Więzień

Poznałem go w 1947 roku, tuż przed Gwiazdką. Właśnie gotowaliśmy się spędzić uroczyście święta w celi 46, w tzw. ogólniaku, w więzieniu na Mokotowie.

15.02.2007

Czyta się kilka minut

32-letni Bartoszewski po wyjściu z komunistycznego więzienia /
32-letni Bartoszewski po wyjściu z komunistycznego więzienia /

Bartoszewski przebywał tam od końca czerwca 1947 roku, przeniesiony z oddziału śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, osławionej "dziesiątki".

Gwiazdkę spędzaliśmy w "kołchozach", to jest w paroosobowych kółkach, gdzie ci, co otrzymywali z domu paczki, dzielili się z tymi, którzy ich nie mieli. Później Władek bardzo dbał o to, aby żadnego z tych, co nie mieli pomocy, nie przeoczono i nie pozostawiono poza "kołchozem".

Cela była stuosobowa, z odpinanymi na noc od ściany żelaznymi łóżkami. Ale łóżek było stanowczo za mało, więc spaliśmy na wypełnionych sieczką, rozwleczonych po betonie siennikach. Oczywiście na boku, bo nie było miejsca, żeby obrócić się na wznak.

Z okna mieliśmy widok na wąskie, zakratowane okienka "dziesiątki": śledczego pawilonu, gdzie lepiej było nie zaglądać. Władek dzień spędzał przeważnie w "kieracie", to jest korowodzie toczącym się wokół stołów. Zastępowało to spacer, którego od wielu miesięcy nie mieliśmy. Chodząc dwójkami, rozmawiano konspiracyjnym szeptem.

Szumiało jak w ulu. Tu, w tym "kieracie", wykuwała się polska myśl polityczna. Wiadomo było, że komunizm prędzej czy później upadnie, należało być gotowym do wprowadzenia w kraju demokracji i Władka nie mogło w tym zabraknąć. Więc widywałem go w dysputach: to z pułkownikiem Zientarskim, to z doktorem Przystaszem, to wykłócającego się z narodowcami, Podymniakiem, inżynierem Krajewskim, Radożyckim, to znów wysłuchującego zwierzeń "kwatermistrzów", sądzonych za przenocowanie partyzantów, czy też opowieści chłopców z wileńskiej AK, którym udało się wymknąć Sowietom i wpadli w łapy bezpieki dopiero w wolnej, jak sądzili, Polsce. A więc i ja:

- Władek, pozwól, parę słów z tobą...

- Nie teraz, nie teraz, później! Teraz mam spotkanie z Kazimierzem Gorzkowskim, zaraz potem z mecenasem Bayerem, później z księdzem, po czym z adiutantem generała Bora-Komorowskiego, kapitanem Krzywickim. Przyjdź po obiedzie, będę miał wykład z historii literatury.

Spieszył się. Zerkałby pewnie na zegarek, gdyby miał. Ale zabrali mu go razem z paskiem od spodni.

Na wykłady oczywiście przychodziłem, siadałem na podłodze, bo na ławce miejsca już nie było.

Co parę dni wywoływano kogoś z celi. Wracał z sądu po sprawie WRN-u redaktor Adam Obarski. I już był przy nim Władek: - Jaki wyrok? Piętnaście?! O...! A nastroje na wolności? I czy sterowany z Moskwy rząd nie zamierza się liczyć ze społecznym oporem?! No nie...! Niedobrze. Po ucieczce premiera Mikołajczyka zaczął się twardy kurs.

Lecz w celi nie brakowało też pociesznych ofiar sowieckiej sprawiedliwości. Niejaki Koźlik, chłopak ze wsi, maltretowany w śledztwie przyznał się, że został zwerbowany w strefie amerykańskiej Niemiec do amerykańskiego wywiadu, że otrzymał tam stopień majora i miał wysadzić w powietrze wszystkie mosty na Odrze i Wiśle. Władek zapytał go, czy nie zechciałby powtórzyć kolegom w celi tego, co zeznał w śledztwie. Chłopak zgodził się, opowiedział - i ponownie został "wytoczony" mu w celi proces. Oskarżał "prokurator" Bartoszewski. Można było pęknąć ze śmiechu. Miał wielkie zdolności aktorskie. W oskarżycielskiej mowie wytykał oskarżonemu odrażającą podłość takiego czynu jak wysadzanie mostów, amoralność, zdradę socjalistycznej ojczyzny i, naśladując falsety reżimowych prokuratorów, piał jak kogut.

Ale to nie była zwykła więzienna zabawa. W tej parodii stalinowskich procesów ukazany został absurd komunistycznej sprawiedliwości - i niejednemu ze skazanych, gotowych już uwierzyć w spreparowaną przez ubeków winę, przywracało to wiarę w niewinność. Koźlik też chyba zwątpił po tym w słuszność swego wyroku.

