Domy złe

ANNA KRAWCZAK, badaczka dzieciństwa, matka: Traktujemy prawa dziecka na serio, gdy otwierana jest szkoła im. Janusza Korczaka albo Jana Pawła II. Bardzo lubimy ich cytować. Ale dzieci zdradzamy.

11.01.2021

Czyta się kilka minut

 / ARKADIUSZ ZIÓŁEK / EAST NEWS
/ ARKADIUSZ ZIÓŁEK / EAST NEWS

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Myślała Pani, co by z nimi było…

ANNA KRAWCZAK: ...gdyby trafiły do domu dziecka? Tysiące razy.

Co?

Przepadłyby. Zwłaszcza dla mojej córeczki to byłby koniec.

Od 1 stycznia dużych domów dziecka miało już nie być.

Miały być tylko te dla maksymalnie czternaściorga dzieci. Ale ten standard udało się osiągnąć 70 proc. placówek.

Domy dziecka, do których jeszcze wrócimy, to wrzód na systemie. Rzecz w tym, że to, co uchodzi za jego zdrową tkankę, też jest przeżarte chorobą. Pokazuje to Pani historia.

Opowiem ją panu, ale pod jednym warunkiem: bezwzględnej ochrony moich dzieci i rodziny. Tak jak czynię to jako ­antropolożka Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW: czerpię z własnych doświadczeń, ale tylko gdy mogę sobie na to pozwolić. Albo w formie tzw. fikcyjnej autoetnografii: opowiadając własną historię, zmieniam niektóre szczegóły, wplatając w narrację typowe doświadczenia innych uczestników systemu.

Rok 2016. Mając już dwójkę biologicznych dzieci, zostają Państwo z mężem niezawodową rodziną zastępczą.

Takie rodziny, a także te zawodowe oraz wspomniane placówki opiekuńczo-wychowawcze, zwane domami dziecka, to części pieczy zastępczej – w Polsce służącej, przynajmniej teoretycznie, jako tymczasowe miejsca schronienia dla dzieci.

Rodzina zastępcza była jak skrojona dla Pani: nie miała Pani motywacji macierzyńskich, tylko wychowawcze.

Myślałam o tym jak o zawodzie – ale nie w sensie wynagrodzenia, bo rodzina niezawodowa go nie otrzymuje. To miało być wypełnianie bardzo potrzebnej w Polsce usługi opiekuńczej.

Weszłam w tę rolę z wyobrażeniami zbudowanymi w 80 proc. na swoich badaniach systemu brytyjskiego, a w 20 proc. na blogu polskich rodziców zastępczych.

Co Pani z niego wyczytała?

Że polska teoria rozmija się z rzeczywistością. Tyle że miałam irracjonalną wiarę, iż takie jest ich – autorów bloga – doświadczenie, moje zaś będzie inne. Inne, czyli podobne do praktyki systemu brytyjskiego.

Jak on wygląda?

Jest gdzieś pomiędzy skrajnościami: norweskim, w którym patrzy się wyłącznie na dziecko, a polskim – skrajnie familiocentrycznym, gdzie po interwencyjnym odebraniu dziecka dąży się za wszelką cenę do tzw. reintegracji.

W tym samym 2016 roku znalazła się pod Waszym dachem dwójka dzieci: dwuletni chłopiec i roczna dziewczynka. Co było z nimi wcześniej?

Nie odpowiem na to pytanie, poprzestając na stwierdzeniu, że były krzywdzone. Mogę panu powiedzieć, „jak to często bywa”.

Jak?

Zabezpieczane są dzieci gwałcone, głodzone, bite, skrajnie zaniedbane. Niedawno przymierzałam się do napisania tekstu. Poprosiłam starsze dzieci z rodzin zastępczych i adopcyjnych, by – za zgodą swoich opiekunów – napisały, czym jest dla nich rodzina. Młodsze dzieci miały to narysować.

Co Pani zobaczyła?

