Wojna o PRL

Opowiadamy o PRL-u po to, by wyznaczyć swoje miejsce w postkomunistycznej Polsce. Nie spieramy się o wizerunki dawnego świata, lecz o dzisiejsze konsekwencje rozumiane prawnie i symbolicznie, które z danego wizerunku wynikają. Ze względu na nie, wojna o PRL stała się wojną o niewinność.

05.06.2007

Czyta się kilka minut

Na początku lat 90., tuż po rzekomym pożegnaniu PRL-u, w polskiej debacie pojawiły się dwa spersonifikowane wizerunki przeszłości. Pierwszy, wyrażony przez Józefa Tischnera, istniał pod nazwą "homo sovieticus" ("Homo Sovieticus", 1992), drugi - za sprawą Marka Nowakowskiego - przedostał się do społecznej świadomości jako "homo polonicus" ("Homo Polonicus", 1992). W tych dwóch metaforach tkwiła zapowiedź jednej z najbardziej okrutnych wojen, jakie społeczeństwo polskie toczy ze sobą od początku nowego okresu. Anons wojny zobaczymy wtedy, gdy na metafory spojrzymy jako na deklaracje socjotechniki społecznej, czyli sposobu sprawowania władzy nad teraźniejszością poprzez zarządzanie przeszłością.

Homo contra homo

"Homo sovieticus" miał określać pozostałości PRL-u w każdym z nas. Chodziło w tej nazwie o mentalność niewolnika, który nauczył się, że w zamian za posłuszeństwo i bierność, a nawet w zamian za złą pracę czy antyobywatelskie zachowania, może oczekiwać od państwa pełnej opieki społecznej. Była to opieka na poziomie minimalnym, jednakże stanowiła ekwiwalent minimalnego zaangażowania w tworzenie wspólnej rzeczywistości.

Tworząc tę metaforę, Tischner dobrze nazywał jedną z obaw wczesnego okresu demokracji. Niepokoiliśmy się, że w obliczu zmienionej rzeczywistości część społeczeństwa zechce zachować stary habitus - socjalistyczny w formie i polski w treści. Aby ten habitus wyeliminować z życia, należało go nazwać. I dodać do tego wyraźną zachętę: skoro skończył się socjalizm, przestańcie być jego niewolnikami.

Metafora Tischnera miała jedną zaletę i jedną wadę. Zaleta była związana z przekonywaniem, że socjalizm tkwi w nas - nie zaś w zewnętrznych okolicznościach. Wada tkwiła w zablokowaniu myślenia o ewentualnych dobrych składnikach "homo sovieticusa". Określenie to nie zakładało też możliwości sojuszu między nowymi zachowaniami i starymi oczekiwaniami. Być może dlatego Tischner stworzył metaforę dyscyplinującą, upokarzającą, wyklinającą, która zapobiec miała mutacjom złego genu osobowości.

"Homo Polonicus" roztaczał zupełnie inny prospekt. W swej powiastce Nowakowski posłużył się właśnie tym narzędziem, którego obawiał się Tischner - wyodrębnieniem społecznej grupy, która rzekomo miała być jedynym i wyłącznym nosicielem starego wirusa. W opowiadaniu widzimy więc, jak dawni "ludzie PRL-u" wchodzą w nową rzeczywistość i lepiej sobie radzą niż reszta społeczeństwa. Prostota wizerunku stanowiła o nośności tekstu. Oto pisarz sugerował, że dawni funkcjonariusze - milicjanci, a pewnie także tajniacy - odnajdują swoje miejsce w służbach ochroniarskich. Niegdyś panowali nad życiem innych, teraz spadli w hierarchii społecznej na poziom stróżów cudzego bezpieczeństwa. Ważne jednak, że przechodzą na służbę członków "nowej klasy", a klasę nowobogackich tworzą ludzie, którzy byli posłuszni PRL-owi. To oni, dawał do zrozumienia Nowakowski, grzecznie uczestniczyli w pochodach i masówkach, to oni zapisywali się do partii. W zamian za posłuszeństwo otrzymywali paszporty do demoludów, a podróże po bratnich krajach zamieniali w handlowe kursy. Zarobione wówczas pieniądze po roku 1989 zainwestowali w nielegalne interesy z Rosjanami, Ukraińcami i Białorusinami. W ten sposób pisarz - idąc za społecznym stereotypem - stworzył genealogię nowej klasy: to dorobkiewicze, którzy nie angażowali się w walkę z komuną i którzy, kosztem biedniejącego społeczeństwa, na nielegalnych interesach dorabiają się fortuny. Kluczowe było jednak marksowskie z ducha założenie, że ci, którzy najlepiej radzą sobie na wolnym rynku, korzeniami sięgają poprzedniego reżimu.

