekonanie, że zbrodnicze reżimy trzeba eliminować. Z drugiej strony, to wtedy międzynarodowa arena stała się prawdziwym żywiołem szefa rządu.

Nieustanne podróże po świecie i zarywane podczas dyplomatycznych spotkań noce coraz wyraźniej dawały mu się we znaki. Młodzieńcze oblicze Blaira szarzało, jakby najmłodszy od stu lat brytyjski premier gwałtownie dojrzewał. To wszystko uległo spotęgowaniu, gdy w ub. roku z miesiąca na miesiąc pogarszał się międzynarodowy klimat wokół Iraku, zaś Waszyngton coraz energiczniej parł do konfrontacji z reżimem Husajna.

W zaostrzającej się sytuacji międzynarodowej ostatnich miesięcy, brytyjski premier wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za pilotowanie sprawy Iraku na forum ONZ. Nawet wrogowie przyznają, że to jemu w znacznej mierze zawdzięczamy, iż do wojny nie doszło jesienią. Przekonał wtedy Busha o konieczności odwołania się do Rady Bezpieczeństwa, ale jednocześnie zdecydował się na strategię jednoznacznego wspierania Ameryki w dyplomatycznych manewrach, jakie poprzedziły wybuch konfliktu.

Ryzyko było wielorakie. Na arenie europejskiej ceną mogła być izolacja Wielkiej Brytanii. Fiasko starań w ONZ mogło jeszcze bardziej pogrążyć tę instytucję. Wreszcie zdecydowane poparcie dla Busha spychało Blaira na kolizyjny kurs w stosunku do brytyjskiej opinii i partyjnych dołów.

O tym, jak rozminął się ze społecznymi nastrojami, brytyjski premier mógł się przekonać 15 lutego, kiedy do Londynu na wielki marsz pokojowy ściągnęło półtora miliona ludzi. Była to największa demonstracja w dziejach Wielkiej Brytanii, grupująca pod pacyfistycznymi sztandarami lewicę i centrowych liberałów, związkowców z działaczami muzułmańskimi, chrześcijan i marksistów. Przemawiający tego dnia w Hyde Parku Harold Pinter, jeden z wybitniejszych współczesnych dramaturgów, nie przebierał w słowach, nazywając rządzących w Waszyngtonie „zbrodniczymi furiatami”, a swego premiera „arogantem i chuliganem”. Sformułowania te, choć odstające od norm anglosaskiej kultury politycznej, pasowały do atmosfery tamtego wydarzenia.

Polityczny masochista

Blair zarzucił też dotychczasową dbałość o image i, miast unikać niewygodnych starć w blasku jupiterów, zaczął niczym polityczny masochista pojawiać się w studiach telewizyjnych wypełnionych po brzegi jego przeciwnikami.

Tak było w MTV, gdzie na spotkanie z Blairem ściągnęli młodzi Europejczycy, tak było przed kamerami ITV i BBC, gdzie zaproszeni goście złośliwie tytułowali go „panem wiceprezydentem” albo „posłem z okręgu Południowy Teksas”.

Blair nie tracił opanowania i wykazywał się klasą, a chwilami zdobywał się nawet na żartobliwy dystans do samego siebie. Cały czas podkreślał jednak, że nie zmieni zdania na temat wojny „choćby miał być ostatnim człowiekiem na Ziemi, który uważa, że Saddam jest zagrożeniem dla światowego porządku”. Jak na kogoś, komu jeszcze niedawno zarzucano schlebianie wyborcom i nieustanne kierowanie się sondażami, była to gigantyczna wolta. Tym większa, jeśli wziąć pod uwagę, że w stronnictwie premiera od zawsze istniał silny nurt pacyfizmu.

I rzeczywiście: prawdziwy polityczny bój czekał premiera w klubie parlamentarnym Partii Pracy. Co prawda wiedząc o generalnym poparciu konserwatystów dla rządowej linii, Blair mógł mieć świadomość, że Izba Gmin zaaprobuje jego politykę, ale kiedy 26 lutego aż 122 posłów labourzystowskich (na 410 członków Izby) w kluczowym głosowaniu opowiedziało się przeciwko własnemu rządowi, na Downing Street musiały się włączyć dzwonki alarmowe. Oznaki buntu były oczywiste. W prasie przewijały się pogłoski o podziałach w ścisłym otoczeniu premiera, huczało od plotek na temat gróźb odejść z rządu, nadeszły wreszcie informacje o rzeczywistych rezygnacjach.

