Wojna balonowa

Rząd w Seulu cofnął licencję dwóm organizacjom, które walczą o prawa człowieka na komunistycznej Północy. Wszystko z powodu wysyłanych balonami ulotek, które rozwścieczyły władze w Pjongjangu.
z Seulu

17.08.2020

Czyta się kilka minut

Uciekinier z Północy przygotowuje się do wypuszczenia balonu z ulotkami przeciw reżimowi Kim Dzong Una, 29 kwietnia 2016 r. / KIM HONG-JI / REUTERS / FORUM
Uciekinier z Północy przygotowuje się do wypuszczenia balonu z ulotkami przeciw reżimowi Kim Dzong Una, 29 kwietnia 2016 r. / KIM HONG-JI / REUTERS / FORUM

Dla Park Sang-haka ostatnie tygodnie to chyba najgorszy czas od chwili, gdy udało mu się uciec z Korei Północnej. Otrzymał zakaz opuszczania Korei Południowej. Trwa też śledztwo, w ramach którego policja przeszukała jego mieszkanie i prześledziła transakcje z konta bankowego; w dodatku jego prywatny adres został ujawniony przez jedną ze stacji telewizyjnych.

Wcześniej Park przeżył kilka zamachów na swoje życie – organizowanych przez tajne służby Korei Północnej – i do tej pory jego domowy adres był znany jedynie południowokoreańskiej policji. Wprawdzie aktywista i tak jest pod stałą ochroną służb, ale w ostatnim czasie oznacza to również, że jest nieustannie śledzony. Rząd w Seulu odrzucił jego prośbę, aby poniechano tej – w jego oczach – niedźwiedziej przysługi.

Ale stanowisko rządu, który cofnął licencję jego organizacji (co nie czyni jej nielegalną, ale utrudnia działalność, bo odbiera dostęp do funduszy, w tym możliwości zbierania pieniędzy), też można jakoś zrozumieć. W końcu Park Sang-hak z uporem zapowiada, że nie zaprzestanie wysyłania na Północ balonów, które stały się przyczyną ostatnich napięć między Północą i Południem.

Eskalacja z premedytacją

Wokół Park Sang-haka zrobiło się głośno w Korei Południowej po tym, jak rozwścieczone władze Północy nakazały wysadzić w powietrze – w sensie dosłownym – budynek biura łącznikowego w Kaesong.

Biuro, wybudowane za pieniądze Korei Południowej, było dumą administracji Moon Jae-ina; traktowano je jako widomy dowód na skuteczność polityki dialogu, forsowanej przez tego południowokoreańskiego prezydenta. Teraz Północ radykalnie zakończyła okres przyjaźni.

Fala propagandowej nienawiści, zainicjonowana przez Kim Jo Dzong – siostrę dyktatora, która ostatnio ma wiele do powiedzenia w polityce Północy – popłynęła także przez tamtejsze państwowe media. Propaganda skupiła się zwłaszcza na aktywistach z Południa oraz na uciekinierach. Podczas masowych wieców organizowanych na Północy spędzone tłumy krzyczały, że należy rozerwać ich na strzępy.

Analitycy badający „życie wewnętrzne” północnokoreańskiej dyktatury w większości postrzegają te działania jako pretekst mający celowo doprowadzić do wzrostu napięć. Pjongjang argumentował, że balony, wysyłane oddolnie przez aktywistów, łamią porozumienie z 2017 r. To o tyle mało wiarygodne uzasadnienie, że do tej pory Pjongjang nie przejmował się podpisanymi deklaracjami. Wbrew nim organizował różne ćwiczenia militarne, nie zrezygnował z propagandowych rozgłośni, a nawet… z wysyłania własnych balonów.

Transportowane przez nie ulotki – atakujące południowokoreańskich konserwatystów, obecność wojsk USA na Półwyspie czy nawołujące do szybkiego zjednoczenia – stale są znajdowane w górach, na wyspach i w strefie zdemilitaryzowanej. Na Południu mało kto się nimi przejmuje, zwykle szybko lądują w koszach na śmieci.

Tym bardziej zaskakująca była odpowiedź, którą przedstawiła rządząca na Południu Partia Demokratyczna. W oświadczeniu, które pojawiło się już kilka godzin po pierwszych pogróżkach Północy, zapowiedziano rozwiązanie problemu kłopotliwych przesyłek. Wyglądało na to, że żądania Kim Jo Dzon, dotyczące „posprzątania śmieci we własnym domu”, nie poszły na marne. Jednak sprawa podzieliła społeczeństwo demokratycznej Korei. Podczas gdy organizacje humanitarne wystąpiły w obronie wolności słowa, w mediach dyskutowano przede wszystkim o skuteczności samej praktyki wysyłania balonów.

Ryż i ulotki

Wysyłanie balonów z propagandą to tradycja, która sięga jeszcze czasów, gdy wojna na Półwyspie Koreańskim (1950-53) skończyła się tylko rozejmem, trwającym zresztą do dziś. Jednak Korea Południowa zarzuciła takie działania – na poziomie państwowym – już lata temu (w przeciwieństwie do sąsiada). Kontynuuje je zaledwie kilka organizacji pozarządowych.

