Dzień euforii, dzień rozpaczy

Wśród Brytyjczyków powraca dylemat: do jakiego stopnia można ograniczać prawa obywatelskie, by zapewnić obywatelom poczucie bezpieczeństwa? Zwłaszcza że całkowite wykorzenienie terroryzmu, o czym mówią czasem politycy, nie jest realistyczne. Akurat mieszkańcy Londynu dobrze o tym wiedzą: oni od dawna żyją w poczuciu terrorystycznego zagrożenia. Zmieniło się tylko jego źródło.

17.07.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Najpierw była eksplozja radości. Tłumy londyńczyków tańczyły na Trafalgar Square, gdy w środę około południa dotarła z Singapuru wiadomość o tym, że - trochę wbrew prognozom bukmacherów - to właśnie ich miastu powierzono organizację igrzysk olimpijskich w roku 2012.

Dzisiejszy sport to ogromne pieniądze, więc cieszono się z perspektywy inwestycji, jakie zmienią oblicze zaniedbanych dzielnic wschodniego Londynu (gdzie ma stanąć wioska olimpijska) oraz nowych miejsc pracy, które niechybnie będą temu towarzyszyć. Działacze i politycy z entuzjazmem mówili o spełnieniu wieloletnich marzeń. Premier Tony Blair wyznał, że “rzadko kiedy zdarza mu się reagować na jakąkolwiek informację skokiem w górę i wyściskaniem stojącej przy nim osoby". A tak właśnie zareagował, gdy powiedziano mu o londyńskim sukcesie.

Radość jednak trwała bardzo krótko.

Dwadzieścia godzin później, w czwartek 7 lipca, podczas porannego szczytu Londynem wstrząsnął zupełnie inny wybuch. Ktoś podrzucił bombę w zatłoczonym wagonie metra. To samo zrobił (albo, co prawdopodobne, uczynili to jego wspólnicy) w dwóch innych pociągach miejskiej kolejki podziemnej.

Do zamachów doszło niemal jednocześnie.

Gdy wkrótce potem eksplozja rozerwała także równie zatłoczony autobus, było już jasne, że Londyn - tak jak wcześniej Madryt, Stambuł czy Nowy Jork - stał się celem skoordynowanego ataku terrorystycznego. I kiedy równie jasna stała się także skala tych zamachów (mimo oficjalnej wstrzemięźliwości informacyjnej władz i sztabu kryzysowego już w czwartkowe południe wiadomo było, że ofiary śmiertelne trzeba będzie liczyć w dziesiątkach), prawie wszyscy odruchowo skojarzyli je z muzułmańskimi radykałami, dla których dżihad stanowił podstawową treść wyznawanej religii.

Bardzo szybko też agencje informacyjne podały za jedną z witryn internetowych wiadomość, że ataki stanowić mają zemstę za brytyjską obecność w Iraku, a odpowiedzialność za nie wzięła na siebie skrajna organizacja islamska, przedstawiająca się jako jedna z europejskich odnóg Al-Kaidy. Oficjalny stempel dał tej teorii brytyjski premier, który przerwał swój pobyt w Szkocji na szczycie grupy “G-8" (siedem najbogatszych krajów świata plus Rosja; włączenie tej ostatniej do “klubu" było “zapłatą" za rozszerzenie NATO) i jednoznacznie wskazał na islamskich radykałów jako sprawców.

Przeobrażenie euforii w rozpacz stało się faktem.

Właśnie ta niesamowita huśtawka nastrojów sprawiła, że początkowo nawet poważni publicyści brali pod uwagę - w pierwszych, nerwowych dyskusjach - tak zwany “wątek olimpijski" i zastanawiali się, czy przypadkiem sukces Londynu w staraniach o organizację igrzysk nie mógł sprowokować zamachowców do działania. W końcu to nie byle jaka gratka: uderzyć w Brytyjczyków akurat wtedy, kiedy ogarnia ich fala triumfalizmu?

Dość szybko jednak odrzucono ten związek jako przypadkowy. Przygotowanie zamachów musiało przecież być pracochłonne i długotrwałe, a sprawcy nie mogli mieć pewności, że brytyjska stolica wygra w głosowaniu członków Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Propagandowym celem terrorystów - jeśli tak można to określać - musiało więc być rozpoczęte właśnie w Gleneagles spotkanie przywódców grupy “G-8". Jego datę znano z wystarczającym wyprzedzeniem, zaś wymowa uderzenia w takiej chwili była oczywista: chodziło o pokazanie, że nawet najmożniejsi tego świata nie mogą czuć się bezpiecznie, mimo olbrzymich środków oraz armii, którymi dysponują. Dodatkowo można było zakładać, że z uwagi na tradycyjne już demonstracje anty- i alterglobalistów znaczne siły policji zostaną przesunięte właśnie na północ, gdzie zbierają się politycy. Na tych też okolicach - jak zapewne kalkulowali terroryści - powinna skupić się w tych dniach uwaga służb specjalnych. Wiele wskazuje, że tak się stało. W przyszłości organizatorzy spotkań na takim szczeblu jak szczyt “G-8" będą musieli wyciągnąć wnioski z wydarzeń ubiegłego tygodnia w Londynie.

