Wiedźmy wojny

Podstawowe pytanie w Makbecie brzmi: kim są wiedźmy? Czy rzeczywiście popychają Makbeta do zbrodni, podszeptując mu bezwzględną drogę czegoś, co dziś nazwalibyśmy polityczną karierą, czy też zło jest w samym Makbecie? Słowem, czy wiedźmy istnieją naprawdę, czy też są projekcją jego umysłu? Drugie pytanie, równie ważne: kim są Makbet i Lady Makbet?.

12.12.2004

Czyta się kilka minut

Andrzej Wajda inscenizując “Makbeta" w Starym Teatrze w Krakowie odpowiedział na oba pytania bardzo precyzyjnie. W czasie ponurym i wojennym sięgnął po tekst, który na tej scenie, ku wielkiemu zaskoczeniu, nie był grany od roku 1891. Wojna toczy się wprawdzie daleko od nas, ale terrorystyczna możliwość dotyczy każdego z nas. Stąd nie ma potrzeby przywoływania całego instrumentarium grozy z wielką siłą poetyckiej sugestii stworzonego przez Szekspira. Coraz bardziej oswajamy się z myślą, że życie człowieka nie jest wartością absolutną i groza tego faktu jest z pewnością silniejsza od makabry poetyckiego zapisu. Wajda znakomicie wyczuł atmosferę dzisiejszego panpobojowiska i zaczął przedstawienie od kolejnego krajobrazu po bitwie.

Scena jest właściwie pusta, odarta z kulis, wyłożona podłogą z nieheblowanych desek. Zieje czernią ścian. Ciemność i mrok, gęstniejący i dławiący światło, są podstawową aurą tekstu “Makbeta". Na podłodze, na całej przestrzeni sceny leżą ciała, a może raczej trupy, pozawijane w czarne worki. Jest ich tyle, że pokrywają całą podłogę, zagon trupów, martwa armia, zresztą nie wiadomo, czy żołnierzy, czy cywilów. W okolicach szyi folia związana jest jaskrawoczerwonym sznurkiem.

Wiedźmy (Ewa Kolasińska, Beata Paluch i Katarzyna Warnke) zjawiają się w identycznych czarnych workach. Zakapturzone, szybko zamieniają torby na zwłoki w wilgotne mrokiem płaszcze. Wyłaniają się z trupiego przyodziewku, ale nadal pozostają truchłami. Z zabandażowanymi głowami i piersiami są jak ciała u progu rozkładu. Może to kobiety poległe w wojnie, które jak Erynie będą chciały pomścić swój trupi los? Na Makbecie największe wrażenie robi ich zniknięcie. Kiedy na chwilę odwraca się do Banqua, wiedźmy kładą się na podłodze znikając wśród innych trupów. Są więc duchami wojennego zniszczenia. Nie chcą, by wojna się skończyła, karmią się nią. Nie wiadomo nawet, czy zostały przez kogoś posłane. Nikt przecież nie zna tu ostatecznych rozstrzygnięć.

Pole trupów nie może jednak przeszkodzić dworskim ceremoniom. Król musi przejść po czerwonym dywanie, który zostanie rozwinięty po przekątnej sceny. Rozwiną go komandosi w kominiarkach, brutalnie i bezceremonialnie rozgarniając ciała, by zrobić miejsce dla dywanu i orszaku. To świetne pokazanie, w jaki sposób ceni się ofiarność poległych, jak życie zawsze zwycięża, wmawiając żywym, że są lepsi od umarłych. W końcu z góry sceny spływają zawieszone w starannym geometrycznym porządku czerwone sznurki. Żołnierze przypinają do nich worki z trupami. Ciała wędrują do góry, ale nie do nieba, pogrążają się w innej czarnej czeluści. Najpierw siadają, a potem zawisają. Przez czarną folię odciskają się rysy twarzy. Obraz skrajnie nieprzyjemny, niebohaterski, cielesny.

