WARSZAWSKIE ODRODZENIE

Warszawa nadal irytuje i męczy. Ale teraz to także miasto, któremu wypada wyznawać miłość i którym warto się chwalić.

11.08.2014

Czyta się kilka minut

Warszawski klub „Cud nad Wisłą”, gra Kaliber 44, 25 lipca 2014 r. / Fot. Jacek Domiński / REPORTER
Warszawski klub „Cud nad Wisłą”, gra Kaliber 44, 25 lipca 2014 r. / Fot. Jacek Domiński / REPORTER

Zacznijmy od Berlina. Nie, nie będzie to kolejny tekst o tym, że Warszawa jest, będzie albo za wszelką cenę powinna stać się nowym Berlinem. Choć model berliński wydaje się nadzwyczaj kuszący, zdecydowanie lepiej wzdychać zza granicy do oryginału, a Warszawie pozwolić na bycie Warszawą, nie podróbką.

– Myśleliśmy o przeprowadzce właśnie do Berlina – przyznaje Izraelczyk Matan Shefi, opowiadając, jak ze swoją dziewczyną, artystką Nogą Ravin, szukali w Europie miejsca, które mogłoby na pewien czas stać się ich drugim domem. – Wielu znajomych trafiło do Berlina, ale Warszawa pociągała nas bardziej. Względy historyczno-rodzinne były drugorzędne – mówi Matan.

– To mniej oczywisty kierunek, a miasto pulsuje podobną energią i zmienia się w nieprawdopodobnym tempie. Ludzie kipią od pomysłów, czujesz, że wszystko może się tutaj wydarzyć – dodaje Noga.

Wybudzeni z letargu

Dla artystów i innych wolnych strzelców z całego świata, rozglądających się po Europie za miastem, gdzie mogliby zakotwiczyć, Warszawa ma jeszcze jedną przewagę nad Berlinem – jest tańsza. Odkąd ten ostatni zyskał sławę jako światowa stolica luzu, idealna dla wszelkiej maści twórców, zaczęli tam ściągać również turyści z grubym portfelem oraz dzieci dobrze sytuowanych rodziców, którym wpadło do głowy dla odmiany pomieszkać sobie nad Szprewą. W efekcie czynsze, dotąd zaskakująco niskie, wystrzeliły w górę, o znalezienie zajęcia jest coraz trudniej, zwłaszcza gdy nie zna się biegle języka, a utrzymywanie się z własnej sztuki to przywilej nielicznych.

Autor bloga „The Needle”, punktującego berlińską rzeczywistość, już jakiś czas temu prorokował, że wszyscy, dla których w Berlinie brakuje miejsca, ruszą dalej na wschód – do Bukaresztu lub Warszawy.

Oprócz cudzoziemców metamorfozę Warszawy odnotowują również młodsi warszawiacy, którzy postanowili wrócić tutaj po dłuższych pobytach za granicą. Z oddali niekiedy widać wyraźniej.

– Gdy wyjeżdżałam, byłam zmęczona Warszawą – przyznaje Magdalena Kalisz, współautorka serii przewodników po polskich miastach „Ogarnij Miasto”. Wyjechała dziesięć lat temu, do niedawna krążyła po wszystkich kontynentach, odwiedzając w sumie 50 krajów. – Teraz stolica wygląda, jakby nagle przebudziła się z długotrwałego letargu.

Rynek przewodników i innych publikacji związanych z Warszawą może służyć za barometr wspomnianych przemian. Te w nowoczesnym stylu, unikające schematów w rodzaju „W roku 1596 Zygmunt Waza przeniósł stolicę z Wawelu”, stawiające raczej na praktyczne wskazówki (gdzie można zjeść, odpocząć, kupić coś ładnego), powstałe we współpracy z dobrymi grafikami i fotografami – schodzą jak woda. Ostatnio hitem stał się „Warszawex” – bedeker po miejscach mało turystycznych, stworzony przez Sylwestra Króla i Martę Ikanowicz. „Zrób to w Warszawie”, pionierska publikacja tego typu, autorstwa dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, ma już trzecią edycję. Warszawa stała się – jak by powiedział specjalista od marketingu – marką z potencjałem.