Zamachy z 7 lipca z pewnością staną się przedmiotem dociekań ekspertów z wielu dziedzin. Fachowcy będą niewątpliwie roztrząsać, czy słuszne było podjęcie w ostatnich tygodniach decyzji o obniżeniu poziomu zagrożenia terrorystycznego dla Wielkiej Brytanii? Drobiazgowej analizie poddadzą zarówno materiały wywiadowcze sprzed ataków, jak i funkcjonowanie służb ratunkowych oraz bezpieczeństwa już po nich, w warunkach najoględniej określanych jako kryzysowe.

Instynktownie jednak wielu Brytyjczyków czuje, że ani wspomniane wyżej służby, ani sami londyńczycy nie oblali egzaminu. Nad chaosem udało się niemal wzorcowo zapanować, teraz zaś - z punktu widzenia władz - priorytetowym zadaniem (po zagwarantowaniu opieki ofiarom i poszkodowanym) pozostaje ustalenie sprawców. A później, jeśli to w ogóle możliwe, zapewnienie, by podobnych egzaminów nie trzeba było zdawać w przyszłości.

I tu powraca “odwieczny" dylemat demokracji: do jakiego stopnia można czy należy ograniczać prawa obywatelskie, aby zapewnić obywatelom poczucie bezpieczeństwa? Problem w tym, że całkowite “wykorzenienie terroryzmu", o którym mówią czasem politycy, nie wydaje się celem realistycznym. Akurat mieszkańcy Londynu dobrze o tym wiedzą, w końcu od dawna żyją w poczuciu terrorystycznego zagrożenia - zmieniło się tylko jego źródło. W latach 70. czy 80. był nim skrajny irlandzki nacjonalizm; przełom wieku przyniósł groźbę ataków ze strony radykalnych ugrupowań muzułmańskich, które coraz częściej rekrutują swoich zwolenników także wśród rdzennych Brytyjczyków, w drugim czy trzecim pokoleniu imigranckich rodzin z krajów Azji.

Właśnie stosunek do rodzimych muzułmanów pozostanie teraz jednym z najpoważniejszych wyzwań, przed jakimi staną Brytyjczycy po tym, co wydarzyło się w tunelach londyńskiego metra oraz przy Tavistock Place, gdzie eksplodowała bomba w autobusie. Zasadniczą kwestią staje się konieczność zinfiltrowania (czy poddania kontroli innymi sposobami) środowisk radykalnych, bez jednoczesnego antagonizowania szerszej wspólnoty muzułmańskiej (czyli ponad półtora miliona poddanych Jej Królewskiej Mości). Bo z jednej strony wiadomo, że rosnąca liczba młodych angielskich muzułmanów organizuje “szkoleniowe" wypady do Iraku czy w rejon niespokojnego pogranicza Afganistanu i Pakistanu, by doskonalić terrorystyczne rzemiosło. Z drugiej strony ich szanujący prawo współwyznawcy coraz częściej obawiają się, że to ich obarczy się zbiorową odpowiedzialnością za czyny, popełnione przez garstkę ekstremistów. O tym, że władze muszą brać pod uwagę taki scenariusz, świadczy fakt, że w ostatnich dniach większość meczetów na Wyspach otrzymała specjalną ochronę policyjną. W Leeds doszło już do “podejrzanego" (jak to oficjalnie ujęto) pożaru w miejscowym meczecie, co pogłębia obawy.

Ale nawet najbardziej rozpalone głowy (zwłaszcza w środowiskach podatnych na rasowe bądź kulturowe uprzedzenia) muszą studzić doniesienia o tym, że bomby zamachowców nie wybierały: wśród ofiar byli też brytyjscy muzułmanie. I dotychczasowe doświadczenia Brytyjczyków z wielokulturowością pozwalają mieć nadzieję, że z czasem uda się ominąć te rafy.

Do takiego w każdym razie wniosku prowadziła mnie lektura kartek z odręcznymi napisami, jakich dziesiątki pojawiły się - obok świec i kwiatów - w pobliżu miejsc czwartkowych zamachów. Na jednej z nich niezgrabnymi literami ktoś od serca napisał to, co wielu londyńczykom leży w tej chwili na sercu: “Nie damy się zastraszyć. Nie damy się podzielić. Pokonamy ich".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2005