Metafora Tischnera miała przeciwdziałać szukaniu śladów PRL-u w określonych typach społecznych, a nakłaniać do szukania ich w sobie, ale - pewnie wbrew intencjom filozofa - tworzyła podstawy dla myślenia liberalnego. Metafora Nowakowskiego, przeciwnie, zbiegała się z populistyczną wersją antykapitalizmu, w której inteligencko-mieszczańska mentalność, rzekomo przechowana przez cały okres PRL-u, spotkała się z niszczącym działaniem wolnego rynku.

Gdyby metafora Tischnera miała stać się fundamentem programu partii rządzącej, nikt nie byłby rozliczany z przeszłości, ale też nikt nie mógłby liczyć na pomoc - nawet ci, którzy w sposób rzeczywisty zostali do stanu "homo sovieticusa" sprowadzeni przez dawne państwo, a więc ci, którzy np. z racji fatalnego wykształcenia nie mieli szans na wydźwignięcie się ze swego położenia i którzy pokładali nadzieję w rozbudowanej interwencji nowych rządów. Z kolei narracja Nowakowskiego po kilku szlifach nadawałaby się na program inteligenckiej wersji Samoobrony - wybierającej bogatszych jako najważniejszego wroga i dorabiającej temu wrogowi PRL-owską przeszłość. Opowiadanie Nowakowskiego zbliżało bowiem wszelkie kontakty z PRL--em do kolaboracji, zaś wszelkie formy bogactwa - do wyzysku.

Obie metafory zagarniały zbyt wiele, aby mogły wejść do życia politycznego. "Homo sovieticus" mógł kryć się w każdym z nas, zaś "homo polonicus" - w zdecydowanej większości. Oba wizerunki musiały więc przejść znaczne zmiany. Jednakże pierwsze starcie pokazało, o co toczyć się będzie wojna.

O co walczymy

W kapitalnym szkicu "Widokówki z tamtego świata" ("Znak" nr 7/2000) Dariusz Nowacki zauważał, że przedstawianie PRL-u w polskiej literaturze po roku 1989 przeszło znamienną ewolucję. Mniejsze znaczenie odgrywa realistyczny obraz tamtej rzeczywistości, coraz ważniejsza okazuje się kwestia biograficzna. Książki przestają odpowiadać na pytanie "jak było w PRL-u?", za to obficie na kwestię "jak sobie wtedy radziłem?".

Nowacki trafnie uchwycił coraz uboższą zawartość realistyczną i coraz pokaźniejszy ładunek biograficzny. Warto jednak wzbogacić tę refleksję. Przede wszystkim jest oczywiste, że obraz PRL-u nie zniknął z prozy tylko dlatego, że zaczęła ona przedstawiać sprawy osobiste. Jeśli ktoś opowiada o tym, jak radził sobie w PRL-u, to nie może uniknąć mówienia o samym PRL-u. Im bardziej będzie udowadniał, że go prześladowano - jak Krasiński w swojej tetralogii - tym wyraźniej będzie widać państwo policyjne. Im pełniej jego opowieść będzie przedstawiała rozległe przestrzenie swobody - jak w narracjach o młodzieńczej inicjacji przypadającej na czasy Gierka - tym wyraźniej będziemy widzieć państwo dziurawej dyktatury, zostawiające bez kontroli rozliczne przestrzenie i aktywności społeczne. Jednakże jest oczywiste, że takie obrazy, przedstawiające PRL na drugim planie, będą coraz mniej nasycone realiami, coraz bliższe społecznym stereotypom. Po wtóre, dominanta personalna w prozie sygnalizuje kłopotliwy stan komunikacji społecznej, w którym najważniejsze wydaje się określenie swego pochodzenia - wyjaśnienie, jaką drogą doszliśmy do nowej rzeczywistości i co zabraliśmy ze starego świata.