Na przykład rysunek wykonany przez dziewczynkę – przedstawiał pogrzeb jej matki, nadal żyjącej. Opatrzyła go komentarzem, że byłby to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Albo ­rysunek w wykonaniu chłopca: matka tłucze głową jego siostry o ścianę. I wiele podobnych.

„Czwórka z asystą MOPS-u od kilku lat, jedno z dzieci chodziło na żebry do sąsiadów, żeby nie umrzeć z głodu – pisała Pani na Facebooku tuż przed świętami. – Drugim rzucano o ściany. Policja przyjeżdżała regularnie z powodu przemocy domowej, ale – jak wyjaśniła pracownica systemu – »nie mogliśmy interweniować bez poważnych powodów«”.

W Polsce jest bardzo wysoki próg tolerancji wobec dziecięcej krzywdy. Wiemy to też z dokumentów. Na przykład z materiałów szkoleniowych jednego z Regionalnych Ośrodków Pomocy Społecznej, gdzie znajduje się taka m.in. porada: „Nawet jeżeli w rodzinie dzieją się rzeczy przerażające, są tam bardzo silne więzi emocjonalne. Zerwanie tych więzi może u dziecka spowodować olbrzymi dramat i utratę sensu życia”.

„Nawet jeśli dzieją się rzeczy przerażające”…

Analizowałam niedawno ministerialne sprawozdanie z realizacji ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej: czas pracy z rodziną biologiczną, służący uniknięciu zabezpieczenia dzieci, systematycznie się wydłuża, wynosząc już 20 miesięcy. A dzieci ­czekają. Znoszą krzywdę. I coraz ­później są zabierane w bezpieczne miejsca.

U Was też tak było.

Tyle że ja wówczas wierzyłam w tę reintegrację. Do dzisiaj wierzę, że może się udać. I czasami się udaje.

Ale wtedy moja wiara była idealistyczna.

Na Wyspach udaje się co czwarta reintegracja. A w Polsce?

W Polsce nie wiadomo.

Bo?

Bo nikt tego nie bada.

Przez 30 lat działa system, którego filarem jest uzdrawianie źle funkcjonujących rodzin, i nikt nie bada jego efektywności?

Nie.

Obecna władza, która pomoc rodzinom wypisała na sztandary – też nie?

Też nie.

Ale to tylko jedna z rzeczy, których nie wiemy. Brytyjczycy przygotowują sążniste raporty, superszczegółowe wyliczenia na każdy niemal temat: szkolnych osiągnięć, stanu psychicznego, i to z rozbiciem na różne rodzaje rodzin.

My tego wszystkiego wiedzieć nie chcemy.

Jak wyglądała pomoc rodzicom biologicznym dzieci, które do Was trafiły?

Powiem najogólniej, jak się da: ta reintegracja się nie powiodła. A pozorna praca trwała trzy lata…

Z czasem było widać, że nie ma postępu. Ale sąd nie reagował – nie było terminów kolejnych rozpraw. Decyzja o odebraniu praw rodzicielskich, która nie była zresztą końcem tej historii, nastąpiła dwa lata po odebraniu dzieci.

Czyli głównym problemem była przewlekłość pracy sądu?

Tak, choć częsty jest też inny wariant: sąd pracuje, ale ciągle odkłada decyzję o odebraniu rodzicom praw.

Robimy teraz z zespołem badania sędziów rodzinnych. Jedna z nich opowiadała o chłopcu, który jako niemowlę trafił do rodziny zastępczej. Teraz ma siedem lat, jest mocno zaburzony. I znajduje się nadal – wciąż tymczasowo! – w rodzinie zastępczej. Konkluzja sędzi: „Czasami się zastanawiam, czy nie zmarnowałam tego dzieciaka”.

Zmarnowała?

Nie chcę wychodzić z roli badaczki. Powiem tak: dziecko spędziło siedem lat z „tymczasowymi” „ciocią” i „wujkiem”.

Co się działo pod Waszym dachem przez pierwsze miesiące?