Pewnemu więźniowi zakwitła w samarze, czyli woreczku na żywność, cebula. Otrzymywał bogate paczki, nie dzielił się z nikim, wytoczono mu za to proces. Nie stawił się na sprawę, z kąta na podłodze spoglądał ponuro w stronę odbywającego się nad nim sądu. Mowę oskarżycielską z zielonym pędem cebuli w ręce, jako dowodem rzeczowym, wygłosił "prokurator" Bartoszewski. Wyrok był zaoczny, konfiskata mienia, to jest cebuli na rzecz niedożywionych. Po wyroku skazany poszukał kogoś, kto nie otrzymywał paczek i już odtąd dzielił się z nim.

Bartoszewski zadziorny, a przy tym wygadany, często wykłócał się z klawiszami. Znienawidzony przez tych, którzy szczególnie dokuczali naszej celi, zyskał sobie duży autorytet wśród panów złodziejów.

Pewnej niedzieli zaniepokoiła straże wielka cisza w celi. Msza święta! Odprawiał ksiądz-więzień, przy oknie jak przy ołtarzu. Mszalne wino z przysłanych z domu rodzynków, hostia z kazionnego chleba. Strażnicy wpadli, jak do wykrytego magazynu broni. Za modlitwę grozili karcerem, wstrzymaniem paczek. "Ręka do góry, kto się nie modlił!". Poza celowym, nikt ręki nie podniósł, także współwięzień nazwiskiem Lewitan. - Jak to, Msza, a wy przecież Żyd?! - rozgniewał się inspekcyjny. Zaś Lewitan, jakby wyrwany ze snu: - To tu była Msza...?! Nie zauważyłem, bo właśnie się modliłem.

Gdy już klawisze wynieśli się z celi, Władek podszedł mu pogratulować. Długo po tym krążyli w "kieracie". A mieli o czym gadać, bo Lewitan ocalał z getta, przebywając wtedy w głębi ZSRR, a Władek działał w "Żegocie".

Był też w celi esesman, skazany na karę śmierci - i powstał wśród nas problem moralny: czy zbrodniarz wojenny oczekujący egzekucji nie powinien być zwolniony z obowiązku zamiatania podłogi? I ja, i Władek przeszliśmy kiedyś przez obóz w Auschwitz, ale jeśli dobrze pamiętam, obaj uznaliśmy, że lepiej, ażeby skrobał miotłą po betonie, niż miałby siedzieć i myśleć o czekającej go pętli.

Politycznych nie wieszano, tylko rozstrzeliwano. Nie było też ich w naszej celi, do ostatniej chwili pozostawali na śledczym pawilonie. Egzekucje odbywały się nocą. Skazanych prowadzono przez podwórze w jakiś skryty zaułek na tyłach szpitala. Nie wiem, jak Władek przez sen wyczuwał, że idzie ront ze skazańcem, ale zrywał się z barłogu i dopadał do okna.

Przez ciemne podwórze prowadzono człowieka skutego za ręce z dwoma strażnikami, z omotaną w szmaty głową. Mówiło się potem w celi, że mógł to być rotmistrz Witold Pilecki. Wynikało to z rachuby. Na akt łaski lub niełaski Bieruta skazany czekał dwa miesiące, a właśnie tyle czasu upłynęło od wydania nań wyroku śmierci.

10 kwietnia 1948 r. wywołano Władka z celi. Podobno na wolność. Potem w Rawiczu doszło do mnie, że znowu siedzi.

Byłem repatriantem z Zachodu i w tej nowej rzeczywistości wielu rzeczy nie pojmowałem. Skąd w tej celi znalazł się Bartoszewski?! Nie należał do żadnej tajnej organizacji, nie był w NSZ-ecie ani w WRN-ie, nie trafił z Armii Krajowej i Delegatury Sił Zbrojnych ani do ROAK, ani do WiN-u, nie był amerykańskim szpiegiem jak ja i Koźlik, nie udzielał się w Komitecie Ziem Wschodnich i nie zwracał się z prośbą do Stalina o zwrócenie Polsce Lwowa. Był działaczem opozycyjnej, co prawda, ale legalnej partii PSL, współpracownikiem również legalnej "Gazety Ludowej", władza ludowa głosiła sojusz robotniczo-chłopski, on popierał go, więc co od niego chcieli?!

Ale wkrótce do celi przyprowadzono redaktora naczelnego tej ludowej gazety, Zygmunta Augustyńskiego - i wtedy wszystko zrozumiałem.

Nigdy jednak nie przypuszczałem, że pół wieku później spotkam się z panem ministrem Władysławem Bartoszewskim w jednej organizacji. I to jak najbardziej legalnej, choć w pewnym, generalskim okresie zawieszonej: w PEN Clubie.

JANUSZ KRASIŃSKI urodził się w 1928 r. w Warszawie. Dramatopisarz, prozaik i scenarzysta, od 2005 r. prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Żołnierz Szarych Szeregów; 1944-45 więziony w obozach Auschwitz-Birkenau, Hersbruck, Dachau. Po powrocie do Polski aresztowany za rzekome szpiegostwo; 1947-56 w więzieniach (Mokotów, Rawicz, Wronki). Debiutował w 1956 r. Autor książek, często poświęconych komunistycznym represjom; m.in. cyklu "Na stracenie" - "Twarzą do ściany" - "Niemoc" - "Przed agonią" . Uhonorowany nagrodami m.in. PEN Clubu oraz imienia Reymonta i Mackiewicza.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (07/2007)