Pytanie "jak radziłem sobie w PRL-u?" wcale więc nie znamionowało nowego podejścia do historii: bardziej sprywatyzowanego, rozproszonego, rozbijającego wielkie narracje. Oznaczało ono niewiarę w możliwość wypowiedzenia jednej prawdy o PRL-u, a zarazem stanowiło ustępstwo wobec presji, by każdy wyspowiadał się ze swojej przeszłości. Umknąć tej presji można było poprzez mnożenie perspektyw ("Wolna Trybuna" Skrzyposzka) bądź konsekwentną odmowę uznawania PRL-u za jedyny kontekst wyjaśniający biografię bohatera ("Absolutna amnezja" Filipiak; "Krajobraz z dzieckiem" Grena, "Szkoła bezbożników" Dichtera). Z książek tych - komplikujących jednoznaczny podział na prześladowane społeczeństwo i prześladującą nas władzę - wyłaniały się formy przemocy niezwiązanej z komunizmem, konflikty inteligencji i robotników, sojusze katolików z komunistami.

Kwestią najważniejszą stawała się relacja pomiędzy obrazem PRL-u i teraźniejszością. Mówiąc prosto: opowiadamy o PRL-u i o sobie w nim po to, by wyznaczyć swoją pozycję w sporze o PRL i swoje miejsce w postkomunistycznej Polsce. Nie spieramy się o wizerunki dawnego świata, lecz o dzisiejsze konsekwencje, które z nich wynikają. Nawet bowiem jeśli niewielu z nas ponosi odpowiedzialność za PRL, wielu może odczuć skutki cudzego wyobrażenia i cudzej narracji o PRL-u.

Właśnie ze względu na te konsekwencje - rozumiane prawnie i symbolicznie - wojna o PRL stała się wojną o niewinność.

Chwilowy rozejm

Pokój pomiędzy stereotypy wprowadziła na pewien czas proza nostalgiczna. Najważniejsze książki należące do tego sposobu przedstawiania PRL-u - napisane przez Pilcha ("Tysiąc spokojnych miast"), Kowalewskiego ("Rude włosy nocą"; "Bóg zapłacz!"), Sobolewskiego ("Dziecko Peer­elu"), Paźniewskiego ("Skoro świt"), Stasiuka ("Biały kruk" oraz "Jak zostałem pisarzem") - usiłowały wypowiedzieć niezgodę dwóm podstawowym stereotypom połowy lat 90.

Pierwszy z nich, proweniencji prawicowej, przekonywał, że cały PRL był państwem zbrodniczym - zabijającym swoich przeciwników, niszczycielskim gospodarczo, opartym na kłamstwie, korumpującym każdego obywatela. Drugi, pochodzący z retoryki postkomunistycznej, wyrażony najpełniej w powieści Redlińskiego "Krfotok", oparty był na argumentach relatywizujących przeszłość: w wersji tej PRL miał swoje wady i błędy, miał jednak również rozliczne zalety - awans społeczny chłopstwa i robotników, powszechną edukację, opiekę socjalną...

Tym wersjom proza nostalgiczna przeciwstawiała narracje, które nie pasowały do klucza "całkowite zło" i "względne dobro". Stereotypowi prawicowemu proza ta mówiła, że PRL nie był ani tak silny, ani tak wszechogarniający - że istnieli ludzie, którzy, nie należąc do walczącej opozycji, potrafili zachować niezależność i stworzyli wolne życie. Równocześnie nostalgicy zachowywali podobny dystans wobec stereotypu lewicowego, pokazując, że dobro, które udało się stworzyć ludziom - wartości rodzinne, sąsiedzkie czy przyjacielskie, wychowanie, domowa edukacja, solidarność międzyludzka, azyl małoojczyźniany - nie było darem państwa, lecz zdobyczą wywalczoną pomimo państwa.

Koncept nostalgiczny miał, i ma nadal, poważne zalety. Jest językiem niezgody na teraźniejszość, formą re-konstruowania własnych korzeni (bez zgody na narzucany przez polityków obraz przynależności do społeczeństwa jednolitego i zawdzięczającego swoją jednolitość oporowi stawianemu państwu komunistycznemu). Miał też jednak poważne wady. Po pierwsze, kwestionowanie siły PRL-u oznacza, że ci, którzy w tamtym państwie jednak zostali pobici, wyrzuceni z pracy, wtrąceni do więzienia albo nawet zamordowani, są poniekąd sami sobie winni - ponieważ nie potrafili zbudować jakiejś małej ojczyzny. Po drugie: im wyrazistszy obraz enklawy wolnej od PRL-owskich wpływów, tym jaśniejsze, że enklawy te nie stanowiły obiektu szczególnego zainteresowania ze strony państwa. Mówiąc inaczej: kawiarnia, w której spotykali się młodzieńcy (Horwath), mała ojczyzna zbudowana przez społeczność miasteczka (Pilch, Sadaj), więź grupowa (Stasiuk, Ławrynowicz, Kowalewski), azyl domowy (Paźniewski) nie były dla późnego PRL-u

żadnym przeciwnikiem. Reprezentowały wartości obojętne dla tamtego państwa, które od pewnego momentu godziło się na schizofrenię swoich mieszkańców - na oblicze publiczne odmienne od prywatnego - i nie ingerowało w życie rodzinne. Do zbudowania małej ojczyzny trzeba było nie heroizmu walki, lecz heroizmu codziennej wytrwałości. Nie spotkałem jednak w polskiej literaturze - poza żałosną opowieścią "Tadzio" Zielonki - ani jednej książki, która upominałaby się właśnie o ten aspekt życia: o codzienność zwykłych ludzi.

