Niebo nad Londynem

Chyba nikt w Wielkiej Brytanii nie ma już złudzeń, że konflikt nowoczesnych demokracji z wyznawcami dżihadu rychło się zakończy. Dla kraju coraz większym problemem staje się radykalizm części młodych muzułmanów, którzy gotowi są oddać życie, aby zadać jak najdotkliwszy cios własnemu rządowi, własnemu państwu i współobywatelom.

17.08.2006

Czyta się kilka minut

Heathrow, 10 sierpnia 2006. Fot. AP-Agencja Gazeta /
Heathrow, 10 sierpnia 2006. Fot. AP-Agencja Gazeta /

W ubiegły czwartek, 10 sierpnia, kiedy władze brytyjskie uznały, że zagrożenie atakiem terrorystycznym sięgnęło poziomu "krytycznego" - czyli najwyższego w oficjalnej skali - wczesnym popołudniem byłem na londyńskim lotnisku Heathrow. W hali odlotów Terminalu 1 kłębiły się kolejki sfrustrowanych pasażerów, którzy od czasu do czasu spoglądali pozbawionym nadziei wzrokiem na monitory, informujące o odwołanych lotach. A odwoływano tego dnia niemal wszystkie starty na trasach europejskich i znaczną część rejsów transkontynentalnych. Niebo nad Londynem zrobiło się puste.

Powodem - o czym trąbiły od rana media niemal na całym świecie - było wykrycie spisku, mającego na celu wysadzenie w powietrze być może nawet kilkunastu samolotów pasażerskich lecących do USA. "To miało być masowe morderstwo na niewyobrażalną skalę" - mówił przedstawiciel Scotland Yardu, Paul Stephenson. Jego zwierzchnik, brytyjski minister spraw wewnętrznych John Reid dodawał, że "Brytyjczycy nie mieli do czynienia z takim zagrożeniem od czasów II wojny światowej".

Poprzedniej nocy w kilku punktach Londynu, a także w Birmingham i w podlondyńskiej miejscowości High Wycombe, policja zatrzymała przeszło dwudziestu podejrzanych. Ujawniona później lista ich nazwisk nie pozostawiała złudzeń: bez wyjątku byli muzułmanami, a planowany atak zarówno od strony technicznej, jak i skali całego przedsięwzięcia nosił wszelkie znamiona działań Al-Kaidy.

Tak więc nieco w ponad w rok po krwawych zamachach na środki komunikacji miejskiej stolica Wielkiej Brytanii znów znalazła się na linii frontu w "globalnej wojnie z terrorem", choć tym razem udało jej się uniknąć ciosu. - I to się naprawdę najbardziej w tym liczy - powiedział mi wtedy na lotnisku jeden z pasażerów, czterdziestokilkuletni Amerykanin, który mimo wykupionego miesiąc wcześniej biletu musiał zmieniać plany podróży do Rzymu. - Przecież lepiej rozmawiać o frustracji czy o poirytowaniu na lotnisku niż o ekipach ratunkowych poszukujących czarnych skrzynek gdzieś na dnie Atlantyku - dodał.

Trudno jednak zakładać, aby jego wyrozumiałość oraz uznanie dla brytyjskich służb bezpieczeństwa podzielali wszyscy pasażerowie, którzy tego dnia nie dotarli do celu podróży albo musieli borykać się z wprowadzonymi przez władze brytyjskie nowymi przepisami, dotyczącymi bagażu wnoszonego na pokład samolotów. Wprowadzone w trybie natychmiastowym zmiany oznaczały bowiem faktyczną likwidację tego przywileju.

Obostrzenia tłumaczono informacjami wywiadowczymi (pod tym względem pozostaje nam w tej chwili opierać się jedynie na przeciekach prasowych, załóżmy jednak, że nie są one bezpodstawne), z których wynikało, że terroryści planowali wnieść na pokład materiały wybuchowe w płynie, umieszczone w niewinnie wyglądających butelkach z napojami lub w pojemnikach na kosmetyki. Miniaturowe detonatory zamierzali umieścić w specjalnie spreparowanych odtwarzaczach i-pod, telefonach komórkowych albo nawet w kluczykach do samochodu z elektronicznym alarmem. Ponieważ policja nie miała pewności, czy ujęto wszystkich niedoszłych zamachowców (a nie można też wykluczyć istnienia równoległej i nie wykrytej dotąd siatki terrorystycznej), zakazano wnoszenia do samolotów jakichkolwiek napojów, kosmetyków, książek czy sprzętu elektronicznego.