Przywołam obraz z pierwszej nocy. Chłopiec, którego we wszystkich swoich pracach i wpisach nazywam Myszką, płakał. Nie widziałam nigdy takiej rozpaczy: trzy, może cztery godziny. Dla niego samo położenie się w łóżeczku było zagrożeniem. Uspokoił się, gdy się przytulił do swojej siostry.

Wie pan, to jest ta banalna prawda: kiedy wali się świat, kotwicą jest bliska osoba.

Pani aż takiej bliskości nie mogła dać. „Wiem już, że więcej tego nie zrobię” – notowała Pani w tamtym czasie.

Jeden z fizjoterapeutów zalecił mi wykonywanie z dzieckiem ćwiczeń w wannie. Byłam co prawda w kostiumie kąpielowym, ale to nic nie dało. Wzięłam dziewczynkę na pierś, by wykonać ćwiczenie: unoszenie się w wodzie. Poczułam zalew oksytocyny.

Później ten „zalew” nazwała Pani już inaczej.

Więzią, miłością po prostu, której – wedle języka szkoleń, ustaw i wytycznych – nie wolno mi było odczuwać. Bo przecież moje dziecko jest ze mną tymczasowo.

Kiedy nastąpił przełom?

Pierwsze pół roku to było budowanie poczucia bezpieczeństwa. A później? Nie sposób wytyczyć cezury. Ale pamiętam obrazy, np. wspólny wyjazd do Włoch. Nasze biologiczne dzieci i te nam powierzone razem się bawią, śmieją, pryskają w basenie. I myśl: „Już im tego nie wolno zabrać”.

Mijał drugi rok, a dzieci były u Was nadal „tymczasowo”.

Byliśmy na superwizji, która nam uświadomiła, że cały czas rozmawiamy o nas: o naszych uczuciach, obietnicach. „Gdzie w tym wszystkim są dzieci?” – takie pojawiło się pytanie. Dzieci, które od dwóch lat mają „ciocię”, choć nieustannie próbują mówić „mama”, a ja je koryguję. Zrozumiałam, że wpadliśmy w pułapkę.

Teraz, rozmawiając z rodzicami zastępczymi, nie wciskam im tego szajsu.

Ten „szajs” to polski system i pewnie setki pozycji literatury specjalistycznej.

Tak, choć to wymaga kilku przypisów. Te zasady w wielu sytuacjach działają. Na przykład gdy dziecko, którego rodzice po narodzinach zrzekną się swoich praw, trafia do rodziny zastępczej faktycznie na krótko, bo zaraz zostanie adoptowane.


Czytaj także: Marek Rabij, Przemysław Wilczyński: Partia władzy nad rodziną


„Szajsem” nazywam hipokryzję: trwającą latami „tymczasowość”.

Jak jest w innych krajach?

Na Wyspach średni czas procedowania sprawy dziecka od momentu wylądowania w pieczy zastępczej do chwili wyjaśnienia jego prawnej sytuacji wyniósł w 2018 r. dwadzieścia kilka tygodni.

A co, jeśli dziecko ani nie może wrócić do rodziców, ani nie ma szans na adopcję?

To może trafić do długoterminowej rodziny zastępczej, która faktycznie staje się jego rodziną aż do osiągnięcia pełnoletności.

W Polsce rodzin długoterminowych nie ma.

Były, ale zostały wykreślone z ustawy. Prawo mówi, że jeśli sytuacja dziecka się nie wyjaśni w ciągu – uwaga! – półtora roku, to organizator pieczy zastępczej może wysłać do sądu pytanie: co dalej? Co nie znaczy, że to pytanie jest dla sądu wiążące.

W tym czasie opiekun zadaje sobie pytania. Kim dla tego dziecka jestem? Ile może trwać tymczasowość?

Ile?

Z badań Aliny Prusinowskiej-Marek wynika, że średnio trzy lata i siedem miesięcy.

Ile to jest dla rocznego dziecka?

Wieczność. Moja córeczka wykonała wszystkie kamienie milowe u nas. Te trzy lata, które przeżyła w warunkach tymczasowości, to była trzykrotność jej dotychczasowego życia.