Sądzić można, że tego heroizmu codzienności zabrakło właśnie dlatego, że stawką tych książek okazała się niewinność. To dlatego reżim PRL-owski dysponuje tu całkiem realnymi narzędziami przymusu, a jednocześnie bohaterowie ocalają czyste sumienie. Dobrowolnie zamykają się w małych ojczyznach i tam prowadzą życie niewinne. Są bezinteresowni (Sadaj, Kowalewski), solidarni (Stasiuk, Ławrynowicz), niezależni (Pilch), patriotyczni (Zielonka), a przede wszystkim potrafią stworzyć normalne warunki w nienormalnym państwie. W tym sensie "prywatyzacja PRL-u", dokonywana w prozie nostalgicznej, podtrzymała zabójczy dla życia społecznego fantazmat czystości. Sprawiał on, że po roku 1989 narasta przymus oczyszczenia się z wszelkich podejrzeń. Prawdziwa puszka Pandory otwarta po upadku reżimu zawierała nie tylko katastrofę gospodarczą, lecz pełzające podejrzenie winy, które - zaszczuci bądź zaszczyceni - zaszczepiamy sobie nawzajem.

Bez przebaczenia

W drugiej połowie lat 90. coraz wyraźniej zaczynał rysować się portret Polaka niewinnego. Za umowną datę jego wyłonienia się w życiu publicznym przyjąć można rok 1996. Właśnie wtedy literacką nagrodę Nobla otrzymała Wisława Szymborska.

Radosnej wiadomości o Noblu wcale nie towarzyszyła w Polsce euforia. Oczywiście, znaczna część prasy gratulowała Poetce, jednakże w poświęconych jej tekstach, nawet życzliwych, zauważalne było włączanie dorobku Szymborskiej do europejskiej tradycji tolerancyjności, rozumu, kartezjanizmu i ironicznego wątpienia. Naprzeciw tych sądów, w których nie za bardzo udawało się udowodnić, że sceptycyzm zasługuje na Nobla, ustawiły się opinie diametralnie odmienne. "Nasza Polska", "Najwyższy Czas", "Myśl Polska" publikowały teksty, w których niczego - poza rzetelną interpretacją dorobku poetyckiego - nie zabrakło. Ta wczesna forma lustracji objęła wiersz o Stalinie, jaki Szymborska napisała 40 lat wcześniej; ironia i sceptycyzm późniejszych wierszy zostały potraktowane jako środki zapobiegające odkrywaniu prawdy o PRL-u, poetyckie wątpienie uznano za antychrześcijańskie, zaś flirt z komunizmem za przejaw antypatriotyzmu.

Argumenty lustratorów Szymborskiej były niegodziwe, nikczemne i głupie. Nie to jednak mnie w tym przypadku interesuje, lecz sposób potraktowania PRL-owskiej przeszłości. Oto siedem lat po narodzinach nowej Polski socjalistyczna przeszłość nabierała coraz większego, a nie coraz mniejszego znaczenia. Co więcej: w ciągu kilku lat od roku 1990 zaszła radykalna zmiana: dla Marka Nowakowskiego, przynajmniej jako autora "Homo Polonicusa", dawne konszachty z PRL-em można było poznać albo po zawodzie (ochroniarze), albo po majątku. Był to więc zespół cech niejako zdejmowalnych, a samo brzemię dawnego reżimu, ciążące na duszach poszczególnych Polaków, można było jakoś odpracować czy odpokutować. Dla lustratorów Szymborskiej kontakt z PRL-em zostawiał na duszy i ciele człowieka nieusuwalną zmazę. Bohater Nowakowskiego sam poniekąd mógł zarządzać swoimi znakami, natomiast piętnem Szymborskiej zarządza już zbiorowość.