Jako że stan zagrożenia wciąż się utrzymuje, restrykcje pozostają w mocy i z czasem mogą stać się normą, a nie chwilowym odstępstwem od reguł. To wszakże budzi poważne wątpliwości, zgłaszane już przez przedstawicieli branży lotniczej, którzy przy takim scenariuszu musieliby np. zrezygnować z intratnej sprzedaży biletów klasy biznes. Ich nabywcy decydują się przecież płacić o wiele więcej od szeregowych turystów właśnie z uwagi na to, że mogą korzystać z podręcznego komputera i mogą być szybko odprawieni, nie tracąc czasu w długich kolejkach. Nowe procedury zdają się to przekreślać. Zakazem wnoszenia na pokład samolotu czegokolwiek spoza wąskiej listy najbardziej niezbędnych przedmiotów zaalarmowani są też właściciele sklepów wolnocłowych na lotniskach, którzy większość dochodów czerpią ze sprzedaży alkoholu i kosmetyków. Czy uda im się wywalczyć jakieś ulgi? Jeśli tak, to w systemie zabezpieczania lotów pojawią się nowe luki, a przed ludźmi o niecnych zamysłach nowe możliwości...

Ale nie są to w tej chwili najbardziej palące dla Brytyjczyków kwestie, gdyż zasadniczym problemem pozostaje radykalizm części młodych brytyjskich muzułmanów, którzy gotowi są oddać życie, aby zadać jak najdotkliwszy cios własnemu rządowi, własnemu państwu i współobywatelom. Podczas rewizji w domach zatrzymanych niedoszłych zamachowców znaleziono ponoć kasety wideo, z nagranymi już "świadectwami męczeństwa", czyli oświadczeniami, w których tłumaczą, dlaczego postanowili wysadzać w powietrze samoloty z setkami pasażerów na pokładzie. Z dużą dozą pewności można zakładać, że - tak jak w podobnych materiałach przygotowanych przez autorów zamachów na metro i autobus miejski z lipca 2005 r. - przewija się w nich zdecydowanie krytyczny wątek wobec polityki Londynu w stosunku do państw muzułmańskich: Iraku, Afganistanu, czy Izraela, skonfliktowanego z arabskimi sąsiadami.

Czy to oznacza, że państwo powinno skorygować swą politykę zagraniczną, starając się jednocześnie wzmocnić pozycję umiarkowanych muzułmanów, którzy zabiegają o to metodami demokratycznymi? Czy też przeciwnie: powinno realizować dotychczasowe cele w polityce zewnętrznej, a na "swoim podwórku" wymuszać większą aktywność umiarkowanych muzułmanów w eliminowaniu radykalizmu?

Nie są to dylematy, które rozstrzygnie się z dnia na dzień, zwłaszcza teraz, tak krótko po wykryciu domniemanego spisku. Na razie więc czekają Brytyjczyków zaostrzone rygory na lotniskach. I pewnie widok ubranego w kuloodporną kamizelkę oraz uzbrojonego po zęby policjanta, który z uwagą obserwował pasażerów w wagonie metra, gdy odjeżdżałem w czwartek z Heathrow, na długo wrośnie w pejzaż tego miasta.

W końcu nikt chyba w Wielkiej Brytanii nie ma złudzeń, że konflikt nowoczesnych demokracji z wyznawcami dżihadu rychło się zakończy. Choć coraz częściej słychać głosy, że może nie powinno się traktować tego zjawiska jako wojny, która zdaje się nieść ze sobą erozję praw i swobód obywatelskich ogółu, lecz po prostu uznać je za operację policyjną.

Operację globalną, wymierzoną w zbrodniczą sektę, której członkowie wywodzą się z pnia wielkiej monoteistycznej religii. Ale nie są jej integralną częścią, tylko zwyrodniałą gałęzią.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2006