Najważniejsze z nich – te, których dotknęły ostatnie sankcje władz Południa – to Voice of the Martyrs Korea oraz Fighters for a Free North Korea. Pierwsza wysyła na Północ tylko Biblie. Drugą prowadzi wspomniany Park Sang-hak; wysyła ona balony od 15 lat. Transportują produkty mogące praktycznie przydać się na Północy (jak ryż czy nośniki danych), a także materiały ośmieszające dyktatora Kim Dzong Una, książki o zaletach wolnego rynku, czasem nawet dolary.

Park traktuje tę akcję osobiście – z powodu ucieczki stracił rodzinę, a w dodatku jest przekonany o sile wysyłanych ulotek. Utrzymuje, że jedna z nich wpłynęła na jego decyzję o opuszczeniu Północy.

Działania takie krytykuje prof. Jay Song, która pracuje dziś na uniwersytecie w Melbourne. Kontaktuję się z nią przez Skype. Song argumentuje, że większość balonów nawet nie dociera na Północ (zalegają w strefie zdemilitaryzowanej), oraz że nie ma dowodu na ich skuteczność, a ci, którzy wchodzą w ich posiadanie, narażeni są na represje. – Takie działania mają efekt antagonizujący, mobilizują mieszkańców Północy przeciw uciekinierom – uważa Song. – Ponadto z powodu balonów dochodzi do wymiany ognia, bo żołnierze do nich strzelają. Przez to mieszkańcy Paju [miasteczko w pobliżu strefy zdemilitaryzowanej – red.] czują się zagrożeni.

To właśnie argument o bezpieczeństwie mieszkańców terenów przygranicznych posłużył rządowi w Seulu do wprowadzenia ograniczeń. Profesor Song wskazuje też na agresywny charakter ulotek. Jedna z nich, o której było szczególnie głośno, miała przedstawiać w niedwuznacznych pozach Ri Sŏl Ju, pierwszą damę Korei Północnej.

Przedstawiciele obu grup zaprzeczyli jednak, aby wysyłali na Północ pornografię, nawet pod postacią karykatury. Dochodzenie w tej sprawie wskazuje na grupę Blue Union, która nie działa już od lat. Możliwe więc, że ulotka – ujawniona przez rosyjską ambasadę – jest starej daty i czekała na wyjęcie z szuflady, by posłużyć do zaostrzenia relacji między Koreami.

Gdy Biblia spada z nieba

Inną perspektywę przedstawia mi Choi Sung-guk, pochodzący z Północy artysta i były pracownik studia animacji SEK. Spotykam się z nim w Guro, ubogiej dzielnicy Seulu, gdzie Choi mieszka. Należy on do nielicznego grona uciekinierów ze stołecznego Pjongjangu (nie stanowią oni nawet 3 proc. społeczności Koreańczyków z Północy żyjących dziś na Południu).

Choi uważa, że dalekosiężny wpływ balonów może być znaczący, zwłaszcza że dostarczają informacje całkowicie niedostępne w Korei Północnej. – Na pewno mają swoją wartość i przerażają rządzących. Wojsko organizuje nawet specjalne oddziały, które mają zbierać ulotki, zanim trafią w ręce mieszkańców – odpowiada na pytanie o skuteczność balonów. Choi uważa, że ostatnia gwałtowna reakcja Pjongjangu jest najlepszym dowodem, że ulotki działają aż nadto skutecznie.

Również pastor Eric Foley ze wspomnianej organizacji Voice of the Martyrs Korea podkreśla rolę niezapowiedzianych przesyłek. Argumentuje, że jego balony wyposażone są w lokalizator GPS i stąd wiadomo, że docierają na Północ. W serii artykułów dla NK News pastor tłumaczy sens wysyłania tam Pisma Świętego. Podkreśla, że nie walczy z reżimem, a jedynie próbuje odpowiedzieć na potrzeby podziemnego Kościoła.

O tym, że taki Kościół istnieje i jest prześladowany, Eric Foley miał dowiadywać się od Koreańczyków, którzy osiedlili się w Chinach. Opowiadali mu o ukrytych spotkaniach modlitewnych i doskwierającym braku Biblii. Co roku grupa wysyła więc ok. 40 tys. egzemplarzy, i to w wersji północnokoreańskiej.

W 1983 r. kontrolowane przez władze Północy Chrześcijańskie Stowarzyszenie Joseon wydało swoje tłumaczenie Biblii; był to element akcji mającej ukryć tragiczną sytuację tamtejszych chrześcijan. Jednak dostęp do tego wydania jest na Północy marginalny – i pastor Foley próbuje to zmienić. Widzi w tym początek systemowych zmian. „Biblia przedstawia zupełnie inną antropologię człowieka niż ta propagowana przez północnokoreański system. Człowiek jest człowiekiem nie dlatego, że jest lojalny lub użyteczny, ale dlatego, że został stworzony na obraz Boga” – podkreśla.

