Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z okazji Dnia Świętości Życia, wyznaczonego przez Kościół na uroczystość Zwiastowania, ukazała się w jednym z tygodników katolickich opowieść o inicjatywie szukania rodzin adopcyjnych dla porzucanych w szpitalu noworodków. Chodziło z jednej strony o apele do matek stających wobec faktu niechcianej ciąży, by od razu wiedziały o takiej możliwości i potraktowały ją jako rozwiązanie dla siebie najlepsze (w przeciwieństwie do zamysłu aborcji), z drugiej - o stworzenie możliwości przygarniania dzieci od razu przez przyszłe rodziny adopcyjne, zamiast oddawania ich do bezdusznych domów dziecka.
Czytałam ów materiał jako rzecz dobrze sobie znaną, bo kilkanaście lat temu pierwszy raz “weszłam" w takie właśnie kontakty z mądrymi prawnikami i położnikami. Dlatego zaskoczyła mnie w tej opowieści z naciskiem podkreślona informacja, że ta inicjatywa była w Polsce pionierska. “Pani N., sędzia sądu w N., pierwsza wpadła na taki pomysł". “Zaczęło się w N." (oczywiście miejscowość podana). Data? Rok 1999 - sześć lat po wejściu w życie ustawy “o ochronie dziecka poczętego", w ogromnym zakresie zamykającej nareszcie przed kobietami “aborcję na życzenie". Dlaczego tak późno i dlaczego tylko tam? - opowieść nie wyjaśniała.
Następnego dnia czytam inne pismo, takie jakby “feministyczne". I znowu stosowny reportaż. Tylko tym razem przeciwległy kraniec Polski i czas znacznie wcześniejszy. “Jako jeden z pierwszych w Polsce intensywnie zaczął szukać rodzin zastępczych ośrodek w Y.". Dziesięć lat temu pojawiła się tu pierwsza rodzina zastępcza, przyjmująca dziecko na czas, nim znajdzie się dla niego nowy dom. Potem następują historie takich rodzin, zawsze mających także własne dzieci, przyjmujących hojnie i całym sercem, choć zawsze tylko jako “ciocie" i “wujkowie", bo przecież inaczej nie można, wcześniej czy później trzeba będzie przeżyć rozstanie. Czytam z poczuciem wdzięczności, ale i z rosnącą świadomością, jak trudno leczyć to, co w relacji rodzice-dziecko, matka-dziecko zagrożone jest u samych fundamentów.
A morał? Jeden tylko: takich inicjatyw, takich dobrych idei i ludzi z prawdziwego zdarzenia jest w Polsce wiele i od dawna. Nikogo nie trzeba tu ogłaszać wynalazcą i stawiać przed innymi. Żadnej instytucji nie należy ogłaszać jako monopolisty. Wszystkich trzeba zachęcać, żeby o sobie nawzajem wiedzieli i dzięki temu mogli stawać się siłą, która przyciąga pomoc - i tę oficjalną, i tę społeczną, oddolną. Nieważne, spod jakich szyldów - kościelnych czy świeckich. Nieważne, w jakim medium o nich napiszą czy opowiedzą - świętym czy laickim. Bo wszyscy oni robią to, co się robić winno, jeśli świętość życia traktuje się tak, jak na to zasługuje. Nieważne, czy pisząc je wielką literą czy małą.