Z letargu ocknęli się mieszkańcy. Ramię w ramię z przyjezdnymi odkrywają mniej znane szlaki, przychodzą tłumnie na wykłady i spacery poświęcone warszawskiej architekturze. Popularnością cieszy się zwłaszcza niedoceniany dotąd modernizm i socrealizm. Liczby mówią same za siebie: w festiwalu „Otwarte mieszkania”, w trakcie którego można było zajrzeć do niedostępnych na co dzień mieszkań i domów, gdzie mieściły się kiedyś pracownie architektoniczne, wzięły udział blisko 3 tys. osób. „Warszawa w budowie”, impreza o większym rozmachu, poświęcona analizowaniu Warszawy jako specjalnego przypadku urbanistyczno-społecznego, przyciągnęła aż 20 tys. Na występ kabaretowo-teatralnej trupy „Pożar w burdelu”, serwującej związane z Warszawą hermetyczne dla widzów z zewnątrz żarty, trudno dopchać się od kilku sezonów. – Kocham to miasto fizyczną, szaleńczą miłością – wyznaje jedna z kandydatek na nową prezydentkę stolicy. Jeszcze ponad dekadę temu taka deklaracja zabrzmiałaby pompatycznie i mało wiarygodnie, chyba że padłaby z ust któregoś ze znawców i miłośników warszawskiej tematyki. Ci ludzie – często związani z miastem węzłem wielopokoleniowych relacji, odwiedzający 1 sierpnia rodzinne groby na Powązkach, nie wstydzili się swej przynależności niezależnie od koniunktury, lecz dotąd funkcjonowali raczej w roli podwójnej mniejszości. Ich uparta postawa zyskała znienacka status awangardy. Odkąd Maria Peszek, krakowianka z urodzenia, warszawianka z wyboru, w „Miastomanii” przestudiowała zawiłość emocji łączących ją ze stolicą, warszawskie wyznanie wiary to teraz punkt obowiązkowy.

Syrenka po przejściach

„Warszawa jest kobietą” – ogłaszał ponad dekadę temu na pierwszej stronie przewodnik z popularnej serii, z gatunku bardziej zachowawczych. Celne i chwytliwe. Po nawiązaniu do postaci syreny z miejskiego herbu następowała wyliczanka cech kojarzonych w minionych wiekach z tak zwaną słabszą płcią: zmienność, kapryśność, nieprzewidywalność (wapory i globusy – wiadomo). Bez wzmianki o innych atrybutach. Bo ktokolwiek próbowałby w tamtych czasach wyobrazić sobie miasto Warszawa w wersji kobieco spersonalizowanej, przychodziłaby mu na myśl nie urokliwa panienka z rybim ogonem, lecz pani po przejściach, mocno sterana życiem, z którą jednak warto się zadać, bo brak powabu równoważą wpływy i pieniądze, a i chętnie przyjmuje pod dach. Autorzy książki wiedzieli o tym doskonale. I trzeba im oddać sprawiedliwość, że nie chcieli kłamać.

Zewnętrzna warstwa od tamtego czasu niezbyt się zmieniła, zwłaszcza z perspektywy krakusa wysiadającego na Dworcu Centralnym. Ten co prawda przestał odstraszać po niedawnym liftingu, lecz nie można tego samego powiedzieć o jego najbliższym otoczeniu. Urbanistycznie – nadal katastrofa, nad którą każdy specjalista od zrównoważonego rozwoju miast załamałby ręce. Centrum jak nie istniało, tak nadal go nie ma, gigantyczne billboardy przykrywają brak pomysłu na zagospodarowanie przestrzeni. Główne arterie po zmroku pustoszeją, bo wypełniają je ubezpieczalnie i banki. Niepodzielnie rządzą deweloperzy. Piesi wciąż spychani są do podziemi, a miasto hołubi kierowców, choć przynajmniej w kwestii ścieżek rowerowych coś drgnęło, a nowa linia metra daje nadzieję na ożywienie kilku dzielnic. A jednak przybywa osób, którym wiele z tych mankamentów zdaje się nie przeszkadzać, a jeśli coś uwiera, same zakasują rękawy i mierzą się z wyzwaniem.

Choćby banalnie to zabrzmiało, za wizerunek miasta odpowiada zarówno przestrzeń publiczna, architektura, jak i ludzie. Wraz z kapitalistyczną gorączką lat 90., której Warszawa uległa najbardziej, warszawiak-cwaniak, figura wyrosła na bazie powojennych klisz i uprzedzeń, przeobraził się w przebojowego człowieka biznesu. Nastawionego na karierę i bezwzględnego w jej osiąganiu. Menedżera o twarzy pokerzysty, który haruje w dzień, by odreagować nocą, co próbowało sportretować kino tamtych lat, choćby w „Egoistach”. Teraz jego miejsce zajmuje pozytywny bohater w kostiumie miejskiego aktywisty. Te same cechy – zaradność, nieustępliwość – tylko spożytkowane inaczej. Ich urokowi poddają się nawet krakusi.