Milczenie w imię dialogu

Rządząca dziś na Południu Partia Demokratyczna, która chętnie podnosi postulat zjednoczenia Półwyspu, od lat ma problemy z uciekinierami z Północy. W okresie rządów poprzedników Moon Jae-ina – prezydentów Roh Moo-hyuna i Kim Dae-junga – także zamykano usta organizacjom walczącym o prawa człowieka na Północy w imię dialogu z reżimem Kimów (zresztą prawa człowieka nigdy nie były tematem rozmów na szczytach międzykoreańskich). W przeszłości, bywało, działający w sferze publicznej uciekinierzy doświadczali nawet różnych nadużyć ze strony władz Południa, łącznie z oskarżeniami o „zdradę”.

Podobne działania widać i dziś. Przewodzi im Ministerstwo Zjednoczenia, które w tym roku obcięło fundusze dla uciekinierów o jedną czwartą. Choć z powodu zaostrzenia kontroli granicy chińsko-północnokoreańskiej i nieznacznej poprawy sytuacji ekonomicznej na Północy przybywa ich teraz mniej, to jednak te środki są potrzebne.

Uciekinierom trudno zrozumieć zasady funkcjonowania kapitalistycznego społeczeństwa. Są też dyskryminowani – do tego stopnia, że nierzadko ukrywają swą tożsamość. Zwykle zarabiają mniej od osób, które urodziły się w Korei Południowej. Mimo tych trudności, według najnowszych badań Korea Hana Foundation, aż 74 proc. uchodźców utrzymuje, że jest usatysfakcjonowanych życiem na Południu; otwarte niezadowolenie deklaruje tylko 2,2 proc.

Seulskie Ministerstwo Zjednoczenia wystosowało nawet do mediów serię wskazówek, jak pisać o Północy – pretekstem była seria artykułów po tajemniczej nieobecności Kim Dzong Una i plotek o jego rzekomej śmierci. Ministerstwo, pod pozorem walki z fake newsami, zaleca dążenie do „pokojowego dziennikarstwa”, które nie będzie powodować „bezzasadnej nieufności” i „nienawiści” do Korei Północnej.

Faktem jest, że temat praw człowieka na Północy jest dziś praktycznie nieobecny w przestrzeni medialnej Korei Południowej.

Dyktator się udobruchał

Trudno się dziwić, że w takim klimacie zdecydowana większość uciekinierów głosuje na południowokoreańskich konserwatystów, którzy są bardziej sceptyczni wobec sąsiada. Niektórzy trafiają do organizacji skrajnie antykomunistycznych. Pierwszym uciekinierem w seulskim parlamencie był Jo Myeong-cheol, wystawiony przez partię Saenuri w 2012 r. Do obozu partii opozycyjnej weszło po ostatnich wyborach, z kwietnia tego roku, dwóch przedstawicieli społeczności uciekinierów: były ambasador Północy w Londynie Thae Yong-ho oraz Ji Seong-ho (człowiek o wyjątkowo traumatycznej osobistej historii, który na Północy stracił dłoń i nogę).

Obaj ostatnio protestowali, twierdząc, że rząd w Seulu staje po stronie dyktatury. Otrzymali mocną odpowiedź. W studiu prorządowej telewizji KBS Ji Seong-ho usłyszał od dziennikarza, że powinien „znać swoje miejsce”, bo „wpuściliśmy cię i nawet pozwoliliśmy ci zostać politykiem”.

Partia Demokratyczna i zbliżone do niej media mogą sobie pozwolić na taką strategię, ponieważ sondaże wskazują, że większość społeczeństwa (choć nieznaczna) jest po ich stronie. Narracja rządzących, którzy przedstawiają grupy zajmujące się wysyłaniem balonów jako przeszkodę w pokojowej koegzystencji obu Korei, znajduje wiele zrozumienia. Oburzenie budzi natomiast wojownicza postawa Park Sang-haka, który zapowiada, że się nie podporządkuje, a prezydenta Moon Jae-ina nazywa marionetką i ukrytym miłośnikiem Północy.

Wysyłanie balonów na Północ zapewne pozostanie przedmiotem sporu i nie wiadomo, jak daleko posunie się rząd w Seulu, by zatrzymać tę aktywność. Niepokojące jest jednak, że totalitarna Północ jest w stanie wymusić na Południu ograniczenie działalności grup, które są częścią społeczeństwa obywatelskiego.

Teraz próby „udobruchania” Pjong-jangu powiodły się o tyle, że Kim Dzong Un nie zdecydował się wysłać w stronę Seulu zapowiedzianych 12 mln ulotek ośmieszających Moon Jae-ina. Jednak w dłuższej perspektywie taka polityka może okazać się problematyczna, gdyż pokazuje, że szantażem można wiele ugrać – w tym zamknąć usta dysydentom. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2020