Rok 2019, wygłasza Pani referat dla przedstawicieli systemu. I opowiada Pani, co w „tymczasowym” życiu Pani rodziny zdążyło się wydarzyć: „Trzy Gwiazdki, dwie Wielkanoce, wakacje na Mazurach, w Czechach (...), pięć przyjęć urodzinowych…

...dwa pasowania na przedszkolaka, pikniki, grille, hospitalizacje, czytanie książek. Mała robi pierwszy krok, Myszka umie liczyć do dziesięciu, wizyty kolegów w domu, Mała osiąga normę rozwojową, robienie naleśników, spanie pod namiotem, pierwsza wizyta w filharmonii, operetce, teatrze, planetarium; trzy święta babci i dziadka, (...) cztery kleszcze, Myszka wjeżdża samochodem w futrynę i łamie górną jedynkę”.

„Ciociu, ty nikomu mnie nie oddasz, prawda?” – to pytanie też cytowała Pani w referacie.

Wywołał spore poruszenie, mimo że słuchacze wszystko to przecież wiedzieli.

Skąd więc to poruszenie?

Być może stąd, że na „takie dzieci” – dzieci z zaniedbanych rodzin – nie patrzymy jak na własne. Że je dehumanizujemy.

Bardzo mocne określenie.

Poparte setkami obserwacji. Raz zresztą postawiłam jedną z urzędniczek przed ćwiczeniem: poprosiłam, by wyobraziła sobie w podobnej sytuacji swoje dziecko. I usłyszałam, że „takich dzieci” nie można porównywać do tych – w domyśle – „normalnych”.

Nie chciałabym wchodzić zbyt głęboko w wątki psychoanalityczno-kulturowe, ale ten brak szacunku dla życia dziecka to dla mnie sygnał, że dla wielu dzisiejszych dorosłych, którzy decydują o losach obcych dzieci, dzieciństwo wcale nie było czasem szczęścia i beztroski. Może trudno im „skontaktować się” z prawdziwą krzywdą, bo sami nie skontaktowali się ze swoimi traumami?

W Polsce mamy jeszcze dodatkowy, kulturowy czynnik: dogmatem jest „trwałość rodziny”, choćby i kosztem dziecka.

Wracamy do roku 2019: rok wcześniej biologiczni rodzice powierzonych Pani dzieci utracili swoje prawa, ale jedno wniosło apelację. Sprawa utyka, terminów rozpraw brak. Aż po Pani referacie bieg zdarzeń nagle przyspiesza.

Któryś z urzędników dzwoni do sądu. Sąd zwołuje rozprawę. Sędzia odrzuca apelację. Dzieci po trzech latach stają się wolne.

A Wy padacie ofiarą szantażu.

Nie chcę mówić o sobie. Znowu opowiem panu, „jak to bywa”. Opiekunowie zastępczy wiedzą już – tak jak i my wiedzieliśmy – że dzieci są u nich tak długo, iż przeniesienie ich w inne miejsce będzie dramatem. Wtedy słyszą: „Albo wystąpicie o przysposobienie, albo dzieci pójdą gdzie indziej”.

O co chodzi?

Także o pieniądze. Rodzina zastępcza to koszty: dla państwa, dla samorządu. Adopcja to zwolnienie z kosztów.

Ale co do zasady adopcja jest dla dziecka dobra?

Niekoniecznie. Co prawda po jej przeprowadzeniu powstaje niezależna rodzina, ale traci ona świadczenia i przywileje, jakie miała wcześniej: konsultacje, leczenie, dostęp do sieci wsparcia itd. Traci środki na kontynuację rehabilitacji i np. terapii traumy. A większość dzieci w pieczy to nie są dzieci zdrowe. Orzeczenia o niepełnosprawności, FAS, traumy są normą.

Poza tym wskutek zmiany statusu rodziny na adopcyjną system traci zwykle kolejną rodzinę zastępczą – a tych w Polsce brakuje.

Dla nas idealnym rozwiązaniem było wówczas pozostanie rodziną zastępczą. Ale to rozwiązanie okazało się niemożliwe.