Od tego momentu piętno PRL-owskie stawało się znamieniem nie do usunięcia. Nosiciel zmazy miał przed sobą tylko jeden wariant żywota: powinien publicznie wyznać swą winę (tego właśnie żądano od Poetki) i oczekiwać na wyrok. Na wyrok, nie zaś na przebaczenie, ponieważ zmaza, należąca do porządku pogańskiego, nie podlega ani przedawnieniu, ani rozgrzeszeniu. Mówiąc krótko: proces wytoczony Szymborskiej oznaczał, że kontakt z PRL-em - bez względu na to, jak dawny i jakiego charakteru - czyni z napiętnowanego kogoś, kto będzie pozostawał w stałej dyspozycji zbiorowości. Od tej pory wszyscy stanęli przed obowiązkiem udowadniania swojej czystości.

Przed nieznanym trybunałem

Dwa lata później ukazała się powieść Antoniego Libery "Madame" (1998). Postrzegam tę książkę jako spowiedź artysty przed trybunałem, który osądził Szymborską. Spowiedź wykrętną i żałosną.

Oto poznajemy życie bohatera - pisarza i tłumacza - który co prawda zaczął studiować romanistykę w roku 1967, ale wydarzeniom roku 1968 poświęcił jedno zdanie. Oto czytamy narrację, w której noc stanu wojennego zostaje zrównana z nocą gomułkowską, ale nie ma tam ani słowa na temat tego, że w marcu 1968 roku robotnicy pałowali studentów i że część społeczeństwa całkiem chętnie przystąpiła do akcji odżydzania Warszawy. Czytamy opowieść o nieestetycznym świecie realnego socjalizmu, świecie pełnym kłamstwa i przemocy, a jednocześnie otrzymujemy wyraziste sygnały, że bohater - wybrawszy życie w samotniczej pracowni - przesyła do oficjalnych pism literackich, zanurzonych w tym samym kłamstwie i tej samej przemocy, swoje tłumaczenia i interpretacje wybitnych dzieł.

Bohater Libery spowiadał się w ten sposób przed Groźnym Trybunałem sprawiedliwości ludowej. Wiedział, co Trybunał sprawdza, co zaś chciałby usłyszeć. I powiedział dokładnie to, co trzeba. Dał oto do zrozumienia, po pierwsze, że w PRL-u nikt nigdy nie współpracował z reżimem z własnej woli czy z racji komunistycznych poglądów (w powieści, co oczywiste, prawdziwi komuniści żyją w izolacji); jeśli poszczególni ludzie kolaborowali, to pod przymusem albo z powodów pragmatycznych (w końcu Madame zapisała się do PZPR-u, ale tylko po to, by dostać paszport). Reszta wybierała strategię minimalizmu albo, jak główny bohater, całkowitego wycofania. W tym świecie emigrantów pragmatycznych i emigrantów wewnętrznych nie mieściła się więc problematyczna zawartość roku 1968, kiedy to społeczeństwo dwukrotnie ochoczo weszło we współpracę z PRL-owskimi władzami, odpowiadając na dwojakie wezwanie: najpierw antyinteligenckie, potem antysemickie. Libera uniewinniał społeczeństwo, stwierdzając, że wszystko, co czyniło, wynikało z przymusu.

Ale tamta spowiedź zawierała jeszcze jedno ważne przesłanie. Oto autor przekonywał, że niewinność w czasach PRL-u można było zachować nie wtedy, gdy walczyło się z reżimem, lecz wtedy, gdy - jak bohater - nie wchodziło się z tamtą rzeczywistością w żaden bezpośredni kontakt. Niewinność polegała na tym, że choć bohater wysyłał swoje teksty, jak autor, do szmatławych, gadzinowych, podłych i kłamliwych czasopism literackich PRL-u, to jednak przesyłał teksty o nieprzemijającej wartości. Choć nienawidził tamtego państwa, nie zdecydował się współpracować z pismami podziemnymi - widać arcydzieło przesłane do PRL-owskiej gadzinówki usprawiedliwiało ten czyn.

Jeśli przełożyć ten model na życie większości obywateli PRL, okaże się, że powieść Libery przyznawała patent niewinności raczej postawom zachowawczym niż wojowniczym; w świetle "Madame" szansę na uniewinnienie przed Trybunałem zyskiwał raczej ten, kto nie dotykał PRL-u

ponad codzienne potrzeby niż ten, kto z reżimem walczył. Na tej podstawie, jak również z racji obrazu społeczeństwa zniewolonego przez komunizm, bohater powieści mógł liczyć na uzyskanie oczyszczenia od kontaktów z PRL-em.