Kawiarniana rewolucja

Co takiego się stało, że w Warszawę nagle warto się angażować? Skąd to masowe przyznawanie się do więzi ze stolicą? – pytam trzydziestolatka Jarka Zuzgę, współtwórcę Okna na Warszawę, varsavianistycznej inicjatywy skupiającej „wszystkich, którym Warszawa jest nieobojętna”. Tegoroczna, czwarta edycja przyciągnęła ponad 6 tys. osób, trzykrotnie więcej niż pierwsza.

– Pod koniec lat 90. część osób zaczęła odczuwać przesyt kapitalizmem w zachodnim wydaniu, którego byliśmy tak wygłodniali po socjalistycznej Polsce. Skonsumowaliśmy już wszystko, co się dało, i doszliśmy do wniosku, że nie każdy towar z importu dobrze smakuje. Zbiegło się to ze spadkiem popularności idei globalizacji. W Europie zaczęła się moda na lokalny patriotyzm, zaczęto się przyglądać uważniej własnym podwórkom. A że akurat w Warszawie gdziekolwiek wbije się łopatę, wychodzi – nawet w fizycznym sensie – historia, w dodatku na ogół bolesna, to poszukiwaniom zaczynają towarzyszyć emocje. I nagle orientujesz się, że naprawdę kochasz to zmęczone – jak śpiewa Muniek Staszczyk – miasto – mówi Zuzga.

W ten nurt wpisało się doskonale otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Pierwsze w Polsce w pełni multimedialne, zorganizowane w zachodnim stylu, a jednocześnie opowiadające szczegółowo o kluczowym dla najnowszej historii miasta wydarzeniu, długo pomijanym lub bagatelizowanym w oficjalnej narracji. Dało początek czemuś, co można by nazwać nowym mitem założycielskim, punktem odniesienia, także dla licznych warszawiaków z wyboru, niepewnych, jak definiować swoją tożsamość.

– Warszawa zawsze była miastem z kompleksami – zauważa Zuzga. – Bo brzydka, bo metro za krótkie, mało mostów, obwodnic. A tutaj przypominamy sobie znów o jej bohaterskiej historii i przedwojennej wielkości. Więc chcemy wziąć ją w obronę i pokazać, że nadal tkwi w niej ogromny potencjał. A stąd już tylko krok do przywiązania.

Historia jak dotąd wydaje się najsilniejszym spoiwem. Tyle że jedni poprzestają na kultywowaniu tradycji, a inni na jej fundamentach chcą budować współczesne, przyjazne i kosmopolityczne miasto. Do tej drugiej grupy można zaliczyć Bognę Świątkowską i Joannę Rajkowską, które odmieniały Warszawę poprzez akcje artystyczne, oraz właścicieli pierwszych klubów funkcjonujących na zasadzie lokalnych świetlic, jak Grzegorz Lewandowski z Chłodną 25 i wypisaną nad jej barem buńczuczną deklaracją: „Wszelką rewolucję wywołują kawiarnie”. Na Chłodnej zaczęła się tradycja dyskusji na warszawskie tematy. Podobnie jak Muzeum Powstania Warszawskiego zainspirowało inne placówki do zerwania ze stereotypem gablot i kapci, tak pierwsi odważni, oferujący coś więcej niż tylko miejsce, gdzie można napić się kawy i piwa, ośmielili innych. Rosnące z miesiąca na miesiąc tłumy gości udowadniały, że nowe podejście działa. Warszawska kawiarniano-gastronomiczna pustynia zaczęła wreszcie zarastać. Nie tylko w centrum, które w tym mieście przecież nie istnieje. Budzą się nawet senne dotąd zakamarki Żoliborza, Muranowa i Woli, w każdej z dzielnic działają dziś entuzjaści, odwołujący się do ich historii. Za ich sprawą ożył ostatnio brzeg Wisły, do której miasto długo odwracało się plecami.

Nieoczywiste piękno

Na pewno przyczyniło się do tego dojście do głosu generacji, która zaczęła jeździć na Zachód, studiować tam i pracować. Przywoziła nad Wisłę podpatrzone wzorce – ostatnio na przykład zakładanie miejskich ogródków albo uli. Wolni od lęków i uprzedzeń wcześniejszych pokoleń, bo tylko fragment ich dorastania przypadł na PRL, nie mieli oczekiwań względem państwa czy władz miejskich, ale wzięli sprawy w swoje ręce. Wielu spośród nich wywodzi się ze środowiska organizacji pozarządowych lub wylądowało w nim, szukając własnej drogi.