Na rozprawie adopcyjnej Pani płakała…

...bo to kłębowisko emocji, które trudno mi było wtedy ponazywać: co jest szczęściem, co żalem, co ulgą, a co smutkiem. Dziś wiem, że szczęściem jest bezpieczeństwo moich dzieci. Żal: że dochodzenie do tego musiało tak wyglądać. Smutek: że nie będę już matką zastępczą.

A ulgą?

Jeszcze w dniu rozprawy dałam na FB wpis, wyłącznie dla „znajomych”. Pierwsze zdanie: „Systemie, wypierdalaj z mojego życia”. Ten wpis, z tym zdaniem miałam w głowie przez lata.

Zastanawiam się, ile jest osób, którym to zdanie się ciśnie na usta, ale nie mogą go wypowiedzieć.

Jest ich masa. Sama bym z panem nie rozmawiała, gdybym nadal była rodziną zastępczą.

Pani opowieść jest też o utracie wiary w sens.

Nie! Nigdy jej nie straciłam – rodzicielstwo zastępcze jest wspaniałe.

Pani komunikat brzmi mniej więcej tak: zostań rodzicem zastępczym, ale jak już nim będziesz, idź pod prąd przepisom i zaleceniom.

Inaczej: jak nim zostaniesz, działaj zawsze w interesie dziecka. I zmieniaj system od środka.

Wróćmy do domów dziecka. Co Pani miała na myśli mówiąc, że Pani dzieci w placówce by przepadły?

Że mój syn, nawet gdyby sobie tam poradził, przetrwałby kosztem pogłębienia zaburzeń więzi. A moja córeczka? Jest dziś emocjonalnie najzdrowszym spośród całej mojej czwórki dzieckiem. Tylko że miała najtrudniejszy start, po którym nastąpił okres gigantycznej, wspólnej pracy.


Czytaj także: Przemysław Wilczyński: Matka naszej córki


Jest niezwykle krucha, delikatna, trzeba było ją nieustannie wzmacniać. Być przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Rozmawiać, tulić, opatrywać zranione kolanko, które wcale nie było zranione… Przekazywać jej całą swoją siłę. Ten proces nigdy się nie zadzieje bez głębokiej więzi z dorosłym.

W domu dziecka się nie da?

A jest pan to sobie w stanie wyobrazić z „ciocią”, która po ośmiu godzinach idzie do domu? Zmienia pracę albo idzie na macierzyński? Dziecko w placówce nie zrobi urodzin dla kolegów i koleżanek. „Piżamówki” z popcornem.

To dlaczego te domy nadal istnieją? I dlaczego wysyła się tam dzieci kilkuletnie, w dodatku bezprawnie?

Dokładnie: 1355 dzieci poniżej siódmego roku życia. Tyle przebywa ich w placówkach. Plus kolejne półtora tysiąca w wieku 7-10.

Choć nie powiedziałabym, że to bezprawne: ustawodawca się zabezpieczył. Nie wolno umieszczać małych dzieci w instytucjach, ale jeśli nie da się znaleźć rodziny zastępczej, to wtedy wolno.

Powiaty tak się właśnie tłumaczą – brakiem rodzin.

Prawda jest taka, że tych rodzin się często nie szuka. A nie szuka się, bo istnieje wobec nich głęboka nieufność.

Tymczasem placówkę łatwo kontrolować: jest dyrektor, personel, pracownicy, wszyscy patrzą sobie na ręce. Dzieci mają miskę, są czyste, jest nowa, kolorowa tapeta – żyć nie umierać.

Jeden z Pani głośniejszych wpisów dotyczył pieniędzy. Pokazała Pani, że domy dziecka są wielokrotnie droższe. Gdzie sens?

„Dzieci są dla nas tak bezcenne, że nie liczymy pieniędzy” – może takie jest myślenie niektórych lokalnych włodarzy.

Proszę nie żartować.