Bohater powieści Libery należał do intelektualistów. W imieniu własnym, a także pewnie w imieniu podobnych do siebie, prosił o sprawiedliwy (łaskawy) wyrok w sprawie życia w PRL-u. Bohater "Madame" posunął się nawet do tego, że ani słowem nie wspomniał o istnieniu nielegalnej opozycji i podziemnych czasopism, wystawiając tym samym opozycjonistów na strzał. No bo skoro walczyli, to stykali się z PRL-em ponad potrzebę codziennego życia, to zaś narażało ich na zabrudzenie. Bohater Libery liczył, że w ten sposób ocali skórę.

I początkowo miał rację. Pokazała to lista Wildsteina - najnudniejsza, bo składająca się z samych nazwisk, a jednocześnie najbardziej zaciekle czytana narracja polska ostatnich lat. Spis był właściwie regresem w stosunku do powieści Libery. Bo przecież jego sens przedstawiał się prosto: dokonać ostatecznego podziału na Czystych i Nieczystych. Początkowo, w zamierzeniach, po stronie potępionych mieli znaleźć się ci, którzy współpracowali z tajnymi służbami. Wkrótce jednak okazało się, że lista zagarnia również aktywnych - a więc tych, którzy z racji swojej działalności opozycyjnej stykali się z PRL-em i jego funkcjonariuszami. Zakładano im teczki, typowano na współpracowników, a także - i po prostu - wzywano na przesłuchania, co zostawiało ślady w archiwach tamtego państwa. Regres w stosunku do powieści Libery polegał jednak na tym, że na rewersie listy Wildsteina mieścili się - domyślni, niewymienieni z nazwisk, milcząco obecni - uczciwi opozycjoniści.

Późniejsze wydarzenia pokazały, że zarówno Libera, jak i Wildstein mylili się. Pierwszy, bo sądził, że można zaproponować podział na intelektualistów czystych i nieczystych i że luźną kolaborację z PRL--owską kulturą, którą jego bohater miał na sumieniu, może usprawiedliwić wielkość dzieł. Drugi - bo sądził, że w procesie przeciw PRL-owi najważniejsze jest wskazanie nieuczciwych uczestników opozycji.

Narodowe sado-maso

Historia przyspieszyła. Pomiędzy listą Wildsteina i ustawą lustracyjną odsłonił się prawdziwy skład trybunału, orzekającego w sprawie PRL-u. Nie jest nim, wbrew spodziewaniom, aktualny rząd czy nawet najbardziej antykomunistyczni jego urzędnicy. Rzeczywisty Trybunał tworzą wyborcy.

To oni dyktują reguły gry, a więc w tym przypadku profil Czystego i Nieczystego. Ale ponieważ stanowią milczącą większość, której opinii można domyślać się tylko po głosowaniu w wyborach, więc narracje dotyczące przeszłości - literackie i prawnicze - ustala się w ich imieniu.

W imieniu tego właśnie Trybunału ułożono najprostszą opowieść o PRL-u - narrację, która uwzględnić miała podmiotowość milczącej większości. Ale uznanie podmiotowości w odniesieniu do sprawy PRL-u wymagało przypisania milczącej większości jakiegoś udziału w pokonaniu tamtego państwa. Tymczasem w wyobrażeniu populistycznych opowiadaczy (przez co rozumiem zarówno pisarzy, jak i polityków, bo w końcu jedni i drudzy układają jakieś narracje) społeczeństwo przeczekało komunizm - chodząc do pracy i do kościoła, wychowując dzieci, izolując się od polityki. Aby uznać, że taka właśnie bierność pokonała PRL, trzeba wytłumić wszelkie inne aktywności - opozycyjną, kulturalną, intelektualną. Trzeba je pomazać podejrzeniem o kolaborację miękką lub twardą.

Dlatego właśnie wersje Libery i Wildsteina okazały się - według narratywistów populistycznych - za słabe. Wzmocnić je - znaczyło zrelatywizować udział opozycji, zaś w stanie nietkniętym, w stanie świętej czystości pozostawić udział przeciętnych. Czyli milczącej większości. Ubóstwo imaginacyjne naszych polityków sprawia, że nie widzą oni, jak inaczej można dowartościować zbiorowy podmiot. Dlatego prowadzą podwójną akcję. Z jednej strony stygmatyzują kolejne grupy aktywnych (opozycję, inteligencję, intelektualistów, artystów - zwłaszcza aktorów), nie dopuszczając do opowiadania o biografiach zmieszanych, a więc życiorysach ludzi, którzy do pewnego momentu współpracowali, później zaś zdecydowali się przejść do opozycji. Z drugiej strony serwują na potęgę spektakle spod znaku narodowego sado-maso.