Kryzys sprzed paru lat przyniósł przewartościowanie postaw: niektórzy stracili dobrze płatne prace i musieli wymyślać swoje życie od nowa, część uznała, że zamiast pomnażać zysk cudzej firmy, lepiej spróbować szczęścia na swoim, przy okazji robiąc coś dla innych. Jeszcze inni odkryli, że w głębi ducha zawsze byli artystami, nie trybikami w machinie. Jednocześnie zmęczenie „dużą” polityką uświadomiło, że jeśli obywatel może mieć realny wpływ na cokolwiek, to przede wszystkim na swoje najbliższe otoczenie.

Warszawa jest dla nich wprost stworzona, zachęca swoim niedookreśleniem. Tutaj jeszcze mogą odcisnąć swój ślad. W miastach już wcześniej zagospodarowanych, z zasiedziałą miejscową ludnością, jak Kraków, bariera wejścia bywa zbyt silna. Sprzyja im jeszcze jeden trend – poszukiwanie alternatywnych ścieżek przez tych, którzy obejrzeli już wszystko, co obejrzeć trzeba, i których odstraszają masy podążające za przewodnikiem.

Warszawa, z niełatwą historią i oddolną, młodą energią, stanowi dla tej grupy mieszankę nieporównanie bardziej porywającą niż obfotografowane na tysiącach pocztówek typowo turystyczne miasta z uładzoną starówką. Gdyby trzymać się wcześniejszych porównań, Warszawa jest dla nich niczym któraś z kobiet, które Francuzi komplementują jako jolie laide (ładna i brzydka zarazem), bo niedoskonałości potrafią zaintrygować bardziej niż oczywiste piękno klasycznych rysów. Z myślą o tej grupie otwierają się coraz to nowe hostele – od 2004 r., gdy debiutował pierwszy w mieście Oki Doki, przybyło ich ponad dwadzieścia. Branża, dotąd sceptycznie nastawiona względem potencjalnej atrakcyjności miasta dla wałęsających się po Europie turystów z plecakami, uwierzyła, że można na Warszawie zarobić.

Dlaczego warszawskie odrodzenie przyszło dopiero teraz? Być może rację ma mój spotkany niedawno kolega z czasów studenckich, aktualnie na etapie bezkrytycznej fascynacji Warszawą (pracownik banku; po roku w stolicy postanowił sprzedać swój rzeszowski dom, by przenieść się tu z całą rodziną), który stwierdził, że lokalne miastotwórcze inicjatywy mogły pojawić się dopiero, gdy część nowych warszawiaków dorobiła się, okrzepła i zaczęła rozglądać się, jak by tu jeszcze spożytkować siły. Byłby to więc – powracając do początku – proces odwrotny niż w Berlinie, gdzie silne artystyczne podziemie, które zdeterminowało późniejszy wizerunek miasta, powstało spontanicznie, nie licząc na wiatr przemian czy przyszłe profity, a inwestorzy zjawili się dopiero potem.

Obserwując z satysfakcją odmianę wizerunku Warszawy, łatwo dać się ponieść złudzeniu, że zakochany w niej miejski aktywista stał się bohaterem pierwszoplanowym. Tymczasem stolica nadal przyciąga i przyciągać będzie wszelkiej maści dorobkiewiczów traktujących ją czysto użytkowo, podobnie jak zawsze będą istnieć ludzie, którym z tego powodu może kojarzyć się jedynie z bezczelnością, chaosem i szpetotą. Nietrudno zauważyć, że większość ciekawych inicjatyw zrodzonych w stolicy w minionych latach to inicjatywy zupełnie niezależne od władz miejskich. Zaś bez tego ostatniego czynnika pomysły zaangażowanych mieszkańców raczej nie przełożą się na zmiany na szerszą skalę.

Tymczasem wśród urzędników trudno o autorskie pomysły. Zdarza się, że oferują wsparcie, zauważywszy sukces w oddolnych działaniach, choć równie często je torpedują. Kultura na pewno nie jest dla nich priorytetem, nieszczególnie przejmują się losem warszawskich artystów. Podczas gdy Warszawa społeczników stara się odpowiedzieć najlepiej jak potrafi na aktualne potrzeby nowych mieszczan, wielu stołecznych włodarzy utknęło na dobre w latach 90. XX wieku. Nie zauważają, że to głównie od ich nastawienia zależeć będzie, która twarz Warszawy stanie się jej wizytówką w kolejnych dekadach.


BEATA CHOMĄTOWSKA (ur. 1976) jest dziennikarką i pisarką, założycielką Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych Stacja Muranów i autorką książki „Stacja Muranów”. Urodzona w Krakowie, od 9 lat mieszka w Warszawie. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014