Minister do spraw pomocy zagranicznej, Clare Short publicznie zarzuciła szefowi lekkomyślność (rzecz ciekawa, że używając swych legendarnych zdolności perswazyjnych przekonał ją później, aby nie ustępowała z rządu). Inni posądzali go o wojownicze zapędy wytykając, że w okresie swego urzędowania średnio raz na rok posyłał brytyjskich żołnierzy do boju (od Iraku w '98 r. przez Kosowo, Sierra Leone, Afganistan, aż po obecną interwencję). Jednak kiedy już po zaniechaniu wysiłków dyplomatycznych, Izba Gmin ponownie debatowała nad wysłaniem żołnierzy w rejon Zatoki, wielka rebelia labourzystów okazała się... nie dość wielka. Owszem, w kategoriach politycznych premier został poważnie ranny. Liczba buntowników podskoczyła do 139 - dołączył do nich m.in. były minister spraw zagranicznych Robin Cook, który oświadczył, że na podstawie dostępnych mu materiałów (a należałoby wnioskować, że jako członek gabinetu miał dostęp do podobnych źródeł co premier...) nie widzi powodu, aby zaprzestać inspekcji i ruszać na wojnę z Saddamem bez kolejnej rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ale to nie wystarczyło, aby przeważyć parlamentarną szalę. Zwłaszcza, że wygłoszone wtedy płomienne wystąpienie Blaira określono „mową jego życia”. Wyglądał trochę na człowieka, który zajrzał w czeluść i z tego doświadczenia czerpie odwagę i determinację. Wcześniej tłumaczył w jednym z wywiadów: „Nigdy nie twierdziłem, że mam monopol na mądrość, ale jako premier nauczyłem się jednego - że zawsze trzeba starać się czynić to, co słuszne, a nie to, co łatwe. Codzienne oceny odchodzą w przeszłość, trzeba być gotowym na to, by nas sądziła Historia”.

Fiasko dyplomacji

Wielka Brytania przystąpiła do konfliktu z Irakiem dramatycznie podzielona, nie tylko zresztą w sprawie legalności wojny bądź konieczności jej wszczęcia, ale również w kwestii przyszłych poczynań już po zakończeniu interwencji na arenie wewnętrznej, europejskiej, transatlantyckiej czy wreszcie światowej.

Nie tylko z Londynu widać, jak fiasko dyplomacji wstrząsnęło ONZ oraz UE. Przepaść między Londynem i Waszyngtonem, a Paryżem czy Berlinem trudno będzie w przewidywalnej przyszłości zasypać, choć ze szczątkowych sygnałów z Downing Street można wnioskować, że Blair starałby się do tego dążyć. Pozostaje tylko pytanie, czy rozwój wydarzeń pozwoli mu przetrwać? Jeżeli tak, to za jaką cenę?

Jego wielki poprzednik Winston Churchill, jak mało kto wiedział, że wojny bywają okresami wielkich przyspieszeń w dziejach. Pisał o towarzyszących im emocjach i politycznych zawieruchach. Przekonał się też, że nawet zwycięstwo nie gwarantuje politycznych profitów - w 1945 r. przegrał przecież wybory. Demokratyczny lider, który podejmuje decyzję o wysłaniu tysięcy swych współobywateli na pola bitew wie, że w przypadku niepowodzenia może zaprzepaścić dorobek całych pokoleń swych rodaków. I oczywiście przekreślić swoją karierę. W chwili, gdy wojska koalicji nie bez trudu zbliżają się do Bagdadu, niepodobna wyrokować o dalekosiężnych skutkach inwazji. Ale dla Tony'ego Blaira niezależnie od rozwoju wydarzeń nad Zatoką ta wojna nieprędko się chyba skończy.

TADEUSZ JAGODZIŃSKI jest dziennikarzem BBC. Stale współpracuje z ,,TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2003