Istotą takiego spektaklu jest fabularnie statyczna prezentacja jedynej możliwej wersji kontaktu - czyli spotkania człowieka aktywnego (tzn. działającego, walczącego, przeciwstawiającego się komunizmowi) z reżimem. Ta jedyna wersja to kaźń: w celi przesłuchań siedzi rotmistrz Pilecki (sztuka Ryszarda Bugajskiego "Śmierć rotmistrza Pileckiego", pokazana w Teatrze Telewizji w 2006 r.), a za jego plecami chodzi komunistyczny siepacz, który od czasu do czasu - w odpowiedzi na chrześcijańsko-patriotycznie wzniosłe kwestie więźnia - uderza go. Ręką, pałką, pięścią. Potem scena się zmienia i na krześle zasiada "Inka" (Danuta Siedzikówna, bohaterka sztuki Wojciecha Tomczyka pt. "Inka", pokazanej w Teatrze Telewizji w styczniu 2007 r.), łączniczka i sanitariuszka powojennego ruchu oporu; ona również mówi o godności i honorze. W odpowiedzi - cios. Potem scena się zmienia i na krześle zasiada Kazimierz Moczarski (spektakl na podstawie "Rozmów z katem", emisja w kwietniu 2007 r.), który mówi: "Nawet na was znajdzie się sędzia". Cios. Komuniści w tych spektaklach nie mają nic do powiedzenia i niczego tak naprawdę nie chcą się dowiedzieć. Jedyny ich cel to upokorzyć, zniszczyć, upodlić, zakatować. Mają bowiem przed sobą świętość.

Męczennicy polskiej sprawy - przedstawiani w kolejnych teatrach telewizji przez ostatnie miesiące - pokazują, jak może wyglądać jedyny kontakt z tamtą stroną: niezłomność. I śmierć. Dobry opozycjonista - jak można wnosić z tych spektakli - to martwy opozycjonista. Nie przypadkiem w ostatnich tygodniach obserwujemy wymianę narracji dotyczącej początku końca PRL-u: wg wersji z lat 90. przebudzenie społeczne zaczęło się wraz z KOR-em, czyli pierwszą jawną organizacją, założoną przez inteligentów, którzy wystąpili w obronie robotników; według wersji najświeższej początkiem była męczeńska śmierć Stanisława Pyjasa. Różnica jest oczywista: uwzględnienie KOR-u nakazuje myśleć o powikłanych ścieżkach polskiej inteligencji, o solidarnym występowaniu w obronie ludzi należących do innej grupy społecznej, o usprawiedliwieniu komunistycznego epizodu późniejszą działalnością (opowiada o tym książka Bikont i Szczęsnej "Lawina i kamienie"). Przypadek Pyjasa natomiast usuwa problem: on sam - zakatowany przez komunistycznych siepaczy - umiera, a zwykli ludzie budzą się z moralnego letargu.

Z całym szacunkiem dla ofiar komunizmu, dla ich niezłomności i męczeńskiej śmierci, trzeba powiedzieć, że te wspaniałe biografie zostały włączone w nasze narodowe sado-maso: oni, ubecy, komuniści, jako prześladowcy zabezpieczają sado, my zaś, widzowie, zmuszani jesteśmy do wejścia w pozycję maso. Mamy bowiem czerpać satysfakcję z oglądania scen brutalnego bicia, znęcania się i upokarzania. Bity może odczuwać litość dla swoich oprawców, może im współczuć, może wreszcie odczuwać moralną wyższość nad ludźmi, którzy dysponują jedynie pałką i pięścią. Widz, który nie złamie erotycznego klucza rządzącego tym spektaklem, skazany jest na obsadzenie roli masochistycznej.

Narracja prześladowcza

Nie przypadkiem zamiast tekstów literackich wymieniam sztuki Teatru Telewizji. Literatura dawno odpadła z tej konkurencji. W grę przestały bowiem wchodzić subtelne rozważania nad PRL-owską przeszłością, słuchanie rozmów, śledzenie meandrów czyjejś biografii. Teraz społeczne imaginarium trzeba kształtować wyrazistymi obrazami, a wzorce moralitetowe okazują się najlepsze.