Jasne, że za tym stoi wygodnictwo, bo wszystko jest w jednym miejscu i nie trzeba się użerać z kilkunastoma rodzinami. Ale nie wykluczam, że wtórna racjonalizacja istnienia placówek odwołuje się do wartości – „dla naszych dzieci wydamy każdy grosz”.

I zorganizujemy jeszcze zbiórkę na klocki. Pani poszła z tymi zrzutkami na wojnę.

Bo to są zbiórki na paracetamol, którym chcemy leczyć nowotwór wątroby. Nie twierdzę, że zasypanie dzieci lego, lalkami i hulajnogami nie wywoła u nich uśmiechu. Tylko pytanie, czy tego potrzebują? Nie, potrzebują kogoś w szpitalu, gdy złamią rękę. Kogoś, kto będzie przy nich podczas śniadania, obiadu i kolacji, zawsze ten sam, bez dyżurów i urlopów. Potrzebują rodziny.

A takie zrzutki oddalają nas od modelu, w którym podobne sceny byłyby możliwe.

Jest źle, ale i tak o niebo lepiej niż kiedyś. Od ponad dekady trwa w Polsce tzw. deinstytucjonalizacja.

I nadal co czwarte polskie dziecko z pieczy zastępczej przebywa w instytucji, co na tle innych krajów, w których odsetek ten wynosi kilka procent, nie wygląda dobrze. Z drugiej strony, dekadę temu mówienie o „czternastkach” było opowieścią z kosmosu.

Ale te „czternastki” to często nic innego jak instytucjonalne molochy podzielone na segmenty.

I wówczas zmiana jest fikcją. Pamiętam wizytę w jednym z największych polskich domów dziecka, który przystosowywał się właśnie do nowych przepisów. Weszłam do wielkiej, mrocznej, nieużywanej już jadalni kojarzącej się z refektarzem, którą zastąpiły mniejsze aneksy kuchenne. Jakaś pani powiedziała: „I tyle fajnego miejsca się zmarnowało”…

Wiele jeszcze przed nami pracy.

Co – poza likwidacją placówek – musi się stać, by system, który zasysa krzywdzone dzieci, nie krzywdził ich powtórnie?

To musiałaby być zmiana radykalna, nie żadna nowelizacja.

Trzeba wyrzucić do kosza kodeks rodzinny i opiekuńczy. I napisać go na nowo. Z jedną fundamentalną zmianą: zastąpieniem „władzy rodzicielskiej” – „rodzicielską odpowiedzialnością”.

I tyle?

Wszystko inne – włącznie np. ze stworzeniem długoterminowych rodzin zastępczych – jest już tego konsekwencją. Przeszkodą dla zmian jest nasze głębokie przekonanie, że możemy z dziećmi zrobić, co nam się podoba, byle chronić „integralność rodziny”.

W Polsce traktujemy prawa dziecka na serio głównie w postulatach i odczytach, gdy np. otwierana jest szkoła im. Janusza Korczaka albo Jana Pawła II. Bardzo lubimy ich cytować, jesteśmy w tym mistrzami świata! Ale dzieci zdradzamy.

Dam panu taki obraz. Gdy kobieta zostanie zgwałcona przez partnera czy męża, nikomu nie przychodzi do głowy, by pierwszym wobec niej działaniem była próba pojednania z gwałcicielem. A w przypadku dzieci ten pomysł jest fundamentem działania systemu! Tak jakbyśmy mówili: cokolwiek przeżyłeś/przeżyłaś, i tak najlepszy dla ciebie jest powrót do taty i mamy.

Bo wierzymy w potęgę biologii.

Nie ma potęgi biologii – jest potęga więzi.

Pani dzieci dzisiaj?

Mają pięć i sześć lat. A ja mam stuprocentową pewność, że po tym, co przeszły, nie istniał dla nich na tym świecie lepszy scenariusz niż pojawienie się u nas. ©℗

ANNA KRAWCZAK jest matką czworga dzieci. Blisko związana z dwiema organizacjami: Stowarzyszeniem na rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”, którego była szefową, i z Koalicją na rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej.Członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem Uniwersytetu Warszawskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2021