Powierzenie ról głównych Krzysztofowi Globiszowi i Iwonie Bielskiej okazało się bardzo trafnym wyborem. Zazwyczaj aktorzy grający Makbeta i Lady Makbet są młodsi, by łatwiej uzasadnić ich życiową drapieżność i żądzę władzy oraz podkreślić dystans, jaki dzieli ich od starego króla Duncana, co czyni ich zbrodnię jeszcze okrutniejszą. Tutaj różnica wieku się zaciera, a Duncan grany przez Jakuba Przebindowskiego jest fanfaronem, co nadaje zbrodni perwersyjnego odcienia prawomocności. Wajdowy Makbet i jego żona są starzejącymi się ludźmi, prowincjonalnymi i raczej przegranymi. Lady Makbet pierwszy raz na scenę wychodzi boso, w czarnych rajstopach, bez formy i fasonu należnego pani na zamku. Żyją trochę jak dziad i baba, zakwaśniali we własnych, pewnie olbrzymich pretensjach do świata. To nadaje ich zbrodni banalności. Zwłaszcza Lady Makbet, która w tym przedstawieniu nie szaleje, tylko osuwa się w swoją małość i przerażenie, by tak rzec - babskość.

Całe przedstawienie grane jest w pustej przestrzeni, czasem tylko pojawia się szara zastawka z parą drzwi królewskich, a jedynym żywym kolorem jest czerwień dywanu, który leży na proscenium równolegle do krawędzi sceny. Kostiumy współczesne stanowią wariację na temat dzisiejszych mundurów polowych, przypominają te, które wciąż oglądamy w telewizji. Ale jednak Wajda nie chciał nadawać spektaklowi do końca konkretnych odniesień czasowych. Dlatego Makbet i Banquo, kiedy pierwszy raz wychodzą na scenę, dzierżą w dłoniach miecze. I miecze oraz sztylety pozostaną jedynym rodzajem broni używanym na tej wojnie, a pojedynki szermiercze ułożone będą z baletową lekkością. Żadnej krwi. Zło jest wszechobecne, ale niewidzialne.

Andrzej Wajda po długiej przerwie powrócił do teatru, by wystawić sztukę dotyczącą sumienia w świecie zbrodni. Inaczej niż Krzysztof Warlikowski nie uczynił z Makbeta rozpędzonej maszyny do zabijania, która nie może zatrzymać się po powrocie z wojny do domu. Pokazuje człowieka małego, ani dobrego ani złego, właściwie banalnego, którego zbrodnia nie czyni nihilistycznym straceńcem nie znającym już strachu i ludzkiej miary. Zbrodnia czyni go żałosnym. Świetnie w opozycji wypada młody Malcolm (Rafał Fudalej, student krakowskiej PWST), mający w sobie oksymoroniczną drapieżną niewinność. Ale Wajda nie pozostawia żadnych złudzeń. Mechanizm historii działa. Ostatnie kwestie wypowiedzą wiedźmy. Koło się zamknie.

Wajda należy do reżyserów, którzy nie tworzą przedstawień z pieczołowicie wymyślanych i dopracowanych drobiazgów. Stawia spektakle zamaszystymi pomysłami, jak tu obsada głównych ról czy scenograficzny zamysł z polem trupów. W przypadku “Makbeta" okazało się jednak, że takie postawienie, uzupełnione świetnym pomysłem na ucztę u Makbeta, na którą nikt nie przychodzi i cichcem trzeba odstawiać od stołu przygotowane krzesła, nie wytrzymuje całego ciężaru tekstu. Powstają miejsca puste, wypełnione jedynie słowem nie niosącym ani emocji, ani znaczeń, choć przekład Antoniego Libery jest klarowny i ujawniający, a nie skrywający sensy. Żałuję, bo głos starego mistrza teatru mógł zabrzmieć o wiele mocniej i bardziej przejmująco. Starcie nowego i starego w teatrze Wajdy nie wyostrzyło pola widzenia. Może da się jeszcze pójść dalej, w kierunku dawnych temperatur, jakie niosły przedstawienia Dostojewskiego?

Po Warlikowskim w Hanowerze i Wajdzie w Krakowie czekają nas kolejne “Makbety": dwa w Warszawie, jeden w Opolu. Wiedźmy wojny nie śpią.

William Szekspir “Makbet", przekład: Antoni Libera, reżyseria: Andrzej Wajda, scenografia: Krystyna Zachwatowicz, muzyka: Stanisław Radwan, choreografia: Jacek Tomasik, premiera w Starym Teatrze w Krakowie 26 listopada 2004.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2004