Dlaczego tak się stało? Dlatego, jak sądzę, że wizerunek PRL-u przekształcono w narzędzie budowania jedności społeczeństwa. Stał się on więc pochodną wyobrażenia o podstawowym składniku owej jedności - wyobrażenia o zwykłym człowieku. Im bardziej trywialny fantazmat takiego Polaka, tym bardziej oleodrukowe narracje. A ponieważ narrator populistyczny postrzega swojego odbiorcę jako wcielenie bierności i przeciętności, jako człowieka, który w PRL-u niczego poza domem, kościołem i telewizją nie widział i niczego poza pracą nie wykonywał, więc wizerunek PRL-u

staje się odwróceniem tego fantazmatu zwykłości. W trosce, aby tego wyobrażonego zwykłego człowieka nie urazić, trzeba skrzętnie omijać wszelkie formy aktywności, działalność opozycyjną, wysiłek intelektualny czasów PRL-u.

Jeszcze w 1998 roku rozgorzał spór wokół książki Andrzeja Stasiuka "Jak zostałem pisarzem". Powiastka ta, dość przeciętna i olewacka w zamyśle, mówiła, że można było w czasach PRL-u wypracować sobie wolność nie poprzez czytanie literatury podziemnej, lecz dzięki doświadczeniom menelskim. Zaatakowano ją za opiewanie "kaszanki jako formy życia duchowego". Spór - toczony przez intelektualistów - wynikał z obrony wyraźnego stanowiska: wolność w PRL-u można było zbudować wyłącznie z wysokiej kultury. Uczestnicy tego sporu szlachetnie upierali się przy "sprawach ducha", lecz zarazem, niezauważalnie dla samych siebie, przyznawali sobie monopol w sprawie oporu wobec reżimu. Kilka lat później monopol został im odebrany, a sprawa kultury wysokiej znikła z placu boju. Rozpoczął się pościg za niewinnością. Przyspieszono go niedawno - od listy Wildsteina do ustawy lustracyjnej - działaniami, które zostały wykalkulowane na chłodno, choć efekt jest obłąkańczy, niemoralny i demoralizujący. Ostatecznym, ale też całkowicie pozornym zwycięzcą tego pościgu miał być zwykły człowiek - ten, który nie kolaborował ze służbami specjalnymi PRL-u, nie pracował dla UB, nie należał do partii. Jeśli jednak zwrócimy uwagę nie na cechy przekreślone w tym kwestionariuszu, lecz cechy własne, okaże się, że jest to człowiek bez właściwości.

Stało się tak jednak nie dlatego, że 30 milionów ludzi rzeczywiście nie potrafi powiedzieć niczego o swoim życiu w czasach PRL-u, lecz dlatego, że przedstawianie PRL-u

w komunikacji społecznej zostało zredukowane do postaci najprostszej: zostały już tylko dwie role - bezsilna, lecz czysta ofiara i potężny, acz całkowicie niemoralny prześladowca. W obliczu takiej narracji Zwykły Polak może być tylko widzem, ponieważ jego życie było przede wszystkim zróżnicowaną codziennością. Jednak w polskiej literaturze do największej rzadkości należą opowieści, które zapracowywałyby na szacunek dla godnej codzienności (wydaje się, że bliska tego była Teresa Bogucka w powieści "Cienie w ogrodzie"). Szacunek nie ze względu na prześladowania, lecz pomimo ich braku. Bez takich narracji o godności życia przeciętnego Zwykły Człowiek pozostaje nikim. Nie zasługuje on bowiem na wzniosłość przysługującą męczennikom - dlatego populiści, chcąc dociążyć zwykłość jakąś dawką trującej wzniosłości, odwracają ostrze narracji i kierują je ku męczennikom lub spreparowanym obcym.

Czyniąc tak, domykają pułapkę, w której znaleźliśmy się wszyscy. Wygnawszy z III RP zróżnicowane życiorysy czasów PRL, zredukowano do jednego chwytu narracyjnego nasze możliwości opowiedzenia o doświadczeniu 45 lat powojennej Polski. Wszyscy tkwimy więc w jednej narracji - narracji prześladowczej, która tropi naszą czystość. Tak długo, jak fantazmat ten rządzić będzie naszymi opowieściami o przeszłości, tak też długo piętno PRL-u będzie jednym z najskuteczniejszych narzędzi sprawowania władzy nad teraźniejszością.

PRZEMYSŁAW CZAPLIŃSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury i krytykiem literackim, profesorem Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Opublikował liczne książki, ostatnio "Powrót centrali. Literatura w nowej rzeczywistości" (2007), o której na łamach "Tygodnika" (nr 13) dyskutował z Dariuszem Nowackim i Markiem Zaleskim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (22/2007)